Zwolennik klasyków (opowiadanie; krótkie)

1
Pierwszej wizyty w jego domu nie zapomni nigdy, choćby nie wiem, jak bardzo chciała. Choćby nie wiem, jak usilnie starała się wyrzucić ją z pamięci, pierwsza wizyta w jego małym, dwupokojowym z kuchnią i łazienką mieszkaniu pozostanie w jej pamięci na zawsze. Nie ze względu na wydarzenia, które miały podczas tej inicjacji miejsce, nie ze względu na jej akcję, tylko ze względu na scenerię, czyli miejsce, w którym ta – bądź co bądź wątpliwej jakości fabularnej – akcja się rozgrywała.

Po przekroczeniu ciężkich, antywłamaniowych, wyposażonych w niezliczoną ilość zamków i zabezpieczeń drzwi, do których otwarcia trzeba użyć równie niezliczonej ilości przeróżnych – pod względem kształtów i wielkości – kluczy, oczom ukazywał się ciasny, w całości wypełniony ciemnością i – niezależnie od pory roku – wiszącymi po obydwu stronach kurtkami, płaszczami, szalikami, czapkami, rękawiczkami i parasolami, a także bezładnie porozrzucanymi po wypłowiałym dywanie butami i kapciami, wąski przedpokój. Ale to jest nic! To jest jedynie niewinne, w żadnym stopniu nie zapowiadające tego, co będzie dalej, preludium; to jest tylko mało wyrazisty prolog, który w najmniejszym stopniu nie zapowiada nadchodzącego dramatu.



*****



Wiedziała, że jej wybranek jest opętany literaturą; że od początku do końca, od stóp do głów, do szpiku kości i do samego rdzenia, wypełniony jest duchem wielkiej literatury, i że ducha tego – co gorsza – przez cały czas w sobie pielęgnuje i podsyca. Wiele sygnałów, drobnych niuansów, subtelnych przestróg powinno dotrzeć do niej już wcześniej. Powinna je już dawno zauważyć i brać nogi za pas, póki mogła. Ale ona była ślepa na te wszystkie, rzucające się w oczy z napastliwością rozsierdzonego lamparta, ostrzeżenia. Po pierwsze, najbardziej oczywiste i od początku widoczne, on nigdy nie rozstawał się z małym, oprawionym w czarną skórę notatnikiem i srebrnym parkerem; zawsze, niezależnie od tego, dokąd szli, niezależnie od tego, co robili, w jego kieszeni zawsze spoczywał nieszczęsny, oprawiony w czarną skórę notatnik i fatalny, srebrny parker. Każdy, kto choć trochę zna ten typ – opętanego przez literaturę młodzieńca – wie, że to są wystarczające przesłanki, żeby uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ona nie wiedziała. Po drugie – równie oczywiste, ale nie aż tak przerażające – w każdej chwili, przy każdej – nawet wątpliwej – okazji, nawiązywał do klasyków, cytował klasyków, przywoływał postacie klasyków, budował konteksty literackie i odnosił każdą, najbardziej trywialną, codzienną i zwyczajną sytuację do – jego zdaniem – odpowiadającej jej sytuacji z wielkiej literatury światowej. Po trzecie, za każdym razem, na każdym spotkaniu, nieważne, czy szli do kina, czy do kawiarni, czy do teatru, czy spotykali się na miejscu, czy przychodził po nią pod dom, zawsze, literalnie zawsze miał przy sobie co najmniej jedno dzieło klasyka. Jeżeli nawet tak oczywistego znaku, że coś jest nie tak, się nie dostrzega, albo dostrzega, ale nie interpretuje we właściwy sposób, to – przykro mi bardzo – zasłużona kara musi człowieka spotkać.



*****



Po przekroczeniu ciemnego – mimo zapalonego światła – przedpokoju, rozpoczął się istny dramat, początek końca; nastąpiło potknięcie, którego konsekwencją był bardzo bolesny dla obojga – ale zdecydowanie bardziej bolesny niej – upadek.

Z przedpokoju wchodziło się do – szumnie, o wiele zbyt szumnie zwanego salonem – pokoju. Z salonu pomieszczenie to nie miało nic, nie przypominało go w najmniejszym stopniu, a i nazwanie go pokojem było sporym nadużyciem semantycznym. Dwa ogromne jak wnętrza gotyckich katedr fotele, stojący pomiędzy nimi niewielki stolik i ustawiona obok niego ruchoma, metalowa lampa stanowiły całe użytkowe wyposażenie pomieszczenia bezpodstawnie zwanego salonem, ale to nie znaczy, że poza nimi nic już w pokoju nie było. O nie, powiedzieć tak, to skłamać, i to skłamać okrutnie. Przy czterech ścianach, szczelnie je zasłaniając (tego, że pomieszczenie to ograniczały w ogóle jakieś ściany, można się było jedynie domyślać) stały wysokie jak sekwoje i szerokie jak należy, od podłogi po sufit sięgające regały, a na nich mieściły się ciasno poupychane, niezliczone – w sensie jak najbardziej dosłownym; naprawdę nie dało się ich zliczyć, a w każdym razie nie za życia zwykłego śmiertelnika – książki. To już byłoby dość, ale nie, on był w swojej bibliofilskiej pasji, w swoim umiłowaniu literatury bezlitosny. Regały to było za mało, regały mogłyby zadowolić amatora, ale on – niech bo Bóg broni – nie był amatorem; on nawet nie był profesjonalistą, on, proszę państwa, wznosił się ponad wszelkie kategorie, umykał wszelkim klasyfikacjom, on – w swoim bibliofilstwie – był absolutem, arcymistrzem, był klasą samą w sobie.

Niewielką powierzchnię pokoju, tym mniejszą, że uszczuploną o miejsce zajęte przez wielkie jak wnętrza gotyckich katedr fotele, niewielki stolik i lampę, jeszcze bardziej radykalnie i jeszcze bardziej bezwzględnie uszczuplały stojące co krok wysokie stosy – jakżeby inaczej – książek. Książki były wszędzie. Nie dało się przejść przez pokój, żeby nie potknąć się o przynajmniej jeden stos, żeby nie zdewastować przynajmniej jednej piramidy, żeby nie obrócić w gruzy co najmniej jednej misternego konstrukcji.

Zobaczywszy to, była już nie na żarty przerażona. Ale najgorsze dopiero miało nadejść, gdy zaproponował, że pokaże jej sypialnię.

- O mój Boże! – wykrzyknęła, mimo wątpliwej religijności, gdy przestąpili próg sypialni. O ile w salonie książek było mnóstwo, o tyle tutaj, poza książkami – takie odniosła wrażenia – nie było niczego. Nawet oddychać trzeba było celulozą i tuszem. Po sam sufit rosnące, wielkie jak himalajskie szczyty sterty książek przytłaczały ją i przerażały. Poza dwoma kwadratami okien i wąskim korytarzem prowadzącym do posłania, wszystko było wypełnione dziełami zebranymi Tołstoja, antologiami poezji każdej epoki literackiej i każdego poety, który kiedykolwiek stąpał po powierzchni ziemi, literaturą współczesną, którą – jako rasowy bibliofil – pogardzał, ale którą – jako arcymistrz bibliofilstwa, arcybibliofil – posiadał i setkami, nie – tysiącami, nie – milionami, a i to chyba za mało, innych pozycji.

Podczas gdy on z czułością poprawiał lekko przekrzywiony „Klub Pickiwcka”, wyrównując go z „Opowieścią o dwóch miastach”, ona odwróciła się na pięcie i – nie powiedziawszy słowa i nawet nie wziąwszy płaszcza – wybiegła na ulicę.

2
Narracja przypomina mi "Serię niefortunnych zdarzeń" ;)



Nie czytało się źle, ale na dłuższą metę taki styl by zamęczył czytelnika. Patent dobry na pobudzenie ciekawości ( no dawaj, o co tam chodzi? Co tak ukrywasz, odwlekasz?).



Fabuła - sam wiesz, że w Twojej pracy fabuła jest dodatkiem do stylu, a ten wydał mi się nieco bałaganiarski.

Myślę, że dasz radę to dopracować, pobawić się jako narrrator.



Tekst, może nie przypadł mi za bardzo do gustu, ale masz plusa - wydaje mi się, że pisałeś to z ochotą, radością i dobrze się przy tym bawiłeś. ( Jeśli się mylę, zastrzelcie mnie).



Poza tym praca wyróżnia się na tle ostatnio nadsyłanych, a mała odmiana zawsze się przydaje.



Wstrzymam się z oceną, poczekam na pełnometrażowe opowiadanie.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

3
Właśnie tego się obawiam - że taki styl może męczyć, ale jak się już rozpędzę, to mam problemy z wyhamowaniem i robi się potem taki bałagan. Aczkolwiek nieustannie nad tym pracuję:)



Dwa strzały w dziesiątkę. Po pierwsze, fabuła była tylko dodatkiem do stylu, zgadza się, a po drugie, pisałem to z ogromną wręcz ochotą i radością, więc nikt nie powinien do Ciebie strzelać.



Dzięki za opinię:)



A pełnometrażowe opowiadanie jest w drodze, mam nadzieję, że niedługo będzie ukończone.

5
Ja zaś lubię taki styl pisania. Całkiem fajnie mi się takie teksty czyta. Tylko łatwo wpaść w pułapkę - musisz bardzo uważać żeby zdania były dopracowane, tak by nie zagubić sensu i dobierać słowa z duża precyzją. Można wtedy pokazać swój kunszt :) Na mnie to działa, jednak wymaga wiele wysiłku i skupienia ze strony autora, żeby nie przesadzić, nie zachłysnąc się manierą. Od czasu do czasu radzę wtrącić parę prostszych konstrukcyjnie zdań, tak dla nabrania oddechu :D Powodzenia.

6
Nie mój gust. Nie przepadam za tego typu literaturą.

I z tego punktu widzenia napiszę swój komentarz. Trzeba być przecież w zgodzie z sobą.



Pierwsze spostrzeżenie: mimo krótkości tekstu już po chwili chciałem przeskoczyć do końca żeby jak najszybciej skończyć lekturę. Wszystko przez sztucznie i na siłę przedłużane zdania, bo na takie mi wyglądają. Zbyt wiele chcesz przekazać, co najmniej połowa tego jest zbędna. Ktoś mi kiedyś powiedział, że pisanie to sztuka przelania na papier tego co najważniejsze, a nie wszystkiego co mamy na myśli. I ja w to wierzę.



Druga rzecz: wciąż chodzi o zdania. Ich budowa i długość powodują, że nieco gubi się ich brzmienie. Dokładnie chodzi mi, że dziwnie wyglądają, ich budowa jest lekko udziwniona.



Numer trzy: dużo powtórzeń. Wiem, że większość jeśli nie wszystkie są zamierzone, ale mnie bardzo drażniły. Czułem się jakbym czytał dwa, trzy zdania o tym samym, tylko pewne szczegóły się zmieniały.



Cztery: sama fabuła naciągana. Tak jakby autor chciał nadać dozę dramatyzmu zdarzeniu, które go nie posiada i nie będzie mieć choćby nie wiem co się stało.



Na koniec powiem tylko: No cóż, nie mój gust. Może innym razem.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

7
Rzeczywiście to jest tekst pisany dość charakterystycznym stylem i nie każdemu pasuje. W każdym razie przy dłuższych tekstach - mimo zamiłowania do długich, pokręconych zdań - staram się hamować.

Tak czy inaczej dziękuję za opinie!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron