Las, stara puszcza o aż ciężkim od zapachów powietrzu, objął podróżnych krótko przed zaraniem. Od progu domu drzew przywitało ich kukanie kukułki. Wśród pni przeważały sosnowe, wiekowe i wyniosłe, o licznych kikutach gałęzi. Niżej hojnie rozdawały się bez, jarzębina, leszczyna. Siwowłosy mąż ani razu nie napotkał żadnej ścieżki pośród gęstwy, a czuł się doprawdy, jakby płynął na rumaku, miękko stawiającym kopyta na bujnym, soczystym runie.
Już po godzinie wyłoniły się przed nimi potężne, grubopienne i majestatyczne okazy, zgoła nieokreślonego pokroju, skręcone w pniach, przesycone dorodnie jaskrawą zielenią. Ociekające festonami porostów i mchem niczym roślinnym futrem, długie swe konary przewieszały ponad jadącymi. Z niektórych z nich żółciły się klosze misternych dzwonkowych kwiatów, w swych rozmiarach wahające się od ludzkiej pięści, aż po przeciętną kulę jemioły. Wszystkie, zaczepiane subtelnym wiatrem, grały cichuteńko najzupełniej metalicznym tonem. Co większe liście fantazyjnego kształtu zwijały się z kolei w rulony, w które ten sam wiatr dął i grał zgoła odmiennie.
Gdy podróżnym stawał na drodze jar, strome wzniesienie, zwarte zarośla, wykrot, wiatrołom – kukułka dawno już odzywała się z innego kierunku, a jeździec na kilku przykładach nauczył się obierać kurs dokładnie na wołające ptaszę. Przeciąć miał las, brnąć byle na wschód i to właśnie uskuteczniał. Dzwonowe drzewa z dzwonowymi kwiaty takoż grały mu po drodze, rzadko, prawie wcale nie odzywały się z innych zakątków lasu.
Nie były źródłem gongów, które miał w uszach już od krzyżowiska mieczy. Te wciąż nie milkły i wciąż długa do nich prowadziła podróż.
Z czasem dotrzymało mu kompanii i inne ptactwo, drzewa oblazły wiewiórcze rody, tu i tam przemknął lis, gdzieś nisko zabeczał jeleń, zając kniaził w zaroślach. Grunt przeszywał co chwila dygot od czyjejś ciężkiej szarży. A co większa – niewiarygodne kolorowe motyle zaroiły sobą powietrze.
Las okazał się czarowny.
Popatrzył na usadzoną przed sobą niewiastę i tak jakby się uśmiechnął. Wyglądała na śpiącą – błogim, głębokim snem. Gdy nad głowami otwierało im się niebo, kiedy odrobinę na bok szły zielone korony drzew, ciepłe promienie słońca powodowały, że silniej zaciskała powieki.
Pod żadnym pozorem jej nie cuć…
Siwowłosy z każdym przebytym odcinkiem lasu zbliżał się ku czystej, klarownej jasności, iż jego ingerencja nie będzie ani trochę potrzebna. Drzewa leczyły, puszcza tchnęła życiem i wspierała życie, młodzieniec doświadczał tego na własnej skórze. Jego dłoń zabliźniła się, nie bolała, nie swędziała też ani trochę. Niewiasta, to pewne, dochodziła do siebie.
Będzie dobrze.
***
Dzień stał już wysoko, a las nie rzedł i nie zapowiadał tego. Szczelny dach listowia do cna zacienił jeźdźca na niewidzialnym szlaku, którym to prowadziło go przez swe włości owo drzewne królestwo. Kiedy wtem regularna brzezina, niczym sypialna komnata w surowym zamczysku, zabieliła się z prawej strony kursu.
Dzwonek na wisiorku niewiasty zaczął brzęczeć cichutko, gubiąc się wszak śród wołań kukułki i wielogłosu lasu.
Białe w ciemne cętki, smukłe słupy brzóz emanowały jak gdyby wewnętrznym blaskiem,
a ruch, jaki dodatkowo podrażnił oczy Levela, choć nieznaczny i odległy, sprawił, że gwałtownie pociągnął za wodze, dosiadł stanowczo. Zwierze szło niczym w transie, od wielu godzin nie raczone chwilą wytchnienia nisko zwieszało głowę. Stanęło z otępiałym oporem, czyniąc też niemały hałas.
a ruch, jaki dodatkowo podrażnił oczy Levela, choć nieznaczny i odległy, sprawił, że gwałtownie pociągnął za wodze, dosiadł stanowczo. Zwierze szło niczym w transie, od wielu godzin nie raczone chwilą wytchnienia nisko zwieszało głowę. Stanęło z otępiałym oporem, czyniąc też niemały hałas.
A jednak… jednak nie postrzegła go – nie tak prędko. Twarz skierowaną miała w przeciwną stronę, beztrosko tuląc się do jednego z drzew, ciasno obejmując szczupłymi ramionami. Brzozowej barwy skóra i rudy włos do bioder były jej jedynym okryciem. Lewa noga zgięła się w kolanie, postawiona na dużym palcu, kiedy głowa leniwym ruchem przekręciła się na drugą stronę, po kociemu otarła o bielutki pień. Powieki, miękko przymknięte, spokojne, na jedną chwilę, na błysk zieleni pod nimi, podniosły się, zamknęły.
Jeździec patrzył z sercem bijącym wolno.
Kobieta spojrzała. Powolnie odjęła policzek od drzewa… Dłonie przesunęły się po pniu na wysokość oczu niewiasty. A oczy to były jak ze snu. Z dziennego rozmarzenia; o trawach i łąkach, jakie niedosiężne śmiertelnym. Otwarte i czujne teraz, przeogromne, więcej: nieskończone – jak te trawy właśnie, jak te łąki. Lecz nie koniec było na tym niespodzianek.
U stóp kobiety, za brzozą, kryło się ludzkie szczenię. Dziecięca dłoń poruszyła się nisko na pniu, druga zagarniała w objęciu i łydkę kobiety. Mała główka wychynęła spomiędzy smukłych nóg, gdy jedna z nich spełzła już z brzozy i wycofała się. Kolor ciekawskich oczu, odcień zasłaniających uszy loków, nawet konstelacje piegów na buźce – nie pozostawiały miejsca na wątpliwość.
Kobieta o pełnych mleka piersiach spłoszyła się w końcu, poniewczasie; porwała córę za rękę, odskoczyła kilka kroków po miękkiej ściółce. Za szybko, zbyt zwinnie, pomyślał. W przymroczonej atmosferze lasu prysłaby mu z oczu w strzelenie palcami, niczym łania.
Stała już jednak, zatrzymana w pół kroku, patrząc przez ramię (z arcywierną miniaturą obok, do wierności zwierciadła podążającą w ślad za każdym ruchem matki, za każdym) a i w tym wypadku – prawie nieludzko to czyniąc, po sowiemu. Pozwoliła dogonić się bujnym, lekkim niczym puch włosom jak lisi ogon. Wciąż się kołysały, gdy dwie piegowate twarzyczki zdecydowały się w końcu odwrócić, powoli, sennie niemal, jak te włosy przed chwilą. A równo niczym jedno. Odwrócić i, już nigdy, na jeźdźca oczu nie zwrócić.
Matka i dziecię, leśne cuda, bez jednego szustu znikły w brzezinie.
Jedno z subtelniejszych w lesie, cichutkich dzwonowych drgań umilkło momentalnie.
Przeminęły godziny, całe stajania lasu zostały za plecami jeźdźca. Przed nim dalsza drzewna nieskończoność, rozkukana, rozdzwoniona. Tymczasem w głowie – nadal żywy obraz, który zobaczył. Który mu się ukazał.
Matka i dziecię. W dzikim sercu puszczy.
Myślał. Nieustannie. O sobie, o nich. Skąd się tam wzięły? Kim lub czym były? Co właściwie działo się tam, w brzezinie? Czułości, chwile sam na sam z lasem. Raz jeszcze wspomniał moment, kiedy kobieta podniosła nań te dwie syte zielenią łąki, ogromne, baczne ludzkie oczyska…
Ukłucie w okolicy pępka było jak piorun z czystego nieba! Siwy w odruchu o mały włos nie odepchnął od siebie niewiasty; koń również zareagował, szarpnął się – zaraz stanie dęba!, przeraził się jeździec. Na szczęście udało się temu zapobiec.
Ukłucie, ledwie ukłucie. Spoglądając w dół, by skontrolować stan blizny, przekonał się, że to brzeszczot. Tnąca krawędź wreszcie zachowała się po tnącemu. Po prostu. Skaleczyła skórę.
Odetchnął.
Czekał, aż uspokoi się wewnętrzny huragan. Klacz pod nim otrząsała się w podobnym tempie. Niewiasta spała. Pierś (a może coś na tej piersi) drgała jej przedziwnie…
Stukanie dochodziło z lewa. Po subtelnym pogłosie, po tym, jak drewniany hałas się szerzył, z przekonaniem można było wnosić, iż rodził się on gdzieś na otwartym terenie, rozbijając o ścianę drzew, może nawet o stoki.
Zaiste, polana okazała rozległa i z czterech stron otoczona puszczą. Pysznie opromieniona dniem. Level przezornie zatrzymał konia za ścianą jałowców, odkrywszy pochyłość dranicy z niskim kominem, mniej więcej na środku polany. Za niedalekimi już trzcinami skrzyło się małe jezioro.
Ostrożnie ściągnął nieprzytomną z siodła, po czym ułożył bezpiecznie w otoczeniu paproci. Koń mógłby skorzystać z traw, jednak bardziej interesowało go co innego.
– Skubnij ją, skubańcu, a do jutra będzie z ciebie konina.
Klacz zarżała, wstrząsnęła łbem i oddaliła się, zanim dostałaby po nosie.
Level wsunął klingę do pochwy, lecz po namyśle wydobył ją i zważył w dłoni. Przychylił się nisko do ziemi, miecz chwytając wspak, wzdłuż ramienia. Ruszył w polanę.
Kawałek od chaty rósł w odosobnieniu wiąz. Siwy mąż przyczaił się za szerokim, iście pomnikowym pniem, wyciągając szyję ponad wysokie źdźbła. Z początku nie zoczył nikogo, a stukot już się nie powtarzał. Przelękł się nawet, że pozwolił się dostrzec i być może w tej właśnie chwili to jego starano się cichcem podejść.
Była to główna obawa, jaka naszła mężczyznę. Był to też, jak na ironię, główny powód, dla którego jeszcze stamtąd nie wiał.
Nie umiał się bowiem nie rozejrzeć. Wokoło królowały białe maki; fruwały owady, pszczoły, ważki; motyle z lasu przybyły za Levelem i część z nich za nic nie chciała go opuścić; ptaszęta ćwierkały w przygrzewającym miło słońcu, wiatr głaskał polanę, doskonałe naturalne pastwisko.
Popatrzył na staw. Poprzez rzadką rogożę dostrzegł parę podpływających do siebie łabędzi. Wyhamowały na wprost siebie, zetknęły się piersiami oraz frontami głów. Ich smukłe szyje przedstawiły doskonale symetryczne, lustrzanie odwrócone łuki.
Pojawiło mu się w głowie, że nie powinien tak zostawiać niewiasty. Powinien wracać.
Pomyślał, że w ogóle nie rozumie, dlaczego zdecydował się tu zajrzeć.
Pomyślał, że gryzie go klinga. Uzbrojoną dłoń bolało powierzone jej zadanie, którego, można było zgadywać, tak samo nie rozumiała.
Dopiero po tych prostych, najoczywistszych przemyśleniach zainteresował się na powrót drwalską siedzibą.
Gdyż była to, istotnie, sadyba drwala, nie inaczej. Sam drwal oto ukazał się siwowłosemu, taszcząc za sobą coś, co opierało się niemrawo. Ogromny, barczysty, do tego półnagi osobnik wyglądał jak dąb albo wiąz. Nie inaczej. Wielkimi krokami potężnych nóg przybliżył się do wysokiego karcza na udeptanym podwórku przed chatą, wysypanym rudym żużlem, czy może popiołem. Przytaszczony przezeń nieszczęśnik w ścisku jego mocarnej ręki – niemłody już mężczyzna o słabo skamlącym głosie – ułożony został głową na pieńku. Właśnie tak. Olbrzym nie przytrzymywał go. Wziął niezbędny dystans, bez pośpiechu wzniósł siekierę, rozmiarów bojowego toporzyska.
Level stężał. Cały błogi spokój zaszedł czarną chmurą, w której już to włóczył się grom. Siwowłosy oparł dłoń o wiąz, mocno zacisnął drugą na ostrzu.
Wiąz lub dąb, wielkie, majestatyczne drzewo skrzyżowane z człowiekiem. Dębowe golenie
o grubej korze przechodzące w ludzkie uda, odziane w poszarpane portki – zakrywał je ciemny fartuch rodem z kuźni – a potem w nagi tors, w górę mięśni o zarośniętych ramionach i piersi; za to powyżej…
o grubej korze przechodzące w ludzkie uda, odziane w poszarpane portki – zakrywał je ciemny fartuch rodem z kuźni – a potem w nagi tors, w górę mięśni o zarośniętych ramionach i piersi; za to powyżej…
Pół człowiek, pół drzewo spuścił siekierę. Drewniany stuk zaznaczył oddanie ducha przez nieszczęśnika, którego ciało wierzgnęło konwulsyjnie, głowa kicnęła jak potworna żaba, potoczyła się po podwórku.
Oczy siwowłosego tak jakby dopiero się otwierały. Ściana wyglądającej całkiem niewinnie chaty zabudowana była nie sągiem opałowego drewna, a stosem ściętych głów. Podwórko szkarłatniało od kałuż i ścieżek krwi, nie było żadnego żużlu. Fartuch drwala przestał wyglądać na kowalski, stał się po prostu rzeźnicki. Tuż za węgłem chaty czekały pozostałe ofiary, garstka chłopa w sile wieku, usadzeni plecami do siebie – niczym nie skrępowani, dygoczący ze spuszczonymi głowy, a jednak osobliwie obojętni, posłuszni. A drwal…
Pół człowiek, pół drzewo, drwal ludzi w mało drwalskim fartuchu – czy po prostu czymś na fartucha wzór. Wprost z szerokiej piersi i szczytu pleców rozgałęział się wywrócony do góry korzeniami pniak, skoszonym na bok pęknięciem, mroczną dziuplą, przecięty w pół mniej więcej pośrodku. Korzenie na szczycie owej dębowej przyrośli, oblepione zaschłym czarnoziemem, przypominały bycze poroże, dwudzielne, niesymetryczne, zwrócone na boki i do tyłu, za nieobecny kark; niczym poniesione wiatrem włosy z drewna.
Drwal ludzi metodycznie porąbał resztę biedaka. Zdążył rozprawić się z rękoma i tułowiem,
a sięgał już po nogi, nim Level nareszcie odzyskał kontrolę nad sobą. Ostrożnie odepchnął się od drzewa, wycofując się rakiem, kiedy to na polanę wtargnął z nagła wicher. Korona wiązu zaszumiała głośno; para łabędzi zerwała się ze stawu, chlupot i trzepot rozdarł ciszę i błogość czarownej polany.
a sięgał już po nogi, nim Level nareszcie odzyskał kontrolę nad sobą. Ostrożnie odepchnął się od drzewa, wycofując się rakiem, kiedy to na polanę wtargnął z nagła wicher. Korona wiązu zaszumiała głośno; para łabędzi zerwała się ze stawu, chlupot i trzepot rozdarł ciszę i błogość czarownej polany.
Blizna, brzuszne wrota demona, odzywała się bólem. Level odruchowo przydusił miejsce przedramieniem. Widząc krew, natychmiast wymienił rękę na płaz ułamanego miecza – a ból odszedł. Tak po prostu.
NAAMUH TSUD!, zabrzmiało z demoniczna, ale wiatr wnet przepędził fenomen.
Drwal nie rąbał już. Czarny pień głowy obrócił się, spozierając teraz skośną dziurą wprost na przybysza, słabo skrytego za wiązem. Jakiś ptak przysiadł na konarach drewnianej głowy drwala. Dołączył doń drugi i istoty ganiały się jakiś czas.
Drwal nie drgnął. Level również.
Czerń dziupli była wymowna. Wewnątrz bytowała czysta Ciemność, emanowała stamtąd najprawdziwsza Otchłań. Ciemność z Otchłanią widziały Levela, co więcej, nie chciały go odwidzieć, mimo że, nie było wątpliwości, nie podobało im się to widzenie ani trochę.
Rżenie konia wyrwało go z otępienia, podnosząc włos na karku. Całe leśne ptactwo, jak się zdawało, poderwało się do panicznego wyraju. Z mrowim pogłosem, rozkrzyczane chmary skrzydeł wyprysnęły z listowi i igliwia, jakie pierścieniem otaczały polanę. Jakaś chmura, a może jedna
z tych ptasich chmar, przesłoniła słońce, świat zalał bowiem szary półcień. Level rzucił się do biegu, krzycząc w myślach:
z tych ptasich chmar, przesłoniła słońce, świat zalał bowiem szary półcień. Level rzucił się do biegu, krzycząc w myślach:
Niewiasta!
Przysiągłby, że usłyszał krzyk, jednocześnie wcale przekonany, że tylko go sobie uroił. Koń natomiast rżał, bez dwóch zdań, skowyczał głośno, opętańczo. Siwowłosy gnał co sił, zaciskając dłonie w pięści, tak że wielkie krople purpury lały się już z tej, która dzierżyła miecz. Białe maki pąsowiały za nim jeden po drugim.
Gdy dobiegł na miejsce, klacz prawie się nie rzucała; wciąż parskała i drobiła w miejscu, ale wyglądało, że powrót pana ją uspokoił. Level otaksował okolicę, broń miał w gotowości. Obejrzał nieprzytomną. Nic nie wskazywało na to, by się bodaj odrobinę poruszyła. Nie było śladu, by ktokolwiek ją niepokoił.
– Co z tobą? – zganił zwierzę, znerwicowany. Natychmiast wyprawił się do odjazdu.
Wyciskał z wierzchowca siódme poty, byle oddalić się jak najprędzej od drwala i jego rzemiosła. Lecz tak, jak było w przypadku leśnej panny z dzieckiem – i ta para miała już dościgać go z łatwością.
***
Smugi pary ulatywały z pyska konia i ust jadących. Było zimno nie do pomyślenia, nieprzytomną trzęsło jak w febrze. Zęby jej dzwoniły, młodzieniec musiał inaczej ułożyć pannie głowę – bał się, że połknie własny język, a wolał też, żeby go sobie nie odgryzła. Oddychała głośno, a na licach wydawała się walczyć z koszmarnym snem.
Pod żadnym pozorem jej nie cuć, nie budź jej, nie próbuj!
Słowa Molariusa były w tej chwili jedynym, co powstrzymywało go od przypuszczalnego głupstwa. Postanowił konsekwentnie im ufać. Najgorsze, jak wierzył, było za nimi.
Wierzchowiec w końcu struchlał przed ciemnościami spod ziemi rodem, zaparł się zupełnie
i beznadziejnie, iść już nie chciał. Noc runęła była na las znienacka jak ulewa czerni. To naturalne, że Level obawiał się najgorszego, a koń w równej mierze mógł wcale wyczuwać, co się święci. Na domiar złego wschodnia latarnia, białe jarzenie, nie pokazała się tym razem i coś mówiło Levelowi, że nie było to winą gęstwiny.
i beznadziejnie, iść już nie chciał. Noc runęła była na las znienacka jak ulewa czerni. To naturalne, że Level obawiał się najgorszego, a koń w równej mierze mógł wcale wyczuwać, co się święci. Na domiar złego wschodnia latarnia, białe jarzenie, nie pokazała się tym razem i coś mówiło Levelowi, że nie było to winą gęstwiny.
Nieprzytomna marzła, a co gorsza poczęła majaczyć, wręcz zawodzić. Jakby w odpowiedzi odezwały się lamenty leśnych stworzeń, co rusz coś kotłowało się w okolicznych krzakach. Jeździec dzielił wysiłki na piastowanie kobiety, na poganianie przeklętego konia, na utrzymanie miecza przy bliźnie, na odpieranie szturmujących zmysły widm strachu, zapowiedzi paniki.
Kiedy Iskra, przybyła wprost z mrocznego nieba, niespodzianie zatańczyła mu przed nosem, błysk retrospekcji dosłownie go oślepił. Raz jeszcze tkwił na pustynnej ziemi, w samym jądrze spustoszenia. Otoczony kopcami (nie – stężałymi falami) ludzkich zwłok. Posiekanych, zdziesiątkowanych. Ubite monstrum u jego stóp nie miało już skóry, ni mięsa, ni żył; nie miało ochoty przestać krwawić z głębin czaszki. Niebiosa na zachodzie wydawały się krwawić mu w asyście. Z wydrążonej mieczem jamy w czole bestii uleciał wzwyż dym, tak, dym, a po „dymie” pokazała się… Iskra.
Powróciwszy do lasu, miał przed sobą taką samą iskrę, plamkę światła; zatoczyła krąg, nakreśliła lemniskatę, spiralę, słupek – z góry w dół… zalewitowała przed czołem wierzchowca, bystro umknęła przed kłapnięciem szczęk, ulatując w las. Wróciła natychmiast, ale sztuczka już podziałała – koń maszerował za Iskrą.
Iskra rozganiała mroki. Las odzywał się szumem zarośli, huczeniem sów, milczeniem kukułki, stukiem, hukiem, warkotem. Po blisko godzinie świetlana iskra zaprowadziła ich, Levela, „Śpiącą” i przerażoną nocą klacz, w miejsce zaciszne i zapadłe, muldę o spłachetku gołej ziemi i gołego nieba. Tam wniknęła w miejsce, gdzie ręką Levela powstało niebawem ognisko.
Ułożył się na boku, zbliżył, ciasno oplótł kobietę ramieniem. Wiedział, że mógł oddać jej w ten sposób dosyć ciepła, jednak już po chwili leżał o długość ramienia dalej, pozwalając jej drżeć.
Ogień strzelał skrami sosnowego drewna.
Miecz leżał równo na bliźnie brzucha, dociskany zabliźnioną dłonią, a jego pan oglądał gwiazdy, oglądające go z odstępów między konarami drzew. Odległe, tycie iskry…
Mulda była diablo znajoma, niemiłe budziła skojarzenia. Siwowłosy opierał się pewności, że rozlokowanie największych z drzew – dębów i drzew dzwonowych – co do joty odpowiadało konfiguracji pewnych głazów w pewnym miejscu, o którym myśleć zdecydowanie pewny był, że nie chce.
Niewiasta spała, coraz mniej dygocząc. Wierzchowiec tchórzył aż do dygotu, a nawet czegoś bliskiego paraliżu. Siwowłosy zaglądał w dygot płomieni.
Silniej dodusił miecz do blizny, sam na sam z myślami.
Iskra, żywa kula światła. Demon z pustynnego grodu. Drwal ludzi w sercu lasu. Przestroga Molariusa, za którą mogło kryć się cokolwiek. Teraz i ta alarmująca noc, która zwykłą zdecydowanie nie była. Zaczynał żałować decyzji zlekceważenia słów starca, lecz ileż by musiał nadłożyć drogi, żeby ominąć całe zalesienie? Dzień? Dwa? Teraz wiedział, że więcej. Miałby szukać przejścia w górskich przełęczach? Nie należało zwlekać. Należało pędzić! Wypełniać doby jazdą!
Pędził mu po głowie sen i wypełniało go wyczerpanie.
Nie, na to akurat sobie nie pozwoli. Odpocznie, owszem. Zaobroczył konia, zbył go z rzędu, nawet dokładnie przetarł przepocone zwierzę; teraz sam zażywał ulgi. Ale nie zaśnie, nie zaryzykuje. Wsłuchując się w noc pełną sów, wypatrywał oczy, penetrując nimi ciemność. Gdzieś w tej ciemności, w tym lesie, zakrwawiona siekiera zażywała ludzkiej krwi. Czy może jednak przerwy i odpoczynku? Jak on? Być może. Gdzieś w kiszkach Levela drzemał, być może drzemał, cienisty demon, być może czekając na „porę i czas”. Być może. Na pewno.
Level nie zaśnie. Odpocznie nieco, aczkolwiek baczny, gotowy.
Niewiasta, owinięta w szczelny kokon z płaszcza i wilczych skór od Molariusa, poruszyła się, mruknęła.
Poza tym jak mógłby zasnąć, gdy ona… Gdy była obok. Gdy tak spała.
Spała. Spała, powtarzał jak zaklęcie.
Tak, spała. Niech śpi. Sen jest dobry, to sen, to on ją zabrał, sen ją leczy, sen jest dobry, sen, sen w sosnowym lesie, jest leczniczy, sen jest… snem. Sen… sen… sen…
***
W lesie noc, ciemność i cichość. Gdzieś wśród drzew światło, strzelające płomienie ogniska. Dym. W krąg światła, z mroków nocy naokoło, za tym dymem – wstępujące wolno postaci. Dwie, trzy, tuzin. Zewsząd. Zatrzymujące się na samej już granicy ciemności. Na prostych człowieczych nogach, z wiszącymi ramionami jak u człowieka; każda z jednym, rażącym ubytkiem. Każda bez głowy.
Każda?
Niezupełnie. Jednej z nich, wielkiej i szerokiej, wyrasta z szyi drzewo.
***
Zabił Dzwon!
W lesie trwała symfonia ptasich treli, nie dawały za wygraną kukułki. Jednakże tym, co zbudziło siwego młodzieńca, było pukanie dzięcioła.
Puk. Puk puk… Puk
Puk puk puk… Puk
Od razu przywalił go potworny ból głowy, a co gorsza – jeszcze potworniejsze, drapiące gardło pragnienie. Zlepione snem oczy ostro poraził blask dnia.
Puk puk puk… Puk… Puk puk
Podniósł się na łokciu, drugą ręką podtrzymując niemożliwie ciężką głowę. Niedobrze. Przespał więcej niż zatrzaśnięcie powiek. Więcej niż całą noc! Słońce było wysoko, las kąpał się w jego promieniach, a ognisko już się nawet nie kopciło.
Przechylając się ku dziewczynie, poczuł ubywający z brzucha ciężar. Nie była to bynajmniej klinga.
– Ziemia? – zdębiał.
Miecz, ściślej: ułamany brzeszczot, zastąpiła podłużna ścieżka gleby, mniej więcej tak samo długa i prosta – sugerując poniekąd, że w ciągu nocy jakimś cudem się w nią obrócił. Co to ma być? Siwowłosy rozejrzał się, ale nie odnalazł żelaza w pobliżu.
Obejrzał dziewczynę i odrobinę go to uspokoiło. Spała, cicho dychając, tak jak ją zostawił. Wyglądała na nietkniętą.
Rzucając okiem na ognisko, na powrót się zafrasował. Ściągnął brwi.
– Ziemia…
Puk puk… Puk… Puk… Puk puk
Dzięcioł szukał korników, a Level zastanawiał się z urazą, dlaczego akurat w jego głowie.
Pachniało kłopotem. Niezupełnie dopalone bierwiona rzeczywiście tonęły w hałdzie takiej samej gleby, jaką Level zastał w miejsce swojego połamanego miecza. Przez chwilę gubił oczy za miejscem, skąd mogła ona zostać wydobyta. Byłby z tego niemały dołek. Tymczasem w pobliżu najmniejszych śladów po intruzie. Nic, tylko ta ciemna, kopna…
– Ziemia – podsumował. Usiadł, sucho przełykając.
Chrypiał nie gorzej niż demon ukryty w jego kiszkach; że też musiała mu o nim przypomnieć jego własna mowa. Doprawdy przeczuwał, że z pragnienia lada chwila oszaleje. Głowa pękała mu w takt dzięciolich starań.
Popatrzył na dłonie, którymi to przecież przyciskał był do brzucha (do blizny) połamany miecz, zanim nie porwał go sen, i teraz wcale nie zdziwiła go warstwa brudu na swej prawicy. Krwawy zakrzep utworzył w parze z ziemią rude błocko. Ochota poranienia sobie jej czymś długim a ostrym przyszła nadspodziewanie naturalnie. O tak, poproszę, niechże ta czarnoziemna ścieżka
z powrotem zrobi mu tę nieprzyjemność i stanie się ostra a metalowa. Niech no chociaż ona się pokrzepi, wychyli jego zdrowie! A intruzi niech się pokażą. Zapraszam.
z powrotem zrobi mu tę nieprzyjemność i stanie się ostra a metalowa. Niech no chociaż ona się pokrzepi, wychyli jego zdrowie! A intruzi niech się pokażą. Zapraszam.
Dobre sobie, podsumował po chwili czekania, otrzepując koszulę, dłonie wycierając
w spodnie. Ktoś go najzwyczajniej okradł. I najzwyczajniej stroił sobie z niego żarty, parodiując handel wymienny. Co się niestety tyczy tytułu intruza, tutaj, w tym rozćwierkanym domu drzew, musiał przyznać Level, na podobne miano zasługiwał wyłącznie on sam. Zaproszenie, cóż, też gdzieś zapodział.
w spodnie. Ktoś go najzwyczajniej okradł. I najzwyczajniej stroił sobie z niego żarty, parodiując handel wymienny. Co się niestety tyczy tytułu intruza, tutaj, w tym rozćwierkanym domu drzew, musiał przyznać Level, na podobne miano zasługiwał wyłącznie on sam. Zaproszenie, cóż, też gdzieś zapodział.
– Ziemia – prychnął, dźwigając się z… no, z ziemi właśnie.
Wciąż na przygiętych nogach, nisko przy zielonym runie, przemknęło mu przez myśl, że mulda nieco zarosła, że nocą była bardziej łysa, ale nie mógł być pewien. Nasłuchiwał jakiś czas, szperał wzrokiem naokoło.
Nie przeszyła go strzała ni oszczep, nie opadła banda drabów, nie dostał kamieniem z procy, pazury ni kły lasu nie rozdarły go na dzwonka. W milczeniu i oczekiwaniu, oprócz ptasich śpiewów (i upartych dzięciolich stukań), Level rejestrował tylko ten szczególny szum, który to, zgadywał, musi tak skutecznie ukołysał go do snu.
Woda.
Przełknął po raz trzeci i aż oczy go zapiekły.
Woda. Płynąca siostra ziemi.
Rozprostowawszy kości, w nieomal zupełnym, doprawdy tylko odrobinę wymuszonym spokoju pozwolił sobie rozeznać się w reszcie szczegółów obozowiska. Przeczucie, że jest obserwowany, miało go już wprawdzie nie opuścić, aczkolwiek nie miało większego znaczenia. Juki leżały na swoim miejscu, po krótkim bobrowaniu okazały się całe, niczego nie brakowało. Od razu pociągnął z bukłaka, od razu też skonstatował, że pociągnął…
– Powietrze. – Zrezygnowany, jękliwy baryton, choć wciąż brzmiał z demoniczna, prawie go rozbawił. Następne słowo dosłownie wypluł: – Powietrze.
Cóż, owszem, juki były całe, jemu oraz niewieście pojedynczy włos z głowy nie ubył, a na gałęzi, tam, gdzie go zostawił, spoczywał koński rząd.
Kamień poniekąd przepadał z serca.
Jednakże przepadłym okazał się również koń.
Po mieczu nadal ani śladu, skoro już o ubytkach mowa. Level syknął przez zęby.
– Nie lubicie ognia ani żelaza, co?
I koni, być może należało dodać, choć co do tego akurat łatwo było o pomyłkę. Nawet szept Levela brzmiał basowo i czerstwo. Język miał kołowaty. Raz jeszcze ucałował ustnik bukłaka, tak bardzo był spragniony. Pomacał pas i zatknięty zań szpikulec, w którym to od początku dopatrywał się osobliwego rodzaju kranu.
A zatem nie był tak całkiem bezbronny.
W pierwszej chwili naprawdę uwierzył, że przeklęty brzeszczot po prostu rozsypał się na grudy gleby. Okoliczności wcale wydawały się na to wskazywać, a przecież rozmaite już dziwy wyprawiał był jego miecz. O ile nazywać ten ułomek stali mieczem. I to jego mieczem.
Level bardzo chciałby mieć coś, co mógłby teraz tak ponazywać.
Strumień okazał się istną rzeką, leniwie toczącą lodowate, przeczyste wody skroś jądra lasu.
– Woda – westchnął z drżeniem w głosie.
Jak mógł jej nie usłyszeć w owadziej ciszy nocy? I to rzut kamieniem od obozu! Przykucnął na brzegu, pijąc łapczywie, pijąc długo. Jął napełniać bukłaki.
Cichość okolicy zawierała się w nieustannych świergotach małych ptasząt, w pukaniu pary dzięciołów (puk puk… puk, zaczynał ten już znajomy; stuk… stuk stuk stuk, odpowiadał mu inny, z drugiego brzegu) a wkrótce w klangorze odległych żurawi.
Kukułka kukała.
Przypatrzył się swojemu odbiciu w płynącej wodzie, zmieniającej się, a jednak takiej samej. Nabrał wody złączonymi dłonie, obmył sobie twarz.
Puk… puk, puk puk!
Stuk! Stuk stuk!
Myślał o ludziach pozbawionych głów. Widział ich w wyobrażeniu jakoś dziwnie, niestosownie. Stojących, całkiem prosto i stabilnie. Kołyszących się na dwóch nogach, z parą rąk obwisłych po bokach tułowia. Ludzkiego tułowia, tułowia w jednym kawałku. Widział sylwetki, wszystkie zacienione, zatrzymane kręgiem wokół bijącego światłem ognia. Zdało mu się w końcu, że to senne wspomnienie – że o nich śnił. Chyba śnił.
Puk… Puk!
Stuk stuk!
Obmył twarz, przeciągając rękoma po czole, po włosach.
Karminowy motyl jak dwa płatki maku przysiadł mu na ramieniu w momencie, kiedy odjął dłonie od czoła, po czym to długi czas poddawał je oględzinom. Były koloru tegoż motyla. Prawa posiadała paskudne żleby po uścisku klingi, wciąż się goiła, acz była już zasklepiona. Zwierciadło wód pokazało mu, iż teraz miał w tej makabrycznej barwie całą twarz oraz włosy. Nie przejąłby się tym zanadto, gdyby nie postrzegł, iż prąd nie tylko zabierał krwawe strugi, ale też przynosił mu nowe – z prawej, od źródła.
Jako pierwsze wypatrzył gołe stopy. Piaskowa łacha obrośnięta sitowiem zatrzymała przepływające rzeką ciało. Wyglądało na sztywne. Nieszczęśnik miał na sobie tylko spodnie, umięśnione plecy pałały zza pasm zieleni, w których ugrzęzły, a nie wykazywały odśrodkowego ruchu. Gdzieś spod zwłok dobywało się bogate źródło krwi, mknącej po nogach, a dalej, rzecz jasna, ku miejscu, skąd siwowłosy czerpał wodę.
Z przerażeniem zapatrzył się w górę rzeki…
W następnej chwili już go tam nie było. Oba dzięcioły grały na pniach jak na wyprzódki, najszybciej jak umiały. Dorównywały przebierającym nogom Levela.
Dziewczyna spała pod płaszczem i skórami, śniąc o nieodgadnionym, ognisko spało martwym snem pod kurhanem ziemi, saki i koński rząd spoczywały w stosownym ładzie. Tymczasem pod jesionem, przy konarze, na którym wisiał rząd, sterczał sobie koń.
Kary.
Tego dnia pojawiła się też mgła.
Najpierw przepastna chmura przesłoniła do reszty niebo, a potem jak gdyby zstąpiła na ląd, połykając las. Biała, gęsta zasłona gdzie tylko oczy podziać wymusiła znaczne ograniczenie tempa. Wiotką pasażerkę Levelowi udało się posadzić sobie za plecami, skąd nie bez trudu owiązał się potem rękawami płaszcza, który ją opatulał, i była to kolejna okoliczność nie pozwalająca zaciąć konia żwawiej – nie bez lęku o jej upadek. Była to natomiast rzecz absolutnie konieczna, przemawiała do rozsądku jako nie tyle najlepsze, co jedyne słuszne rozwiązanie; na pewno pewniejsze, aniżeli posadzenie jej na wprost diabelnego rozcięcia na brzuchu Levela. Tam, zaraz
u progu domu demona, którym to „domem”, wedle słów owego, miał mu on przecież zostać. Do „czasu”. Siwy pamiętał.
u progu domu demona, którym to „domem”, wedle słów owego, miał mu on przecież zostać. Do „czasu”. Siwy pamiętał.
Będziesz mi sługą
i domem moim do czasu się staniesz
póki nie dopełni się czas
i pora
i moc
Pora i moc, ważył w zadumie.
Czas.
I pora.
Ogier prowadził się sam, Level puścił wodze. Był, jak się zdawało, u siebie. Wyglądało, że wie, którędy iść – w każdym razie nie potrzebował kukułek, które, nawiasem, pomilkły na dobre. Siwy krótko mącił sobie myśli pytaniami, skąd i jakim cudem się doń przybłąkał, a tym bardziej: jakimż bogom należało dziękować za jego spolegliwą naturę. To oczywiście nie był jego okaz, ten otrzymany od pustelnika (jak mu było? Molarius, Molarius Szczery) aczkolwiek więcej wiedzieć nie potrzebował. Zwierze było oswojone, a do tego podkute, choć wyzbyte rzędu, mimo że znać było takowego użytkowanie. Level uczynił jedyne, co miało sens. Skorzystał z szansy i odtąd nie było czego roztrząsać. Podsumować, iż owa fortuna wydawała się cokolwiek podsunięta mu pod nos, również nie było potrzeby.
Zabrano mu miecz, zagaszono palenisko, wybawiono wymęczonego konia z jego podłych rąk. Wreszcie, z jakąż subtelnością, dano do zrozumienia, że chce się go widzieć z dala od tego miejsca i to jak najszybciej, galopem co się zowie.
Tyle że galop był aktualnie marzeniem.
Wszelkie ptasie śpiewy posnęły dobrą godzinę temu, płynące wody po prawicy jadących pluskały głośno i w zasadzie całkiem solo.
Widział jeno koński łeb, wahający się w takt kroków, pnie i krzaki jeden po drugim wyłaniały się z mgły, aby jeden po drugim rozpłynąć się za jego plecami w mętnym niebycie – tej niby-to-chmury-niby-to-z-nieba. Rzadko już coś się w lesie odezwało czy bodaj poruszyło, zaszurało zaroślami i odbiegło. Pozostając bez oręża, Level zewsząd dopatrywał się groźby. Nie chciał płoszyć leśnej fauny, zaskakiwać ją i być może narażać się na coś głupiego, hałasować się jednakowoż nie odważył. Lewą ręką przytrzymywał niewiastę za plecami, prawą bezwiednie macając kolczasty kran, wsunięty za pas. Na zwierza we mgle być może wystarczał – aliści znacznie większa dzikość czyhała znacznie bliżej. Do zachodu pozostawało wiele uderzeń dzwonów.
Ach tak. Dzwonów, które, nawiasem mówiąc, przepadły. Od jak dawna ich nie było?
Nie podobała mu się ta nowa przygrywka – cisza. Nie podobała mu się ta mgła i ta chmura; jedno i to samo, jak się zdawało. Pachniało kolejnym kłopotem. Przedwczesną nocą.
Licząc na łaskę losu, na podobny sygnał, co ostatnio (tam, na cmentarzu mieczy, był nim przypływ boleści, na krótko zanim zły duch opuścił był kiszki Levela) poprzysiągł sobie w czas zeskoczyć z wierzchowca, przytroczyć nieprzytomną do łęku, może do karku zwierzęcia, i pogonić je do jazdy, samemu upatrując szansy w toni płynącej wody. Nie miał pojęcia, czy nie spisałby siebie na pewne utonięcie, jednakże rzeczywiście pewnym było tylko jedno: przewaga nie najgorszej śmierci w przyrównaniu do pastwiącej się nad nim niewoli.
Widział twarze. Ten czy ów pień, zdradziecko okorowany, ta czy inna dziupla, gawra, kupa liści w szczególnej kompozycji z mchem na kamienistym wzniesieniu – na jedno uderzenie serca, w chwili zoczenia przez jeźdźca, ustawicznie nabierały pozoru ludzkiego lica, wyposażonego w nos, w zamknięte lub wyszczerzone kłami usta, w oczy, patrzące martwo, nibyludzkie okna żywej duszy, za którymi kotłował się kataraktowy opar. Do czasu, gdy perspektywa, niczym płynące wody potoku, zmieniała się dla jadącego i „twarze” pierzchały, jedna po drugiej okazywały się tym, czym były w istocie. Pomyłką. Iluzją.
Strachem.
A jednak jeździec nie czuł jeszcze prawdziwego strachu. To iluzji bezgłowych i ociekających krwią lękałby się rzeczywiście i odczuwalnie. Zresztą niejedna drzewna rosocha przejawiła mu się w przelocie jako stojący na barkach męski tułów o dwóch wyrzuconych w górę nogach, rozkraczonych i pełnych gałęzi, z głową (albo i nie) zakorzenioną w zasłanej igłami glebie.
Swoją drogą, większość drzew potraciło korony. Krzaki bez wyjątku były nagie i krzywicze. Po dzwonkowych tworach, po liściach jak trąbki – znak wszelaki zaginął.
Nie jechał długo, choć sam szacował, iż całe wieki.
„Rzeka” rozwidliła się u skupiska niewysokich skał, skąd wartkimi potokami wdarła się w szeroką łąkę. Las ustąpił. Mgła nawet na szeroko rozlanym, łagodnie wznoszącym się terenie niewiele zrzedła. Połknęła ścianę pni za plecami jeźdźca. Potem skały po jego prawej. Wyglądało, że teraz już pora na niego samego.
Tak oto napotkał osadę – a raczej skromne osiedle. Kilka niewielkich chałup skupiło się przed błotnistym majdanem, obok przepływał rączy nurt wody. Ktoś rozsnuł nad rzeczką wcale solidnej roboty kładkę. Na jej drugim końcu majaczył ponury cień kolejnego, znacznie okazalszego domostwa, tym razem zupełnie bez towarzystwa innych. Bogaty, łupkowy dach już z daleka wyglądał na zapadły, a okiennice na wyłamane wiatrem.
Na tle zgromadzenia chałup, za kłębiącą się zasłoną mgły, czerniała kamienna ściana gór i jeździec wiedział już, że pobłądził z kretesem. Wierzchołki tonęły w tej samej przepastnej chmurze, co pożarła niebo. Zaklął, orientując się, że sprawy wciąż nie lepiej mają się ze słońcem. Level stracił był je z oczu dawno temu, teraz niepewny kierunków, za co ganił się i pomstował. Wypatrywał sobie oczy za dzwonową wieżą, lecz mętna niepogoda i w tym wypadku czyniła wysiłki płonnymi.
Żgnął piętami konia, zdecydowany zaryzykować zbliżeniem do osady. Z daleka, póki co, wydawała się odludna.
Na ławce przed jedną z chat stróżował chłop w słomianym kapeluszu, z rondem opuszczonym aż na nos. Dłonie opierał na lasce, kawale rzeźbionego kija. Dopiero z bliska i dopiero, kiedy się poruszył, dał się Levelowi zoczyć.
– Jesteście – stwierdził dziwnie, podnosząc na przybyłego coś o wiele dziwniejszego: dwie szarości, wycinki pod krzaczastymi brwiami, doszczętnie zajęte bielmem. Widok doprawdy ocierał patrzącego o wrażenie, jakoby nawet w nich kotłowała się ta upiorna mgławica.
Chłop sapnął przez nos, zamlaskał, a potem zaciął usta i powstał z ławki – hardo, a jednak z wyraźnym mozołem.
– Dobrze. Hum. Wstąpcie, wstąpcie. Pozwól, młodzieńcze, że pomogę ci z chorą. Nasza Lecznicza zajmie się nią bezzwłocznie.
– Lecznicza? – powtórzył zawołany młodzieńcem.
– Przywraca zdrowie ziołami i przykładaniem rąk. Żwawo, jeśli wola. Noc zapada tu wcześniej niż zwykle. Hum.
To mówiąc, chłop, starcem się okazawszy, zaniósł spojrzenie ku chmurom i aż pomalał przy tym, jak gdyby spodziewając się kary za owe słowa – a może za owo podniesienie owych kataraktowych oczu? W owej chwili Level ani myślał spuścić owego z własnych.
– Wschód – odpowiedział mu dopiero. – Wskażcie, proszę, dobry człowieku, gdzie tu jest wschód. Zdaje się, że pobłądziłem.
– Nie możesz jechać w noc, zwłaszcza tutejszą. Hum – chrząknął starzec. – Wstrzymaj pogoń, jaką prowadzisz. Mój dom jest dla was otwarty. – Zamknąwszy usta, ślepo wpatrywał się w twarz jeźdźca.
Level w dalszym ciągu był więcej niż zaskoczony, toteż zwlekał czas jakiś. W głowie huczał mu rozpędzający się tajfun. Ponad wszystko nie pozwalał sobie zapomnieć o swoim zadaniu. Była nim, owszem, pogoń, nader trafnie rozpoznana przez starca. Szalona i nie cierpiąca zwłoki jazda za ratunkiem, całkiem dosłowna gonitwa. Tenże ratunek spoczywał jednakże daleko, daleko na wschodzie, a wpływy czasu sprawiały całkiem dosłownie, że uciekał.
Koń czuł zdenerwowanie jeźdźca, nie umiał ustać spokojnie.
– Zdążamy do Młodego Kroyu. Nie szukamy noclegu, a drogi do miasta. Głośnego miasta, o ile poprawnie pamiętam. Byłbyś łaskaw, proszę… Proszę.
– Ekhem. Dobrze. Posłuchaj, jeśli masz uszy.
Jeśli mam uszy?
Koń wyręczył Levela i prychnął.
– Mam uszy.
– Dobrze. To coś, co w tobie tkwi, wyjdzie tą właśnie porą cieni i tym razem wydrze z ciebie życie. A przy okazji i z nas wszystkich. Hum. Zatem jeżeli masz te swoje uszy przy głowie, a w tej głowie siedzi przypadkiem jakiś rozum, nie odrzucisz mojej gościny. Hum. Dobrze?
Level zaniemówił. Nie, niedobrze, wyraził słabo, bardzo słabo gdzieś głęboko, głęboko
w sobie; tam, gdzie powoli podnosiło się, jak upiór z trumny, blade zrezygnowanie. Przeraził się do tego stopnia, że wydało mu się, iż świat dawno już zdążył był pomrocznieć. Że przecież oto… odzywają się cykady, a z lasu sowie odpowiada sowa… z kolei jego rana na brzuchu, bez najmniejszego ukłucia, ukradkiem wprost, chytrze… już oto rozwiera swą paszczę…
w sobie; tam, gdzie powoli podnosiło się, jak upiór z trumny, blade zrezygnowanie. Przeraził się do tego stopnia, że wydało mu się, iż świat dawno już zdążył był pomrocznieć. Że przecież oto… odzywają się cykady, a z lasu sowie odpowiada sowa… z kolei jego rana na brzuchu, bez najmniejszego ukłucia, ukradkiem wprost, chytrze… już oto rozwiera swą paszczę…
Ponury głos starca dobił się do niego:
– Bez lęku, młodzieńcze, bez lęku. Z bożą pomocą i wspólnymi siły zapobieżem temu, dawam ci moje słowo. Nasze słowo. Hum. Słychasz? Wstąp. Ogrzej się przy ogniu, zdaj opatrzyć rany. Wypocznij. Pozwól, hum, pomogę ci zdjąć chorą z wierzchowca.
Ten człowiek nie tylko wydawał się na nich czekać. Wszystko wskazywało na to, że wiedział o nich więcej niż było to w ogóle możliwe.
– Nie głuchnij mi tu tera! Zaprosiłem przecie. Do kroćset! Nuże, zwól. Pomożem. Słychasz? – U kresu wypowiedzi głos wieśniaka starał się być łagodny lecz nieustępliwy, oczy, te dwie szarości wycelowane w Levela, były nieugięte.
Level pozwolił.
Jakże mógł zlekceważyć tak czarne wróżby? Kogoś, kto wiedział o najgorszym i jeszcze gorsze przepowiadał? Odjechać, licząc na… Na co? Na szczęście?
Na szczęście oferowano mu pomoc. Co więcej – ten człowiek, ten leciwy ślepiec, wiedział. Level rozglądał się po osadzie, ciemne sylwetki domostw ledwie majaczyły we mgle, przez co jej szarość była wprost śladowa, przytłoczona czernią.
Sięgnął po brzeszczot i musiał się, oczywiście, zawieźć.
Pozostawał mu kolczasty kran.
Kiedy przekraczali próg, koń pożegnał ich parsknięciem, tupiąc kopytem.
– Mądra kobyłka – skwitował staruszek. – I krasna. Zara jej co znajdziem.
To ogier, pomyślał odruchowo Level. Ale to przecież ślepiec, dopowiedział po chwili.
Spotkał się z widokiem kobiety w kącie zagraconej izby. Pomimo tuzinów dopalających się świec, w pomieszczeniu panował półmrok. Kobieta klęczała przy sienniku, zasłanym jakby specjalnie dla przybyłej „chorej”. Cierpliwa i cicha, zdawała się nic, tylko na nich czekać. Nie uniosła nakrytej chustą głowy ni razu. Nawet wtedy, gdy gospodarz domu oznajmił:
– To Nektala, nasza Lecznicza. Zajmie się chorą.
I ponieśli chorą tam, gdzie Level od razu wiedział, iż ta spocznie, a Nektala, Lecznicza, niezwłocznie się nią zajęła. Roztaczała wokół siebie silną woń lasu, kory sosnowej, igliwia
i żywicy. Powoli i z namaszczeniem ułożyła nieprzytomną na posłaniu: wyciągnęła jej nogi, jedna przy drugiej, wyprostowała ręce wzdłuż tułowia, ułożyła starannie głowę. Level oglądał przygotowane przez nią utensylia, dopóki ta nie zerknęła na nich przez ramię – a raczej na podłogę podle nimi.
i żywicy. Powoli i z namaszczeniem ułożyła nieprzytomną na posłaniu: wyciągnęła jej nogi, jedna przy drugiej, wyprostowała ręce wzdłuż tułowia, ułożyła starannie głowę. Level oglądał przygotowane przez nią utensylia, dopóki ta nie zerknęła na nich przez ramię – a raczej na podłogę podle nimi.
– Hum. Tędy. – Gospodarz zaprowadził Levela do kominka, gdzie tlił się słaby ogień. Nektala zaciągnęła sukienne przepierzenie, co przysporzyło Levelowi tylko złych podejrzeń. – Jest pod jak najlepszą opieką, nie turbuj się o nią. – Starzec śpieszył z pociechą powolnym, spokojnym tonem. Widocznym było, że odtąd mówi, a nawet porusza się, pewniej i z niejaką ulgą. – Chcesz? Zapalim świecę w jej intencji – zaproponował. Odpalił łojówkę od drzazgi z paleniska, a Level doprawdy nie wiedział, co na to powiedzieć. Coś w nim kipiało, och, doprawdy, coś chciało rąbnąć pięścią w stół, którego zdecydowanie w izbie brakło, a potem powrócić na koń i w drogę, w drogę! Nic takiego się nie stało. Level patrzył tępo na noworodzony płomyk, spokojny, ciepły, wyciągający się ku powale…
Ogień, pomyślał.
Nie był pewien, ile to trwało.
– Daj dłoń – przykazał starzec, wyciągając rękę.
Byłoby niedoszacowaniem opisać, że się zawahał. Tamten, nie czekając, schwycił go za przegub i po prostu przyciągnął. Level był, naturalnie, silniejszy, lecz wahania się jeszcze nie pozbył. I chyba dobrze, bo mogło być już z dziadkiem źle. Tak się składa, że dostała mu się ręka lewa, na co też młodzieniec, chowając pociętą prawicę za plecami, postanowił ulec. Pięść rozluźnił dopiero po uprzejmym nakazie starca.
Napięty był każdy mięsień jednego z dwóch siwców w izbie, ściskających sobie ręce, niepewność i nieufność obarczyły powietrze aż do duszności, i chyba to one drażniły tak płomyki świec.
– Jesteś gościem. Witaj w moim domu – usłyszał Level.
– A ty jesteś?
Ślepiec, dotąd poważny, uśmiechnął się.
– Przyjacielem.
Kościste dłonie starca wyłuskały sosnową gałązkę z ronda kapelusza, zanim odwiesiły go na sęku w ścianie, a potem zanurzyły ją w imbryku zawieszonym nad paleniskiem.
Woda zaczęła wrzeć.
Ogień.
– Prześpij się, Levelu. Sen dobrze ci zrobi – zaproponował stary.
– Sen? – Level ponownie rozejrzał się za stołem. Uspokoił się jednak, odczuwając potrącenie znużeniem niczym pięścią. – Musiałbym, przyjacielu, zapomnieć wszystko, co spotkało mnie w tym lesie.
– Nie szkodzi. Zapalim świecę i w tej intencji.
Siwego młodzieńca zakłopotała niepamięć, tycząca się ostatniej „intencji”, towarzyszącej zapaleniu świecy. I choć starał się usilnie, już jej sobie nie przypomniał. Wkrótce zaglądał z fascynacją w nowy, świeżo ożywiony płomyk, myśląc na głos:
– Ogień.
Wkrótce śnił.
W śnie odwiedził go ogień. A może to on odwiedzał ogień we śnie? A był to długi sen, który na zawsze zapłonął w pamięci obojga.