Grób na Norrebro [opowiadanie przygodowe]

1
"Verlager dein Gewicht, den Abgrund siehst du nicht"
Tokio Hotel

Gdy chodziliśmy z Małą na jogging, czasami nasza trasa wiodła przez duży, osiedlowy cmentarz. Podejście do takich miejsc na zachodzie jest zgoła inne niż u nas. Nikogo nie dziwią tam ludzie biegający między nagrobkami, czytający książki na cmentarnej ławeczce albo oglądający nagrobki ze słuchawkami na uszach czy aromantyczną cygaretką w zębach. Nic więc dziwnego, że dwoje erazmusów z biednego kraju, wyrwanych z naturalnego środowiska, zachłysnęło się szybko stylem bycia tamtejszych. Do tego stopnia, że nawet chciało nam się naśladować ich zachowania, nawet te najbardziej debilne. Jadaliśmy więc obiady na stacjach benzynowych, alkohol piliśmy tylko w wyznaczonych miejscach, a biegaliśmy właśnie po cmentarzu.

Tam też, dnia tego to a owego, moją uwagę zwróciła niewielka grupa ciemnoskórych grabarzy w jasnoszarych kostiumach. Za każdym razem gdy przebiegaliśmy ścieżką wzdłuż północnego ogrodzenia nekropolii, oni wciąż w tym samym składzie, wymachując zamaszyście szpadlami, kopali w jednym miejscu, jeden i ten sam dół.

Za którymś razem, przy którymś z kolei takim spotkaniu z nimi, zacząłem tracić zainteresowanie bieganiem, a następnie też Małą, zdrowym stylem życia i w ogóle wszelkimi tego typu błahostkami. Jedyne co odtąd zaprzątało mój umysł, to wiecznie zapracowani, ponurzy kopacze oraz ich stale pogłębiający się grobowiec. Napięte mięśnie, wylewany pot i zaciśnięte, mięsiste, murzyńskie wargi. Ziemia kaleczona spadającymi na nią, stalowymi zębami szpadli, jakby miała zaraz trysnąć krwią albo naftą. Rozgrzebywali ją jak swędzącą ranę, która miała się nigdy już nie zagoić, jakby się chcieli dokopać do jądra Ziemi, albo po prostu do samego piekła.

Listopadowy poranek. Mała wcześniej już wyszła na zajęcia. Ja miałem iść na późniejszą godzinę, przynajmniej teoretycznie, bo moje wykłady – w odróżnieniu od grobu na Norrebro – nie interesowały mnie już zupełnie. Wypiwszy tylko kawę i wypaliwszy skręta (z kupionego kilka dni wcześniej na Christianii zielska), włożyłem płaszcz, przewiązałem szyję szalem, i kroki moje skierowałem wprost w stronę fascynującego mnie miejsca, wiedząc już – i czując niemal całym sobą – że znów spotkam moich grabarzy i – choć grób będzie naturalnie jeszcze głębszy niż gdy go widziałem poprzednio – kopać będą dalej, wciąż i wciąż nieusatysfakcjonowani, nienasyceni, nienormalni.

Trudno już nawet mówić o tym, jako o grobie. Wyglądał jak jakiś krater wybity po zderzeniu planety z asteroidą. A oni kopali dalej. Głęboki jak studnia, może nawet głębinowa, choć znacznie szerszy – kopali. Jak czarna dziura – kopali, kopali, kopali, kopali, kopali. Z cicha klnący, co chwila spluwający, ale – czy to chłód, czy wręcz mróz – skupieni na swej robocie, skupieni i spoceni, skupieni, spoceni i...

Szaleni! - zawołałem, a było to pierwsze moje słowo wypowiedziane do nich, przez ostatnie miesiące (bowiem tyle już czasu minęło), wcześniej zawsze obserwowałem ich robotę w milczeniu, a oni nie zwracali na to żadnej uwagi. - Szaleni jesteście chyba, mroczni grabarze, że chce wam się kopać ten grobowiec tak głęboko, z takim uporem i konsekwencją każdego dnia bez chwili wytchnienia!

Na kilka sekund przerwali swoją pracę. Spojrzeli po sobie pytająco. Chyba nie zrozumieli mojego pytania, przede wszystkim jednak zdziwili się, że jakiś przybłęda w niemodnym już i wytartym płaszczu ośmiela się odrywać ich od tak ważnej roboty. Zaraz jednak kopali dalej, prawie wszyscy. Jeden tylko – chyba najstarszy z całej gromady, a przynajmniej jedyny o nieco już posiwiałych włosach, zapalił spokojnie papierosa, zaciągnąwszy się głęboko, wydmuchał śmierdzącą chmurę i dopiero wtedy odniósł się do mojej rozpaczliwej wypowiedzi.
Szaleni czy nie, ale swoją robotę robić trzeba – powiedział. - Nie robimy wszak tego za darmo.
Zleceniodawca wasz musi chyba ekstra płacić... – powiedziałem, skoro już w pierwszym zdaniu sprowadził rozmowę, która miała się tyczyć kwestii istotnych, na poziom tak trywialnej ekonomii.
Zaiste, tak jest jak mówisz – powiedział. - Z tym, że nie jest to jeden, zwykły zleceniodawca, wszak kopiemy ten grobowiec na zlecenie całej Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Zjednoczonych? - zapytałem więc, analizując w głębi umysłu prawdziwe znaczenie tego słowa. - Któż więc miałby tu spocząć, że aż wszystkie narody uni sono gotowe są zamówić wspólnie taki dlań grobowiec? Cóż to za wielki człowiek być musi? Jakiś miliarder, gwiazdor, bohater?
Wcale on nie musi być wielki, wcale nie bogaty – odparł stary grabarz. - Przeciwnie, jest on raczej mały i biedny. Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia kto zacz, wiemy tylko, że ma być ze wszystkich ludzi...
Najnieszczęśliwszy! - nagle chórem dokończyli odpowiedź, nie tylko ten, który zniżył się na tyle, by ze mną, śmiertelnym, zamienić słowo, ale wszyscy razem, zjednoczeni (a jakże!) nie mniej niż te ich narody.


Oczywistym jest, że po takim spotkaniu zupełnie straciłem zainteresowanie tym, co nadawało sens mojemu dotychczasowemu życiu, a raczej – jałowej wegetacji. Rzuciłem te głupie studia, zerwałem wszelkie stosunki z Małą i z innymi ludźmi, nie mówiąc już o tym, że przestałem uprawiać ten durny jogging. Jedyną moją obsesją, jedynym powodem dla którego po przebudzeniu decydowałem się wstawać z łóżek, była chęć znalezienia tego jednego, tego jedynego, najbardziej utrapionego ze wszystkich – i przynajmniej raz w życiu spojrzeć w te najnieszczęśliwsze ze wszystkich oczy.

Przez siedem lat przejechałem kulę ziemską po kila razy, to w tę, to w tamtą stronę, aż nie było szerokości geograficznej, na której nie byłbym już wcześniej, ani długości geograficznej, na której czekałyby mnie jakieś niespodzianki. W cieniu piramid, ośmiotysięczników i w chłodzie tundry, widziałem wielu ludzi tak nieszczęsnych, że wcześniej nie pomyślałbym, że da się krzyż tak ciężki w ogóle oderwać od ziemi – a cóż dopiero nieść go! W Bośni widziałem rodziców, którzy jak Niobe rozpaczali jeszcze po straconym w wojnie domowej potomstwie. W Kenii czy Ruandzie widziałem ludzi tak głodnych, że samo to, iż jeszcze żyli, zdawało się przeczyć wszelkim prawom biologii. Widziałem też konających w leprozorium na wyspie Si’an, którzy jakby rozkładali się jeszcze za życia, odwiedziłem hospicja dla dzieci i oddziały chorych na raka, także w najbiedniejszych miastach i wioskach. Znalazłem setki, tysiące, miliony cierpiących głód, ubóstwo, choroby, jednak żadne z tych cierpień nie było na tyle beznadziejne, by można było stwierdzić, że oto jest on, ten jeden.

Zmieniłem więc nieco kierunek moich zapatrywań, na mniej oczywisty. Szukałem najnieszczęśliwszego wśród zblazowanych artystów w podziemnych klubokawiarniach i wśród przeraźliwie banalnych menedżerów ze stołecznych korporacji. Wśród smutnych arystokratów, tęskniących rzewnie za belle epoque, wśród kapłanów, biadolących pośród złota i dolarów, że lud odszedł od Boga i wśród dorobkiewiczów, nieśmiało majaczących coś jeszcze o „american dream”. W końcu, w jakimś zaplutym, tanim hostelu spojrzałem w lustro...

Widziałem moje opuchnięte oczy, z rezygnacją oglądające same siebie. Moje usta spierzchnięte od mrozu, pękające w kilku miejscach naraz. Makijaż spływający z rzęs i powiek jak sino-czarne łzy. Pomyślałem, że miasto szukać najnieszczęśliwszego, sam się do niego z dnia na dzień upodobniam.
- Czy to nie dla mnie kopali ten dół? - przez chwilę nawet pomyślałem. I choć owszem, cierpiałem, cierpiałem bardzo, coś mi jednak mówiło, że ci, których widziałem wcześniej, bardziej jeszcze są nieszczęśliwi ode mnie, a zatem bardziej na grób ten zasługiwali.

.Wtedy pomyślałem, że ten jeden, jedyny, nie istnieje wcale, nie może istnieć. Że cierpienia nie da się stopniować, że każdy smutek jest jedyny w swoim rodzaju, że jakkolwiek bezkresna nie będzie się zdawała gorycz w samotnym sercu, zawsze możliwa będzie gorycz jeszcze większa, jeszcze bardziej gorzka,, bliższa żółci, bardziej godna pożałowania. Tak oto – od pomyłki do pomyłki - doszedłem do zdania, że siedem lat moich poszukiwań od początku skazane było na klęskę. - Najnieszczęśliwszy... - powiedziałem. - Choć nie wiem jakbym cię szukał, nie znajdę, bo ciebie nie ma wcale. Grób na Norrebro na zawsze pozostanie pusty...

W końcu zaniechawszy tych jałowych podróży, wróciłem tam, gdzie jest moje ojczysta ziemia – gdzie jest Polska, znowu Polska, teraz i zawsze! - by osiąść w jednym miejscu na stałe i tak jakoś dożyć swoich dni ostatnich. Całkowicie zapomniałem o najnieszczęśliwszym, jak i o grabarzach kopiących dla niego dziurę w ziemi (kto wie, może robili to jeszcze?) i w ogóle o całym tym siedmioletnim okresie mojego życia.

Zgłodniawszy po jakim ciężkim przepiciu, zachodzę do mlecznego baru przy Marszałkowskiej, na którym napis głosił: „najtańsze obiady w Warszawie” (Warszawa – stolica Polski, tak dla przypomnienia). A tam charchanie i odkasływanie w rękawy, tam stukanie łyżką o prawie pusty talerz, tam permanentne słowa zniechęcenia i wzywanie na głos patronki wszystkich głodnych Polaków. Jedzenie, choć tanie i ciepłe (a to bardzo dużo) zdaje się nikogo nie cieszyć do końca, niezbyt smakować, żadna przyjemność, tylko konieczność.

Zamawiam naleśniki z serem i czarną sypaną kawę, bo to najlepszy zestaw na katzenjammer, rozsiadam się przy jedynym wolnym stoliku – a tam wciąż stukot, smarkanie i pociąganie nozdrzami, tam jakieś przeciągłe „eee” i szumy, szmery. Widzę przy sąsiednim stoliku, naprzeciw mnie, en face siedzi człowiek w jaskrawej, ortalionowej kurtczynie. Jego twarz wydaje mi się dziwnie znajoma, choć tak nieludzko pomarszczona, sczerniała. Kończy jeść leniwe z białym serem, ciężko przy tym pracuje mocno wybrakowanym uzębieniem. Pani za bufetem woła na cały głos: „Naleśniki z serem i kawa!”, ale mój obiad przestał już mnie zupełnie obchodzić, patrzę za to w pełnym skupieniu na tę, niezwracającą na mnie jeszcze żadnej uwagi, niezwykłą twarz. W nagłym przebłysku olśnienia przypominam sobie, że jest to jeden z tych murarzy, tzw. „majstrów”, którzy przed laty stawiali dom na działce moich rodziców. Nie pamiętam imienia, za to imię wydaje mi się tu najmniej ważne. Przypominam sobie jak ten człowiek, te dwadzieścia lat temu, częstował mnie, gówniarza wówczas, sportami i opowiadał mi, że każdy człowiek ma gdzieś swoje miejsce. - Każdy powinien robić to, co umie robić najlepiej – mówił wtedy, pociągając zasmarkanym, sinym nosem. - Ja na przykład najlepiej umiem robić. Tylko tyle i aż tyle.

Nie mam wątpliwości, że tamtą twarz, która w sumie mogła mi się tylko śnić w dzieciństwie, rozpoznaję teraz na nowo. On w końcu zauważa moja w niego zapatrzenie i – o dziwo! - wpatruje się we mnie, niemal tak samo jak ja w niego, tyle że oczy ma jeszcze od moich smutniejsze!

.
po latach twarz,. - Dziś już cały świat stoi przed nami otworem, nie trzeba się o nic prosić. - Wtem jednak widzę, że on, teraz wpatruje się we mnie tak jak ja w niego, tyle, że oczy ma jeszcze smutniejsze. Poznać – oczywiście mnie nie poznał, nie było szans – ale pewnie zauważył, że się nim interesuję, co ponad wszelką wątpliwość nie mogło być mu w smak.

Wstaję od stołu. Jeśli nie mnie, to być może pamięta mojego ojca, którzy zatrudniał go przy wielu tyleż ciężkich, co zupełnie zbytecznych pracach budowlanych. Podejdę, przedstawię się, przypomnę...

Naleśniki z serem i kawa! - pani za bufetem już nawet nie tyle nawołuje, co wydziera się z wściekłości, że na wcześniejsze wołania nikt nie odpowiadał. Ewidentnie wyczuwa w tym braku odzewu wzgardę.

Nie jestem jednak zainteresowany odbiorem zamówienia, które stało się całkiem nieaktualne. Jak tu jeść naleśniki, przy takim spotkaniu? Smutny, stary człowiek jest przecież fascynujący o wiele, wiele bardziej. Staję przed nim i nabieram w płuca powietrza. Chcę tylko zapytać czy pamięta takiego małego, pałętającego się wokół budowy gnojka... Głos jednak nie chce wydobyć mi się z gardła, zaciśniętego jakby w pętli, kiedy on mierzy mnie ponurym spojrzeniem i czytelnym gestem palca przy ustach, nakazuje milczenie. Milczę, więc jestem.

Wiem o czym chciałeś mi powiedzieć – mówi i zaraz powstaje od stołu, podpierając się o blat spracowanymi, a teraz i rozedrganymi rękami. - Ale ja już wiem wszystko. Chciałem tylko zjeść ostatni posiłek, tyle mi chyba się jeszcze należy, naprawdę nie musiałeś mi o niczym przypominać...

I bez pożegnania odwraca się i wychodzi. Oglądam się za nim i rozumiem, że idzie tam, gdzie od tylu lat go czekają. Nie dojadł potrawy, kilka leniwych leniwie stygnie na talerzu.
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski

Grób na Norrebro [opowiadanie przygodowe]

2
Przyjemnie czytało mi się Twój tekst (podobnie jak poprzednie Twojego autorstwa, które czytałem). Patos w dialogach pasuje do całości i nadaje tekstowi onirycznego charakteru. Patos plus mówienie chórem przypomina greckie tragedie. Spodobało mi się. Dobrze oddane zafiksowanie się bohatera. To na plus.

Do dyskusji: Piszesz reportarzowo, ktoś opowiada całą historię. Nie będę się upierał, że mam rację, bo tak jak jest całkiem nieźle się czyta. Ale może spróbuj czegoś nowego? Przede wszystkim relacji między postaciami. Ożywienia postaci z tła, tak by nie pojawiali się tylko by wygłosić coś bohaterowi, ale by mieli własną historię. Tak jak w grach sieciowych łatwo odróżnić NPCa, który istnieje tylko, by wygłosić swoją kwestię, od żywego gracza, który jest o wiele bogatszy w reakcjach, ma swoją przeszłość, ma plany, kogoś lubi a kogoś nie znosi, a to wszystko wpływa na jego zachowania. W tym tekście masz Młodą, która istnieje tylko by być porzuconą. Nic więcej o niej nie wiemy. Robotnicy istnieją tylko, by kopać dół. Majster miał okruch przeszłości, ale i on ma tylko króciutki występ "przed kamerą", robi swoje dla popchania fabuły i tyle. Żadnych wskazówek czyniących z niego indywidualność - co i kogo lubi, jaki ma charakter, co go wyróżnia. Coś mówi o sobie, i co to jest? Jest robotnikiem, który istnieje po to, by robić. Same enpeki.
W tym tekście da się to obronić - bohater popada w szaleństwo, interesuje go tylko to, na czym jest zafiksowany. Dlatego umieściłem to w części "do dyskusji", nie w minusach ;)

Minusy - technikalia. Nie sprawdziłeś tekstu po zmianach i wrzuciłeś go ze zjedzonym fragmentem. Nie zrobiłeś akapitów (robi się je zaznaczając fragment tekstu który ma być jednym akapitem, i naciskając guzik "akapit"). Generalnie przed naciśnięciem "wyślij" warto nacisnąć "podgląd".
Zgrzytnęły mi przeskoki stylu, między realistycznym (opisy), onirycznym (dialogi) i mocno przyziemnym (opisy w Polsce). Zwłaszcza przeskok od poezji niemal w wypowiedziach robotników, do bardzo przyziemnego opisu Warszawy, było wielkim zgrzytem. Styl się może zmieniać, np. w miarę popadania w obsesję, ale zabrakło mi płynności. Może to tylko moje wrażenie?
Wyrzuciłbym "konsekwentność". Można się kłócić z robotnikami, czy robią porządnie, dlaczego to robią, czy ich praca ma sens. Ale robić im zarzut z tego że są konsekwentni? Zgrzytnęło mi to.
“So, if you are too tired to speak, sit next to me for I, too, am fluent in silence.”
(Zatem, jeśli od znużenia milkniesz, siądź przy mnie, bom i ja biegły w ciszę.)

R. Arnold

Grób na Norrebro [opowiadanie przygodowe]

3
Eldil pisze: Minusy - technikalia. Nie sprawdziłeś tekstu po zmianach i wrzuciłeś go ze zjedzonym fragmentem.
Tam się w ogóle ten akapit jakoś pokiełbasił. W takich sytuacjach brakuje możliwości edytowania. No cóż, pozostaje jedynie przyjąć, że był to celowy zabieg formalny. :)
Dzięki za przeczytanie i konstruktywne uwagi.
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski

Grób na Norrebro [opowiadanie przygodowe]

4
Hmm.... Mało komentarzy, a tekst jest naprawdę niezły. Ciekawy pomysł i dobrze prowadzona narracja, przykuwa uwagę i zgrabnie przeciąga czytelnika przez poszczególne punkty.
Odłopatologizowałabym tylko nieco rewelację o niestopniowalności cierpienia, bo wyróżnia się in minus na tle całego tekstu.

Grób na Norrebro [opowiadanie przygodowe]

6
Skylorzie, ciekawy utwór mi podsunąłeś. Gimby raczej nie znają, ale ja też nie znałem wcześniej :ups:
Margot, było mi już bardzo smutno, iż nikt nie komentuje, ale z drugiej strony... tym cenniejsze są te Wasze komentarze, że tak nieliczne. :)
"Naucz się, że można coś innego roznosić niż kiłę. Można roznieść światło, tak?"
Robert Brylewski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”