Trzy łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat trzynastu [wspomnienia, realizm magiczny, fantasty]

1
Ballada o obieraniu papierówek
– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał – rozpoczęła swą litanię sąsiadka, pani Łotocka.
– A mój stary, pani Łotocka, jest taki i owaki. I robi: to, tamto i owo, kiedy śpi. A kiedy śpi, to jeszcze zdrowo, pani, chrapie, tak chrapie, że aż hej! – Babcia nie zamierzała być wcale gorsza od stojącej po drugiej stronie siatki kumy.
I pomyśleć, iż wszystko zaczęło się tak niewinnie od tego, że miesiąc temu tatuś zbił w ogrodzie ławeczkę. Sklecił ją najlepiej jak potrafił ze świeżych desek i przejechał ze dwa razy pędzlem, tak, że nabrała rumieńców jak ta tęcza nad Racławicami. I nawet ja miałem w tym swój mały udział, jako malarz-amator i pilny obserwator lepszych i gorszych majstrów racławickich.
A zawsze przychodził taki moment latem, kiedy babcia wychodziła przeszczęśliwa z domu, szła do zazielenionego ogródka wąską ścieżką, gdzie pobzykiwały sobie pszczoły i świergotały radośnie ptaszki: słowiki, kosy, czyżyki, i rozgaszczała się na tej świeżo skleconej ławeczce, tuż przy stoliku. I wnet już wyciągała ulubione „zabawki”: nóż do obierania jabłuszek, garnczek wypełniony wodą oraz miseczki na owoce i owocowe odpady.
W tym pięknym ogrodzie przy wejściu rósł poczciwy biały nalew, stary, jeszcze poniemiecki. Jego wyborne owoce doskonale nadawały się do babcinych kompotów i słodkich wypieków. Babcia uwielbiała całymi godzinami siedzieć w jego cieniu i oczyszczać jabłuszka, drylować je, odrobaczać. Posługiwała się wtedy nożem tak zręcznie, iż człowiek odnosił wrażenie, że skórka z obieranej papierówki będzie się ciągnęła i ciągnęła, wydłużała wciąż i wydłużała w nieskończoność. I o ile dobrze pamiętam, nikt prócz babci tego nie potrafił, żadna gospodyni, żaden kucharz, żaden rolnik ani sztukmistrz w cyrku. Przyznam, że zazdrościłem babci jej manualnej sprawności, która mi osobiście pachniała jakąś tajemną sztuką-magiką. Stałem więc z boku i podziwiałem nieskończenie długaśne łupiny, wychodzące spod babcinych rąk. Stałem i potrząsałem jabłonką tak, by spadały z niej najbardziej dojrzałe papierówki, cały deszcz najpiękniejszych papierówek. Następnie zbierałem je wszystkie i zanosiłem babci, a ta je obierała ze skórki w taki sposób, że mogła za pomocą jednego posuwistego ruchu oddzielić całą skórkę od jabłka. Oczywiście robiła to powoli i płynnie, poświęcając z pół minuty na każde pojedyncze jabłko.
W tym naszym wiejskim ogródku nieopodal ławki znajdowała się także dziecięca piaskownica, niepokaźna, ale mnie do zabawy w zupełności wystarczała. Mrówki, które wędrowały od strony drzewa ku siatce musiały przeprawiać się przez nieprzebyte piaski pustyni-piaskownicy. A ja tymczasem stałem i z wysokości Wszechmocnego obserwowałem ten mrówczy exodus. Stałem, przygładzałem długie włosy niczym jakiś natchniony Mojżesz i raz po raz kukałem: a to na babcię obierającą jabłka, a to znów na mrówki. Na babcię. I znów na mrówki. I tak w koło Macieju. Bywało różnie: czasem babcia ze swoimi łupinami wygrywała w zażartej walce o dziecięcą uwagę, a czasem to mrówki wygryzały babcię z gry. Teraz na przykład wygrały owady.
Kilka dni wcześniej na trasie ich przemarszu położyłem metalową nakrywkę, którą akurat dziś postanowiłem usunąć. I oto, co ujrzałem pod spodem: owadzie korytarze skrywały tysiące, tysiące owadzich jaj. Mrówki stworzyły coś na wzór formikarium dla larw, robotnic, samców i królowych. Te ostatnie podobały mi się najbardziej, gdyż były najrzadsze, a przez to szczególnie pożądane. Ojciec powiedział mi raz, że mrówki wydzielają charakterystyczną woń, która pozwala im na poruszanie się po mrówczych ścieżkach. Od tamtej pory szczytem marzeń stało się stworzenie zapachu, który by mógł imitować feromon znacznikowy. Próbowałem więc i próbowałem, kombinowałem i kombinowałem. Aż razu pewnego wykrzyknąłem: eureka! Udało mi się bowiem zrealizować to zadanie i sporządzić mrówczy eliksir, czego nie jestem w stanie w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Krewniaczki os chadzały od teraz nie tylko po swoich, lecz także po moich, Maćkowych dróżkach i szlakach.
Kiedy więc odwiedziła mnie Basia, siostra Tomka, i zobaczyła to, co zobaczyła, te wszystkie szlaki i formikarium, nie mogła się wprost nadziwić ani nie potrafiła ukryć zazdrości.
Potem razem zrywaliśmy maliny. Babcia siedziała na ławeczce, obierając papierówki i rozmawiając z sąsiadką, panią Łotocką przez siatkę, a my zbieraliśmy te maliny do kubeczka. Pogaduszki obu pań szły od dawna utartym torem:
– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał, spał i spał. – Nie bardzo wiedziałem, dlaczego nazywa swojego męża „starym”. Przecież był młodszy od niej.
– Mój stary, pani Łotocka, też lubi sobie porządnie pospać: drzemka przed obiadem, drzemka po obiedzie, drzemka na nocniku telewizyjnym i podczas „Kobry”, a potem jeszcze cała nocka do przespania. No jak tak można, powiedz sama, pani Łotocka!? No bójże się Boga!
– A mój stary, pani Żołnowska, bój się Boga, cały czas tylko chrapie i chrapie, chrapie i chrapie. Jam już wszystkiego próbowała i wiem, że na to jego chrapanie, pani Żołnowska, to ni ma rady ni sposobu.
– A mój stary, pani Łotocka, to kazał mi na siebie w nocy cmokać, o tak: „cy, cy, cy, cy”.
– „Cy, cy, cy, cy”. – I tutaj pani Łotocka zamknęła oczy, wysunęła usta do przodu i zrobiła taką minę, jakby samą żabę miała zamiar pocałować, ropucha stara, po czym dodała: – I co? Pomogło?
– Ano, pani Łotocka, na jakiś czas to pomaga, ale po miesiącu, dwóch zaś je to samo.
– Zaś je to samo – powtórzyła kuma i nad brzmieniem słów się zadumała. – No to trza prędzej liźć spać, tak, by usnąć przed nim. A wtenczas chrapanie przestanie dokuczać, bo przez sen już tak nie słychać.
Kiedy skończyliśmy podglądać mrówki i zrywać maliny, odprowadziłem długowłosego gościa do bramy wyjściowej i ładnie podziękowałem za wizytę.
I tutaj stało się coś, czego nigdy nie zdołam pojąć, coś zupełnie magicznego. Dziewczynka przejechała palcem wskazującym lekko po tynku poniemieckiego budynku, ciągnącego się miast ogrodzenia wzdłuż podwórza, i pozostawiła w nim trwały ślad, trwałą ryskę. Nie wiedziałem, jak tego dokonała. Pewnie była to skaza, której wcześniej nie zauważyłem, po jakimś pojeździe mechanicznym, przyczepie albo ciągniku, co zwyczajnie zarył (był) o mur. Niemniej nie miałem jasności, co do pochodzenia owego wyszczerbienia. I sądziłem i po dziś dzień sądzę, że Basia tego dnia posłużyła się jakąś przedziwną mocą niewieścią, której tajniki zdołała w sposób cudowny posiąść. Bo kobiety (i dziewczynki zresztą też) znają się na różnych sztuczkach, na których my, faceci zwyczajnie się nie znamy i nigdy nie poznamy.

O tym, jak zbudowałem lunaparkową kolejkę strachów
Któregoś razu pojechaliśmy całą klasą na wycieczkę do wesołego miasteczka. Oj, było warto! Znajdowały się tam przeogromne diabelskie młyny, kolejki górskie, efektowne karuzele, zjeżdżalnie, beczki śmiechów, salony krzywych zwierciadeł i inne obiekty służące rozrywce. Ale mnie najbardziej zainteresował gabinet strachów, z jego upiornym wyposażeniem, aurą unoszącą się dokoła, zapachem podobnym do tego, jaki panuje na autodromie oraz oczywiście kolejką. Tak, kolejka była zdecydowanie najfajniejsza. Wagoniki mogły znienacka zmieniać prędkość i kierunek ruchu, i to nawet o całe sto osiemdziesiąt stopni. Bardzo mi się to wszystko podobało i chyba wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł skonstruowania własnej kolejki u siebie na strychu. Właściwie nie tyle na strychu, co na poddaszu tak zwanej dobudówki, takiej dla zwierząt, która kiedyś była połączona z domem za pomocą drzwi i tworzyła z nim część wspólną.
Na poddasze prowadziły żelbetonowe schody znajdujące się na zewnątrz. Do pomieszczenia prowadziło oddzielne wejście od strony dworu i było ogromne oraz przytłaczająco posępne, a co ważniejsze od dawna już nieczynne. Należało zatem zaplanować tor ruchu pojazdu i zastanowić się nad detalami, nad dekoracją. Jednak to wszystko było niczym, w porównaniu do zagadnień z zakresu materiałoznawstwa, jakie się z wolna zaczynały przede mną rysować. Trzeba było przede wszystkim zastanowić się, skąd czerpać materiały budowlane i czy kolejkę się zakupi, czy też może skleci samodzielnie. Jasna pozostawała natomiast kwestia, jakiego typu będzie to ciuchcia, jako że od początku sądzono, że chodzić może tutaj wyłącznie o wąskotorówkę.
Pewnego razu miałem sen, z którego wynikało, że w poniemieckich kufrach na zboże, ukrytych gdzieś na tyłach domu, znajduje się coś, co powinno mi dopomóc w snuciu wielkich lunaparkowych planów. I rzeczywiście tak było, o czym przekonałem się, kiedy nazajutrz po szkole sprawdziłem zawartość silosów. Nie mogłem wprost uwierzyć, że nikt, żaden dorosły nie odkrył tego wcześniej. Substancja, która została tutaj zmagazynowana, posiadała niespotykane właściwości i była niczym jakaś farba plazmowa, a przy tym nie brudziła rąk ani ubrania i dawał się formować po części za pomocą dłoni i pędzla, a po części za pomocą myśli samych. Można więc było ulepić, albo raczej stworzyć dowolną rzecz. Dowolną i o dowolnej gęstości.
Tak więc nie namyślając się ani chwili dłużej, przystąpiłem do prac konstruktorskich. Naprzód rękoma zarysowałem kształt torowiska, to jest zakreśliłem nimi na podłodze parę wywijasów. Zaledwie to uczyniłem, a już materia plazmopodobna zastygła w gotowe torowisko. Potem tymi samymi rękami zaznaczyłem w powietrzu kształt ciuchci wraz z doczepionymi do niej wagonikami. Ledwie to uczyniłem, a już farba plazmowa stwardniała i obróciła się w rzecz samą, to jest w cały zmaterializowany pociąg. A potem żyłem długo i szczęśliwie, bo szczęśliwym jest ten, któremu udaje się realizować marzenia.
– I co pan powie na taką historię? – zwróciłem się do staruszka siedzącego na ławce przed szkołą. – Niezła, nie?
– Wcale niezłe, wcale. Nie mogłeś albo nie umiałeś postawić u siebie na strychu prawdziwego tunelu strachów, więc odwołałeś się do potęgi wyobraźni i tak czy owak stworzyłeś ciuchcię jak się patrzy, tyle tylko że w swojej głowie. Brawo! O to dokładnie mi chodziło.
– A pan? W jaki sposób pan by opowiedział o chorzowskim wesołym miasteczku i racławickim gabinecie straszydeł?
Dorosły się zadumał, podrapał naprzód za jednym uchem, potem za drugim i puścił parę kółek dymnych, bo właśnie kurzył radomskie, po czym rzekł:
– Musiałbym się nad tym zastanowić, hmm… Ty, mój drogi, poszedłeś w tak zwany realizm magiczny, ja na twoim miejscu zrezygnowałbym z wszelkich abrakadabra czy innych hokus-pokus. Życie jest cudem samo w sobie, nie uważasz?
– A co to jest ten realizm i co ma wspólnego z magią? I co w ogóle ma piernik do wiatraka?
– Kiedyś ci o tym opowiem, kiedyś, dobrze? A teraz posłuchaj. Mieszkasz w Racławicach, na Ziemiach Odzyskanych, tak czy nie? No tak. No i widzisz… W twojej historyjce zabrakło poniemieckich szybów górniczych, pełnych ukrytych skarbów, jeszcze z okresu Trzeciej Rzeszy pochodzących, jakichś starych, zardzewiałych kolejek, już na zawsze pozostawionych w mrocznych i zimnych sztolniach, duchów niemieckich albo radzieckich żołnierzy… no i oczywiście trupów, tak, tak, trupów, albo przynajmniej kościotrupów. Jestem przekonany, że wiesz, o czym mówię… Każda strona takiej opowieści tchnęłaby żywą magią, ale najdziwniejsze, że to słówko na „em” nie padłoby ani razu. Rozumiesz? Ani razu!
– A czy pan zna taką historyjkę?
– Znam. Jeśli chcesz, to ci opowiem.
I tutaj starszy jegomość wyjął niewielkich rozmiarów książeczkę, otworzył ją i zaczął czytać, a ja nadstawiłem uszu i – słowo daję – w życiu nie słyszałem piękniejszej opowieści o drzewach, owocach, przyrodzie i o dorastaniu:
– Za stolarnią rozciągał się ogromny czereśniowy sad. Drzewa sięgały konarami aż po blaszany dach. Niektóre gałęzie leżały na tej blasze. A kiedy czereśnie dojrzewały – były niemal czarne – wspinałem się z konaru na konar, z korony przeskakiwałem na dach i pełnymi garściami rwałem i jadłem te słodkie owoce. Jadłem powoli i dlatego też mogłem jeść czereśnie całymi godzinami, jakby je ktoś wkładał mi do ust i wyciągał z powrotem, z takim apetytem połykałem te owoce, które – kiedy padał deszcz – pękały i były jeszcze smaczniejsze. Siedziałem w koronie drzewa. Jedną ręką przytrzymywałem się pnia, drugą zaś – niemal leżąc – wyciągałem jedynie po najdojrzalsze owoce. Wokół mnie dziobały czereśnie kosy i żarłoczne szpaki, które wrzeszczały na mnie, jakby tych czereśni nie było dosyć dla wszystkich. Szpaki lśniły w koronach jak drogie kamienie. Były cudownie zielono-błękitne. Gardziołka przystrojone złotymi plamkami błyszczały jak nawoskowane, pociągnięte tłuszczem, jakby ptaki wzbiły się właśnie z wody niczym zimorodki. Znałem te wszystkie drzewa doskonale. Zamknąwszy oczy potrafiłem wyobrazić sobie wszystkie pnie i wszystkie konary. Rozpoznałbym je nawet wśród tysiąca drzew. Każde drzewo miało swoje oblicze, swoją twarz, bo ja w tych drzewach żyłem, nie tylko wtedy, jak dojrzewały czereśnie, ale jak była ładna pogoda, smarowałem sobie kromkę chleba smalcem, wbijałem w nią zęby, żeby mieć wolne ręce, i z zawrotną szybkością przeskakując z gałęzi na gałąź, wspinałem się aż na szczyt, w samą koronę. Tam opierałem się o pień, wyciągałem nogi na rozdwajającym się konarze i ukryty wśród listowia jadłem chleb. Wiatr łagodnie kołysał całym drzewem. I poprzez liście browar wydawał się złożony z samych plam i kleksów.
– A wie pan? – zagadnąłem po krótkiej przerwie. – U nas też, na północ od Racławic, znajduje się alejka czereśniowa i wiele ciekawych rzeczy się tam dzieje. Raz na przykład goniły mnie dzikie pszczoły, cały rój. Innym znów razem zgubiłem drogę i trafiłem do kompletnie obcej wsi, takiej dziwnej i trochę nawet strasznej. Jeszcze innym razem zaatakowała mnie potężna ważka, jak wracałem dłuższą trasą przez od dawna nieczynną cegielnię. Boże, ależ ona była ogromna, ogromnie zmutowana! Jakby pochodząca z karbonu albo jury.
Potem obaj milczeliśmy, a jeszcze później rozstaliśmy się. Ja niestety musiałem pogodzić się z tym, że nie potrafiłem tak pięknie snuć opowiastek, jak mój zacny rozmówca, ale wiedziałem przynajmniej, że opis racławickiej alejki czereśniowej przypadł mu wyraźnie do gustu. Widziałem to w jego oczach. Szkoda, że tak nagle skończyły się wakacje, a co za tym idzie – także okres urlopowy. I że się nigdy więcej nie spotkaliśmy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój towarzysz sprzed szkoły, którego poznałem zupełnie przypadkowo i któremu zwierzyłem się z planów dotyczących budowy tunelu strachów, przyjechał dosłownie na parę dni do znajomych, a z zawodu był pisarzem. Nazywał się Bohumil Hrabal.

W przeklętym zakładzie pana Larysza
To było chyba na Głogóweckim rynku. To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka świata. I pamiętam jak dziś, jak na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie i topniejącej na słońcu gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Matkę Ziemię pipetka (piposzka) pienił się spocony, straszliwie na coś wkurzony bruk, ułożony jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej scenerii. A sceneria była to krasna, wymuskana, słoneczkiem i wszystkimi kolorami tęczy malowana.
Często przyjeżdżałem wraz z babcią do tego schludnego miasteczka na zakupy i po to tylko, aby sobie połazić po nastrojowym ryneczku, gdzie nieopodal znajdował się zamek, w którym znalazł schronienie król polski Jan Kazimierz podczas potopu szwedzkiego, gdzie w pobliżu przyszedł na świat artysta-malarz Jan Cybis i gdzie swego czasu powstawały IV i V symfonia Ludwiga van Beethovena. Jeździłem z Racławic pociągiem w dni takie jak ten, letnie i upalne, a potem krok za krokiem przechadzałem się po miasteczku. I nigdy nie zapomnę tej długo ciągnącej się alejki lipowej, łączącej stacyjkę z centrum miejscowości, albo też jednego, jedynego przebłysku inicjatywy biznesowej, z jaką podówczas, jeszcze za głębokiej komuny miałem styczność właśnie tu, w Głogówku.
Był to interes prywatny zwany „Lodziarnią u Alojzego”, gdzie powstawały najdziwniejsze i najbardziej wykwintne zmarzlinowe smaki, takie jak na przykład mrożone desery pomarańczowe (ale nie sorbety), z kawałkami drobno przetartej skórki z mandarynek i pomarańczy tysiąca. Uuu, pychota! Niekiedy jeździłem na zakupy i wyborne gofry, innym zaś razem do fryzjera, tak jak właśnie dzisiaj. I o tym pokrótce.
Zakład golibrody męskiego, pana Larysza, znajdował się na rogu Rynku i ulicy Reja, a tuż przy wejściu w Dąbrowskiego, gdzie z kolei mieścił się Kościół świętego Franciszka. Ruch był przeważnie spory, miało się wrażenie, że ludzie wciąż tylko wchodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą. Właściciel z podkręconym do góry wąsikiem i uśmiechem przyklejonym na stałe niczym butaprenem strzygł panów, zaś jego zgrabna i gibka pracownica obsługiwała w osobnym pomieszczeniu panie. Pan fryzjer przymilał się do potencjalnych klientów już od progu, niekiedy zupełnie zapominając o takim – dajmy na to – dzieciaku siedzącym na fotelu w jego zakładzie. Czasem jak weszła do salonu jakaś miejscowa piękność ubrana w miniówę, to pan Larysz tracił dla niej głowę i śledził każdy jej ruch wzrokiem, śliniąc się przy tym obficie. Mógł wtedy w roztargnieniu zrobić człowiekowi krzywdę, oczywiście niechcący. Pół biedy, jeśli akurat mył głowę albo rozczesywał włosy danemu delikwentowi, gorzej, jeśli golił mu zarost albo nie daj Bóg wywijał nad głową ostrymi, enerdowskimi nożyczkami.
Gdy weszliśmy z babcią do środka, pan Larysz właśnie porządkował akcesoria i szykował się na przyjęcie kolejnego klienta. Mój Boże, było tam dosłownie wszystko: suszarka do włosów, butelka z wodą, najrozmaitsze pachnidła, pianki do golenia, szampony, kremy modelujące, żele nawilżające, szpilki, spinacze, grzebienie, ręczniki, komplet nożyczek oraz golarek, i tak dalej, i tak dalej. To właśnie ja miałem być tym następnym. Rozparłem się więc wygodnie w fotelu, a babcia zainicjowała pogaduszki z jakąś przygodnie poznaną panią, siedzącą obok:
– Więc mówi pani, że mąż pracuje? A gdzie?
– Na Czterech Porach Roku.
– Ach tak! To tam na Vivaldiego? – Boże, już myślałem, że ta konwersacja to jakiś zakamuflowany sprawdzian z historii muzyki, włoskiej i barokowej.
– Nie na Vivaldiego, tylko na Starej Wenecji, wie pani…
I taka była to rozmowa, gadka o wszystkim i o niczym, a tymczasem do zakładu weszła urodziwa brunetka w miniówce. I pan Larysz odpłynął wzrokiem w siną dal miniówkową i zaczął wywijać ponad mą głową nożyczkami bez ładu i składu. Tak zamaszyście wywijał i tak potwornie się rozpraszał z powodu panienki, aż w końcu zahaczył tymi enerdowskimi, ostrymi nożycami o czubek mojego lewego ucha. Zasyczałem z bólu, a krew wytrysnęła ze zranionej małżowiny. I w tym momencie pociemniało mi przed oczami, a potem zacząłem mieć zwidy. A mianowicie ukazali mi się wszyscy trzej wielcy ludzie: Jan Kazimierz, Jan Cybis i Ludwig van Beethoven. Król Kazimierz trzymał mnie za rękę i się modlił, mistrz Jan pocieszał przez ramię, a maestro Ludwig siedział tuż obok na drugim fotelu, z trąbką dla niesłyszących przy uchu, i krzyczał, żebym się wcale nie martwił.
Zerwałem się na równe nogi i pogoniłem do babci. I już po krótkiej chwili wszystko wróciło do normy. Na nic się jednak zdały Laryszowe przeprosiny i zapewnienia, że nic się nie stało i że to był tylko nieszczęśliwy wypadek. Za nic w świecie nie chciałem wracać na upiorny fotel, który od teraz kojarzył mi się wyłącznie z torturami. Nie było innej rady, jak tylko pożegnać się i wyjść od golarza. Wychodząc, nie omieszkałem wyrzucić z siebie złości:
– Panie Larysz, a wie pan? Stracić kawałek ucha to sobie można, ale stracić cały łeb z powodu jakiejś tam babki, to nie warto, oj, nie warto! – i tak mu wygarnąłem, czego absolutnie nie żałuję.

Added in 20 minutes 45 seconds:
W tekście wykorzystany został fragment "Takiej pięknej żałoby".

Trzy łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat trzynastu [wspomnienia, realizm magiczny, fantasty]

2
Czytało mi się ciężko. Wróciłam drugi raz i postanowiłam przeprowadzić eksperyment. Uprzedzam - założyłam, że tytuł faktycznie wyznacza grupę docelową. Dziesięcioletnie dziecko czytało, a raczej próbowało przeczytać powyższy tekst. W połowie tekstu o papierówkach poddało się i stwierdziło "To jest głupie, już wolę czytać lektury." Przepraszam szanownego Autora za te słowa, ale dzieci w tym wieku mówią, co myślą.
Poczekam na inne komentarze. Wywołuję tu pisarzy tworzących dla dzieci. ;)

Trzy łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat trzynastu [wspomnienia, realizm magiczny, fantasty]

3
Dzięki, Słowołapaczu (Słowołapaczko). Szczerość zawsze w cenie. Uważasz, że powinienem zaorać całość czy też można warto pracować jeszcze nad tekstem? Dodam, że tytuł był swego rodzaju żartem, muzycznym, niemuzycznym, nie wiem. "Trzy łatwe utwory" na pewno nie są adresowane do dzieci, choć starałem się pisać możliwie prosto, najprościej jak się tylko da. Pozdrawiam! M

Trzy łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat trzynastu [wspomnienia, realizm magiczny, fantasty]

4
Jeśli chcesz pisać dla dzieci, warto zapoznać się z literaturą skierowaną właśnie do nich. Polecam książkę pt.: "Dziewczynka z atramentu i gwiazd". Cudo.
Autor nie może pisać "nie wiem", musi wiedzieć do kogo kieruje swoje teksty. Pisanie, że są dla dzieci i młodzieży jest za bardzo rozciągnięte czasowo - przynajmniej dla mnie. Poczekaj, powinien wypowiedzieć się tu ktoś kompetentny, ja jestem tylko laikiem w tych sprawach.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”