Cześć, zaprezentowany tutaj fragment to początek dłuższej historii osadzonej w autorskim uniwersum. Publikowałem go jakiś czas temu na innych forach, ale nie spotkałem się z taką krytyką, jakiej oczekiwałem. Liczę, że tutaj zostanę "zrołstowany" i trochę otworzycie mi oczy w kwestii popełnionych byków.
Poza tym chciałbym poznać opinię kogoś z bardziej fachowym podejściem.
Miłej lektury. Przynajmniej mam nadzieje, że będzie miła.
Kiedy dwie dusze wpadają na siebie, to tak jakby planety spotkały się na jednej orbicie. Miażdżą się wzajemnie niby w akcie mordu, eksplodują, płoną, wibrują, niszcząc siebie i wszystko dookoła. Zaburzają równowagę całego świata. Wieczna zawierucha pary połączonych dusz ponoć nigdy nie przemija. Jednak uwięzione w tym tańcu chaosu są w stanie przetrwać, z każdej tragedii wychodzić silniejsze. Bliższe sobie, gorętsze. Wtedy spajają się na wieczność i poprzez niezliczone lata podążają wspólnie. Nieśmiertelne.
Nikłe echa niosły głos między skalnymi załomami, aż ku ciemności w głębi jaskini. Starał się mówić miarowo, starał się walczyć z emocjami, które niewielkimi kroplami spadały między łapy, perląc się przy tym w świetle bijącym od ognia. W przepastnej gardzieli ich przyszłego grobowca nie było przynajmniej nikogo, kto mógłby opowiedzieć nowym pokoleniom o tym, że wielki Herek łkał. Samcowi nie wypada okazywać uczyć, nawet jeżeli giną jego najbliżsi, on walczy dalej, dla tych, których można jeszcze uratować. Sam pragnął, aby poszła w bój, aby stanęła z nim ramię w ramię i pomogła w zwycięstwie. A teraz…
Spojrzawszy gdzieś ponad pełgającymi jęzorami ognia, usłyszał że cisza nie była kompletna. Dźwięki sączące się spod sklepienia przypominały odgłosy bitwy. Zerwał się na równe nogi i zaczął węszyć. Od strony zawaliska, wyczuwał odór juchy. Zawył, napinając wszystkie mięśnie. Szarpnięty w przód przez niemoc oparł się o kolano. Coraz intensywniejszy zapach krwi wypełniał nozdrza, napawał chęcią rozniesienia nasypu. Sam nie wiedział kiedy skoczył, łapskami uderzył o kamienie, łupiąc je na pomniejsze kawałki. Bił raz po raz, niszcząc przeszkodę i łamiąc pazury. Jedno z połyskujących ślepi znikło na chwilę pod opadającą powieką, sekundę później Herek leżał skulony pod stertą kamieni i śniegu. Bez sił zapatrzony w ciemność ponad nim. Przeszyty zimnem i zgrozą, zwrócił pysk w stronę przygasającego ognia. Jej blada, pokryta kropelkami potu skóra, zdawała się połyskiwać niby obsypana diamentowym pyłem. Nie wyczuwał od niej najmniejszych oznak życia, chociaż nie potrafił stwierdzić, czy warto zaufać własnym instynktom.
W wypełniającej pomieszczenie mgle spostrzegł ruch, jakby jeden ze stalagmitów oderwał się od podłoża i mozolnie ruszył w ich stronę. Przymknął powieki, by na długo nie rozewrzeć ich ponownie.
* * *
Dźwięk przenikał ciało na wskroś, wprowadzając Hereka w stan coraz głębszej nieświadomości. Wynosząc w powietrze, gdzieś wysoko ponad ośnieżone górskie szczyty, prosto w chmury, gdzie zimny wiatr przecinał go niczym ostrze miecza. Czuł, że leciał pośród huku, szybciej niż ptak. Szybciej niż mógłby to zrobić przepierzeniec. Nigdy wcześniej nie poddawał działania swych zmysłów wątpliwościom. Teraz z każdą chwilą tracił w nie wiarę. Boleśniejsza od świadomości nadchodzącego końca, była tylko troska o losy współplemieńców, nadal walczących na zboczach. Jałowe góry nigdy nie przynosiły bujnych plonów, a ofensywa ciągnąca od Taratanu odebrała plemieniu możliwość polowania w starożytnych puszczach porastających północ Tasalir. Wojownicy, zdolni do łowów nawet w trakcie największych mrozów i zawieruch stanowili jedyny gwarant przeżycia, chociaż niewielkiej liczby houndów, jeżeli zginą – wymrze cała wataha.
Dryf wśród dźwięków, chyba nigdy nie miał dobiec końca. Herek szukał resztek sił, by otworzyć oczy i sprawdzić, czy aby na pewno leży jeszcze u stóp zawaliska. W głowie lęgły mu się liczne myśli. Zapewne ruch, który dostrzegł był demonem wypełzającym z najniższych podziemi. Zmierzającym do świata żywych, z sakwą na pożywne dusze konających wojowników. Demony kochały pożerać ginących od ran bitewnych, ponoć takie obdarzały je największymi mocami. Pozwalały sięgać do samego dna czarnej pustki. Kiedy Herek myślał o zaświatach, wyobrażał sobie, że składają się one wyłącznie z narastającego szumu. Słuchanie tego przez resztę wieczności musiało stanowić największą pokutę.
Wziął głęboki wdech, powietrze rozlało w ustach dziwną słodycz. Poczuł na twarzy niewielkie drobinki spadające spod sklepienia. Oblizał wargi, pył pozostawił na języku słony posmak. Im więcej wysiłku wkładał w wyłapanie wszystkiego, co działo się dookoła, tym mniej jednostajny stawał się dźwięk. Do uszu wojownika zaczęło przemawiać dziesiątki najrozmaitszych tonów, jeszcze więcej nut oraz instrumentów. Bęben wygrywał szybki rytm, któremu poddawałby się dudy oraz piszczałki, flety snuły swoją opowieść w tle, a smagane smyczkiem skrzypce zawodziły melodyjnie, niczym ptaki z najdzikszych lasów.
Dwie pary kudłatych dłoni wsunęły się pod ramiona Hereka, podrywając go do tańca. Bitwa wygrana, myślał; warownia uratowana. Lecz szybko poskromił zuchwałość, houndowie nie zwykli świętować zwycięstw w podobny sposób. Należeli do narodów twardych, skąpych w okazywaniu emocji. Teraz ktoś skakał, piszczał i śpiewał. Ciekawość przezwyciężyła osłabienie. Jedna z powiek, w wielkim wysiłku uniosła się w górę. Dziesiątki postaci goniło dookoła ognistego słupa. Ogrom ich pełnych wigoru i swawolnej radości głosów siekał dźwięki wydawane przez instrumenty. Radujący się nagle stanęli, szarpiąc ciałem wojownika na lewo i prawo. Niespodziewanie coś gorącego oblało mu głowę.
– Dobrze go wyparzcie – po tych słowach zanieśli się śmiechem.
Herek na mgnienie otworzył szeroko oczy, wolał nie widzieć tego, co zobaczył. Pasożyty… Mgła znów osnuwała otoczenie, przy każdym oddechu gęstniała, pożerając sylwetki górskich władców. Odór krwi mieszał się z zapachem ziół, a w głowie Hereka mieszały się klątwy.
Dłonie wysunęły się spod ramion, bezwładne ciało poleciało przed siebie, w miejsce, gdzie jak pamiętał płonął ogień. Wysunął prawą nogę i przechylił się na lewo, uniósł ramiona, szukając podparcia. Kolana sięgnęły twardego podłoża. Drobne, ostre kamienie pocięły skórę. Mydyonowie wznieśli okrzyki, głos instrumentów na ponów wypełnił wnętrze pomieszczenia życiem. Ziemia zdawała się ciągnąć wojownika w swoje objęcia, uderzył przedramionami, potem twarzą. Leżał dłuższą chwilę, łapiąc oddech i dziękując przestworzom, że to właśnie on skończy w żołądkach potworów. Obrazy konającej ukochanej napłynęły przed jego oczy, jej bezwładne ciało spoczywające w śniegu. Na sekundy przed uderzeniem fali ciepła, rozkazał jej, aby zaszła żywiolników od strony szczytu. Gdyby poszedł tam sam, może zdołałby uprzedzić atak i odmienić losy bitwy. Wszyscy zdołaliby przeżyć i już dawno piekliby mięso przeciwników w Karmasanie.
– Nie odejdę – powiedział cicho, zapierając się o ziemię. – Nie odejdę bez krwi na szponach.
Siła z jaką się poderwał, zaskoczyła Mydyonów, kilku stojących najbliżej niego pierzchnęło w popłochu, podrywając kopytami kamienie. Otworzywszy oczy Herek, zobaczył wszystko dokładnie. Ponad dwudziestka pół mężczyzn – pół kozłów. Oddychał z trudem, z jeszcze większym utrzymywał się na nogach, jego długich uszu doszedł stukot kopyt. Uchylił się, unikając pchnięcia wymierzonego pod żebra. Chwycił kozła za zakrzywione rogi i zakręcił nim w powietrzu, ciskając wprost w ognisko. Rozżarzone drwa wystrzeliły w powietrze, odbijały się od sklepienia oraz ścian, wypełniając jaskinię zawieruchą iskier.
– Padlinożercy – syknął Herek.
Wiedział już, że sił wystarczy jeszcze na kilka chwil walki. Wyrywając przed siebie, poczuł, jak serce niemal rozrywa mu pierś. Wylądował na grzbiecie jednego z grajków, wbił pazury głęboko pod łopatki. Trzask ustępujących żeber dał mu niewyobrażalną rozkosz. Raniony zaczął wierzgać, kopyta świstały między głowami jego współplemieńców. Do czasu aż trafiły, jednego, który nie zdążył się uchylić. Wtedy jak na znak obaj padli trupem, a Herek pomknął w kierunku ściany. Wywinął fikołka i uderzył stopami o skalną wypustkę, po czym podobny do strzały przecinał powietrze, nacierając na kolejnego z napastników. Jeszcze w locie zdołał wymierzyć silny raz w pysk rogacza, całe ciało kozła zachwiało się, pozwalając houndowi chwycić za barki i wywinąć nim niby workiem zboża. Trzask pękającego karku rogacza rozszedł się donośnym echem po podziemiach.
Wojownik przystanął, zapatrzony na zwłoki. Wtem coś natarło na jego plecy i cisnęło w rozrzucone ognisko. W miejscu, gdzie dotychczas płuca podobne miechom przetłaczały powietrze, teraz dwa rozgrzane węgle emanowały czystym żarem. Drugie uderzenie cisnęło nim o jedną ze ścian, Herek padł w taki sposób, że doskonale widział nadciągającego giganta. Mydyonowie słynęli ze swej zwinności i smukłych sylwetek, upodabniających ich do nastoletnich chłopców. Ten wyglądał jak opasły olbrzym kroczący na czterech kozich nogach, które z trudem mogły utrzymać podobny ciężar. Rogi jego grube i pokryte naroślami zawijały dookoła kilkukrotnie, ostatecznie osłaniając twarz niczym przyłbica rycerskiego hełmu. Dotychczas Herek uważał, że Panowie, niezmiernie wyczuleni na punkcie swego wyglądu, dbają o podobne rzeczy niczym samice żywiolników.
– Brudas – jęknął mydyon, rozcierając wielkie dłonie.
Herek wiedział, jak wiele zależy od tego, czy właśnie w tym momencie zdoła się podnieść. Wypchnął całe ciało do przodu, podparł się rękoma i powoli, z niemal niezauważalnymi postępami podciągał prawą nogę. Uderzenie w ścianę wywarło ogromny wpływ na jego organizm. Wszelkie rany otwarły się na nowo i wojownik gubił resztki krwi. W głowie narastał szum, powieki samoczynnie opadały.
Kozie kopyta wystukiwały rytm, w którego takt Herek zaczął liczyć w myślach. Raz… Dwa… Trzy… Cztery… Raz… Dwa… Trzy… Cztery… Racice bardziej przypominające krowie lub końskie kopyta rozrzucały na boki niewielkie kamienie. Hound warknął i skoczył. Całym tułowiem przyległ do przeciwnika, wsunął ramiona pod pachwiny i zacisnął ze wszystkich sił. Uderzenie splecionych ze sobą pięści spadło na grzbiet. Jedno, potem drugie i trzecie. Nogi nie były w stanie wytrzymać, ale ręce nadal trzymały z całych sił, niby zaciśnięte obcęgi.
Mydyon młócił głowę ledwo przytomnego hounda, naprzemiennymi razami. Które niby lawina kamieni wypełniały całe wnętrze łoskotem. Z lewej, z prawej. Z lewej, z prawej. Herek odpływał, z uśmiechem na zakrwawionych ustach. Zaświaty sięgnęły po niego w odpowiednim momencie, wojownik winien umierać zbroczony krwią swych wrogów. Cios, jaki dosięgnął jego karku, sprawił, że opadł na lewą rękę. Leżąc pod nogami kozła, zerknął w stronę ognia. Płomienie objęły swymi mizernymi językami całą komnatę. Widział w nich tę, którą miał spotkać niebawem. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej futra chociaż ostatni raz. Miękkiego i ciepłego niby wełna. Zdawało mu się nawet, że płomienie faktycznie wydłużają się i bardziej zwichrzone kotłują za plecami mydyona. Sięgają ku jego palcom. Kiedy miał je chwycić, dostrzegł postać w białym stroju, która stała wsparta o ścianę u wejścia do podziemnej komnaty.
Głos uwięziony w ciemności [P]
1Nigdy nikomu nie ufaj, Danielu, a tym bardziej ludziom, których podziwiasz. Bo nie kto inny, a właśnie oni zadadzą ci najboleśniejsze rany.