Zakrwawiona kula brzdąka o metalową tackę, ręce błyskają nad raną, opatulając ją naprędce gazą, wózek odjeżdża, skrzypiąc. Następny!
Za oknem grzmi wiosenna, niespokojna noc, artyleria gra blisko, zbyt blisko. Powieki same opadają i nagle pulsująca otchłań w rozerwanej piersi nie wydaje się niczym strasznym. Nic się przecież nie dzieje, nie ma żadnego frontu. Z uchylonego lufcika bucha aromat bzów, jest cicho…
– Prędzej, prędzej!
Kanonada znów wygrywa piekielne flamenco, ziemia kwili. Drzwi salki otwierają się, ktoś wchodzi. Odruch pcha dłoń ku flaszce z eterem, ale umysł wydaje inny rozkaz. Mężczyzna nie jest ranny, pachnie krwią, lecz ten zapach nie należy do niego. Podskórny dreszcz elektryzuje zmysły, wyostrza uwagę. Padają słowa, dużo słów, lecz ich sens umyka wyczerpanej pamięci.
– Co?
– Koniec – mówi mężczyzna.
Skrzypiący wózek z ciemnym konturem leżącego ciała przesuwa się za jego plecami. W sali nie ma nikogo, prócz nich. Słowo krąży nad głową jak natrętna mucha, aż wreszcie wlatuje do ucha. Przez chwilę brzęczy bezładnie, potem cichnie. Przychodzi zrozumienie, ulga. Kolana same się uginają. Usiąść, usiąść…
Ściana jest zimna, cuchnie. Ale podtrzyma, nie pozwoli upaść. Mężczyzna coś mówi; jego słowa nie mają znaczenia. Ulga, spokój, koniec – tylko to się liczy. Za oknem ćwierka ptak, powietrze ciąży w płucach. W uszach szumi cisza, jest nieprzyjemna, złowroga. Ciszy trzeba się strzec, bo zabija bezgłośnie, gdy zmysły spowiją nieuwaga i beztroska błogość.
Nieznajomy wyciąga rękę, dotyka ramienia. Fartuch tłumi doznania niczym mocny sen, przez co dotyk wydaje się bardzo delikatny.
– Chodźmy stąd. Już czas.
Czas? On jeszcze istnieje? Ptasi śpiew za oknem coraz bardziej przypomina zawodzenie i drażni słuch.
Mężczyzna spogląda z ukosa. W brudnej dłoni ściska kostkę mydła, lecz nie podaje jej, waha się.
– Na co pan czeka? Proszę umyć ręce! – huczy wreszcie.
Zaschnięta krew spływa z palców do umywalki, mydło ma zapach lawendy, coś przypomina. Paryż? A może Lyon? Zresztą, pal ich sześć! Tylko gdzie teraz dostaje się francuskie mydło? Przydałoby się w domu… Trzeba zapytać.
Ręcznik ma miękkość puchu. Dłonie pachną lawendą, wreszcie są czyste. No, w miarę, bo pod paznokciami trochę zostało, ale to nic, wyczyści się. Potem.
– Nie zdejmie pan kitla?
– Słucham?
– Kitel. Nie zdejmie go pan?
– A, tak, tak… Która godzina?
Złoty błysk dewizki ożywia szary półmrok.
– Za kwadrans siódma.
Za kwadrans siódma… A jednak czas istnieje, przetrwał poszarpaną kanonadami noc i teraz w ciszy dnia wypełza z okopów na słońce.
– Dlaczego nie strzelają?
Nieznajomy uśmiecha się krzywo.
– Już po wszystkim.
– Już? A kto… – Pytanie dusi, nie chce przejść przez krtań, aż wreszcie wylatuje wraz z kaszlem, na wpół niezrozumiałe, ochrypłe. – Kto ma władzę?
– My! – dumnie odpowiada mężczyzna.
– Przepraszam, ale kim pan właściwie jest?
Zmęczone oczy drążą półmrok ponad ramieniem nieznajomego. Patrzenie na twarz już dawno nie ma sensu – i tak się zmieni, przyjdzie inna, za nią kolejna. Tysiące nowych twarzy, których nie sposób zapamiętać w tym zamieszaniu.
– Jestem przedstawicielem Partii. Od dziś szpital należy do Partii i wszyscy muszą się poddać pod naszą jurysdykcję. Nie wolno ani panu, ani nikomu z personelu ratować tych, których nie wolno ratować.
Jakiej Partii? Lepiej nie pytać. Trzeba wyjmować kule, opatrywać rany, znieczulać i leczyć, a nie pytać. Od pytań można umrzeć, zniknąć jak profesor B. i kilku innych. A jednak sposób nie spytać, bo to jedno, malutkie pytanie nikogo jeszcze nie zabiło.
– Dokąd idziemy?
– Zobaczy pan. Chodźmy.
Na zewnątrz słońce wykrwawia się w ostatnich promieniach świtu, staje się blade i palące. Można by było smażyć na nim naleśniki, gdyby nie było tak daleko. Umysł płata figle, dymiące od wczorajszego pożaru zgliszcza starej szkoły zaczynają pachnieć świeżym ciastem na placki, ślina sama napływa do ust. Głód zwija żołądek w ciasny węzeł.
Mężczyzna okazuje się być wojskowym. Dokładnej rangi jednak nie sposób rozpoznać, gdyż epolety ma ukryte pod narzuconą na ramiona zupełnie cywilną jesionką. Na szarym mundurze błyska order; odbite od niego światło oślepia na chwilę, gdy nieznajomy przystaje i rozchyla płaszcz.
– Ciepło dziś, co? – zagaduje.
Należy kiwnąć głową z życzliwym uśmiechem. Tylko tyle.
– Zawsze pan tak mało mówi?
– Tak.
– No cóż… – Słowa brzmią jak groźba, choć oczy przedstawiciela Partii śmieją się.
Skręcają w zalany porannym słońcem zaułek, w którym niegdyś stał teatr. W zgiełku nieustannych rewolucji starto go w proch i tylko szare fundamenty, na których teraz siedzą bezdomne koty, świadczą o przeszłości tego miejsca.
– Proszę usiąść.
Od twardego betonu promieniuje chłód, ale usiąść trzeba natychmiast. Mężczyzna wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów.
– Zapali pan?
Dym ma smak kadzidła lub damskich perfum, nie jest przyjemny i zdaje się potęgować zmęczenie. Słońce pnie się coraz wyżej po nieboskłonie, zmusza do zmrużenia oczu.
– Od jak dawna pan tu pracuje?
– Od… Wiosny zeszłego roku. Chyba.
– Chyba?
Senność napływa falami, tłumiąc myśli. Język z trudem obleka słowa w dźwięk.
– Nie pamiętam dokładnie. Może to być równie dobrze wiosna dwa lub trzy lata temu.
– Zabawny z pana człowiek!
Zabawny… Raczej: chcący przeżyć tę całą zawieruchę; ale niech już będzie, że to właśnie jest zabawne.
– Przychodzę w imieniu Partii…
Dalszy sens słów tonie w półśnie. Padają znane frazesy, obietnice dobrodziejstw, luksusów, łatwej pracy i szybkiej kariery w nowej, wolnej od wrogów ideologii stolicy. W zamian za co?
– Musi pan przysięgnąć nam wierność.
– Wam?
– Nam, czyli Partii. Potrzebujemy lekarzy.
– Dobrze. Mam coś podpisać?
Kartka szeleści w brudnej dłoni, po czym spoczywa na nierównym betonie ruin.
– Proszę.
– Ołówkiem?
– Tak. To tylko formalność.
Podpis wychodzi krzywo, ale czytelnie. Wojskowy zwija dokument i wsadza go sobie do kieszeni.
– Dziękuję. Od dziś jest pan członkiem wspaniałej Partii!
Szybka kalkulacja prowadzi do wniosku, że te słowa padają z różnych ust już czwarty raz w tym miesiącu. I pomyśleć, że życie kosztuje parafkę.
Za oknem grzmi wiosenna, niespokojna noc, artyleria gra blisko, zbyt blisko. Powieki same opadają i nagle pulsująca otchłań w rozerwanej piersi nie wydaje się niczym strasznym. Nic się przecież nie dzieje, nie ma żadnego frontu. Z uchylonego lufcika bucha aromat bzów, jest cicho…
– Prędzej, prędzej!
Kanonada znów wygrywa piekielne flamenco, ziemia kwili. Drzwi salki otwierają się, ktoś wchodzi. Odruch pcha dłoń ku flaszce z eterem, ale umysł wydaje inny rozkaz. Mężczyzna nie jest ranny, pachnie krwią, lecz ten zapach nie należy do niego. Podskórny dreszcz elektryzuje zmysły, wyostrza uwagę. Padają słowa, dużo słów, lecz ich sens umyka wyczerpanej pamięci.
– Co?
– Koniec – mówi mężczyzna.
Skrzypiący wózek z ciemnym konturem leżącego ciała przesuwa się za jego plecami. W sali nie ma nikogo, prócz nich. Słowo krąży nad głową jak natrętna mucha, aż wreszcie wlatuje do ucha. Przez chwilę brzęczy bezładnie, potem cichnie. Przychodzi zrozumienie, ulga. Kolana same się uginają. Usiąść, usiąść…
Ściana jest zimna, cuchnie. Ale podtrzyma, nie pozwoli upaść. Mężczyzna coś mówi; jego słowa nie mają znaczenia. Ulga, spokój, koniec – tylko to się liczy. Za oknem ćwierka ptak, powietrze ciąży w płucach. W uszach szumi cisza, jest nieprzyjemna, złowroga. Ciszy trzeba się strzec, bo zabija bezgłośnie, gdy zmysły spowiją nieuwaga i beztroska błogość.
Nieznajomy wyciąga rękę, dotyka ramienia. Fartuch tłumi doznania niczym mocny sen, przez co dotyk wydaje się bardzo delikatny.
– Chodźmy stąd. Już czas.
Czas? On jeszcze istnieje? Ptasi śpiew za oknem coraz bardziej przypomina zawodzenie i drażni słuch.
Mężczyzna spogląda z ukosa. W brudnej dłoni ściska kostkę mydła, lecz nie podaje jej, waha się.
– Na co pan czeka? Proszę umyć ręce! – huczy wreszcie.
Zaschnięta krew spływa z palców do umywalki, mydło ma zapach lawendy, coś przypomina. Paryż? A może Lyon? Zresztą, pal ich sześć! Tylko gdzie teraz dostaje się francuskie mydło? Przydałoby się w domu… Trzeba zapytać.
Ręcznik ma miękkość puchu. Dłonie pachną lawendą, wreszcie są czyste. No, w miarę, bo pod paznokciami trochę zostało, ale to nic, wyczyści się. Potem.
– Nie zdejmie pan kitla?
– Słucham?
– Kitel. Nie zdejmie go pan?
– A, tak, tak… Która godzina?
Złoty błysk dewizki ożywia szary półmrok.
– Za kwadrans siódma.
Za kwadrans siódma… A jednak czas istnieje, przetrwał poszarpaną kanonadami noc i teraz w ciszy dnia wypełza z okopów na słońce.
– Dlaczego nie strzelają?
Nieznajomy uśmiecha się krzywo.
– Już po wszystkim.
– Już? A kto… – Pytanie dusi, nie chce przejść przez krtań, aż wreszcie wylatuje wraz z kaszlem, na wpół niezrozumiałe, ochrypłe. – Kto ma władzę?
– My! – dumnie odpowiada mężczyzna.
– Przepraszam, ale kim pan właściwie jest?
Zmęczone oczy drążą półmrok ponad ramieniem nieznajomego. Patrzenie na twarz już dawno nie ma sensu – i tak się zmieni, przyjdzie inna, za nią kolejna. Tysiące nowych twarzy, których nie sposób zapamiętać w tym zamieszaniu.
– Jestem przedstawicielem Partii. Od dziś szpital należy do Partii i wszyscy muszą się poddać pod naszą jurysdykcję. Nie wolno ani panu, ani nikomu z personelu ratować tych, których nie wolno ratować.
Jakiej Partii? Lepiej nie pytać. Trzeba wyjmować kule, opatrywać rany, znieczulać i leczyć, a nie pytać. Od pytań można umrzeć, zniknąć jak profesor B. i kilku innych. A jednak sposób nie spytać, bo to jedno, malutkie pytanie nikogo jeszcze nie zabiło.
– Dokąd idziemy?
– Zobaczy pan. Chodźmy.
Na zewnątrz słońce wykrwawia się w ostatnich promieniach świtu, staje się blade i palące. Można by było smażyć na nim naleśniki, gdyby nie było tak daleko. Umysł płata figle, dymiące od wczorajszego pożaru zgliszcza starej szkoły zaczynają pachnieć świeżym ciastem na placki, ślina sama napływa do ust. Głód zwija żołądek w ciasny węzeł.
Mężczyzna okazuje się być wojskowym. Dokładnej rangi jednak nie sposób rozpoznać, gdyż epolety ma ukryte pod narzuconą na ramiona zupełnie cywilną jesionką. Na szarym mundurze błyska order; odbite od niego światło oślepia na chwilę, gdy nieznajomy przystaje i rozchyla płaszcz.
– Ciepło dziś, co? – zagaduje.
Należy kiwnąć głową z życzliwym uśmiechem. Tylko tyle.
– Zawsze pan tak mało mówi?
– Tak.
– No cóż… – Słowa brzmią jak groźba, choć oczy przedstawiciela Partii śmieją się.
Skręcają w zalany porannym słońcem zaułek, w którym niegdyś stał teatr. W zgiełku nieustannych rewolucji starto go w proch i tylko szare fundamenty, na których teraz siedzą bezdomne koty, świadczą o przeszłości tego miejsca.
– Proszę usiąść.
Od twardego betonu promieniuje chłód, ale usiąść trzeba natychmiast. Mężczyzna wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów.
– Zapali pan?
Dym ma smak kadzidła lub damskich perfum, nie jest przyjemny i zdaje się potęgować zmęczenie. Słońce pnie się coraz wyżej po nieboskłonie, zmusza do zmrużenia oczu.
– Od jak dawna pan tu pracuje?
– Od… Wiosny zeszłego roku. Chyba.
– Chyba?
Senność napływa falami, tłumiąc myśli. Język z trudem obleka słowa w dźwięk.
– Nie pamiętam dokładnie. Może to być równie dobrze wiosna dwa lub trzy lata temu.
– Zabawny z pana człowiek!
Zabawny… Raczej: chcący przeżyć tę całą zawieruchę; ale niech już będzie, że to właśnie jest zabawne.
– Przychodzę w imieniu Partii…
Dalszy sens słów tonie w półśnie. Padają znane frazesy, obietnice dobrodziejstw, luksusów, łatwej pracy i szybkiej kariery w nowej, wolnej od wrogów ideologii stolicy. W zamian za co?
– Musi pan przysięgnąć nam wierność.
– Wam?
– Nam, czyli Partii. Potrzebujemy lekarzy.
– Dobrze. Mam coś podpisać?
Kartka szeleści w brudnej dłoni, po czym spoczywa na nierównym betonie ruin.
– Proszę.
– Ołówkiem?
– Tak. To tylko formalność.
Podpis wychodzi krzywo, ale czytelnie. Wojskowy zwija dokument i wsadza go sobie do kieszeni.
– Dziękuję. Od dziś jest pan członkiem wspaniałej Partii!
Szybka kalkulacja prowadzi do wniosku, że te słowa padają z różnych ust już czwarty raz w tym miesiącu. I pomyśleć, że życie kosztuje parafkę.