Las, stara puszcza o aż ciężkim od zapachów powietrzu, objął podróżnych krótko przed zaraniem. Od progu domu drzew przywitało ich kukanie kukułki. W tłumie pni przeważały sosny, wiekowe i wyniosłe, o rozlicznych kikutach gałęzi. Niżej hojnie rozdawał się bez, leszczyna. Siwowłosy mąż prowadził konia na przełaj, ani razu nie napotkawszy żadnej ścieżki pośród gęstwy, a czuł się doprawdy, jakby płynął na rumaku, miękko stawiającym kopyta na bujnym, soczystym runie.
Już po godzinie wyłoniły się przed nimi potężne, grubopienne i majestatyczne okazy, zgoła nieokreślonego pokroju, skręcone w pniach, dorodnie przesycone wprost jaskrawą zielenią. Ociekające festonami porostów i mchu niczym roślinne futro, długie swe brody oraz owłosione listowiem konary przewieszały ponad jadącymi. Z niektórych z tych ramion żółciły się klosze misternych dzwonkowych kwiatów, w swych rozmiarach wahające się od wielkości ludzkiej pięści, aż po przeciętną kulę jemioły. Wszystkie, zaczepiane subtelnym wiatrem, grały cichuteńko najzupełniej metalicznym tonem. Co większe liście fantastycznego kształtu zwijały się z kolei
w rulony, w które ten sam wiatr dął i gwizdał zgoła odmiennie.
w rulony, w które ten sam wiatr dął i gwizdał zgoła odmiennie.
Gdy podróżnym stawał na drodze jar, strome wzniesienie, zwarte zarośla, wykrot, wiatrołom – kukułka dawno już odzywała się z innego kierunku, a jeździec na kilku niemiłych przypadkach nauczył się wybierać właśnie ten, gdzie kukało ptaszę. Przeciąć miał las, brnąć byle na wschód i to właśnie uskuteczniał. Dzwonowe drzewa z dzwonowymi kwiaty takoż grały mu w drodze, rzadko, prawie wcale nie odzywały się z innych zakątków lasu.
Z czasem dotrzymało mu kompanii i inne ptactwo, drzewa oblazły wiewiórcze rody; tu i tam przemknął lis, gdzieś nisko zabeczał jeleń, zając kniaził w zaroślach. Grunt przeszywał co chwila dygot od czyjejś ciężkiej szarży. A co większa – niewiarygodne, kolorowe gromady motyli zaroiły sobą powietrze.
Las okazał się czarowny.
Popatrzył na usadzoną przed sobą niewiastę i nie potrafił się nie uśmiechnąć. Spała błogim, głębokim snem. Gdy nad głowami otwierało im się niebo, kiedy odrobinę na bok szły zielone korony drzew, ciepłe promienie słońca powodowały jej silniejsze zaciśnięcie powiek.
Pod żadnym pozorem jej nie cuć…
Siwowłosy z każdym przebytym odcinkiem lasu zbliżał się ku czystej, klarownej jasności, iż jego ingerencja nie będzie ani trochę potrzebna. Drzewa leczyły, puszcza tchnęła życiem i wspierała życie, młodzieniec doświadczał tego na własnej skórze. Jego dłoń zabliźniła się, nie bolała, nie swędziała też ani trochę. Niewiasta, to pewne, dochodziła do siebie.
Będzie dobrze.
***
Dzień stał już wysoko, a las nie rzedł i nie zapowiadał tego. Szczelny dach listowia do cna zacienił jeźdźca oraz niewidzialny szlak, jakim to prowadziło go przez swe włości owo drzewne królestwo. Kiedy wtem regularna brzezina, niczym sypialna komnata w zacienionym zamczysku drzew, zabieliła się z prawej strony od obranego kursu.
Dzwonek na wisiorku niewiasty zaczął brzęczeć cichutko, gubiąc się wszak śród wołań kukułki i wielogłosu lasu.
Białe w ciemne cętki, smukłe proste słupy brzóz emanowały jak gdyby wewnętrznym blaskiem, a ruch, jaki dodatkowo podrażnił oczy Levela, choć nieznaczny i odległy, sprawił, że gwałtownie pociągnął za wodze, dosiadł stanowczo. Zwierze szło niczym w transie, od wielu godzin nie raczone ni chwilą wytchnienia zwieszało głowę coraz niżej. Stanęło jednak z niejakim oporem, czyniąc też niemały hałas.
A jednak… jednak nie postrzegła go – nie tak prędko. Twarz skierowaną miała w przeciwną stronę, beztrosko tuląc się do jednego z drzew, ciasno obejmując szczupłymi ramionami. Brzozowej barwy skóra i długi rudy włos były jej jedynym okryciem. Lewa noga zgięła się w kolanie, postawiona na dużym palcu, kiedy głowa leniwym ruchem przekręciła się na drugą stronę, po kociemu otarła o bielutki pień. Powieki, miękko przymknięte, spokojne, na jedną chwilę, na błysk zieleni pod nimi podniosły się, zamknęły.
Jeździec patrzył z sercem młócącym wolno.
Kobieta spojrzała. Powolnie odjęła policzek od drzewa… dłonie przesunęły się po pniu na wysokość oczu niewiasty. A oczy to były jak ze snu. Z dziennego rozmarzenia; o trawach i łąkach, jakie niedosiężne śmiertelnym. Otwarte i czujne teraz, przeogromne, więcej: nieskończone – jak te trawy właśnie, jak te łąki. Lecz nie koniec było na tym niespodzianek.
U stóp kobiety, za brzozą, kryło się ludzkie szczenię. Dziecięca dłoń poruszyła się nisko na pniu, druga miała w objęciu także i jedną z łydek kobiety. Mała główka wychynęła spomiędzy smukłych nóg, gdy jedna z nich, lewa, spełzła już z brzozy i wycofała się. Kolor ciekawskich teraz oczu, odcień zasłaniających uszy loków, nawet konstelacje piegów na buźce – nie pozostawiały miejsca na wątpliwość.
Kobieta o pełnych mleka piersiach spłoszyła się w końcu, poniewczasie; porwała córę za rękę, odskoczyła kilka kroków po miękkiej ściółce. Za szybko, zbyt zwinnie, pomyślał. W przymroczonej atmosferze lasu prysłaby mu z oczu w strzelenie palcami, niczym łania.
Stała już jednak, zatrzymana w pół kroku, patrząc przez ramię (z arcywierną miniaturą obok, do wierności zwierciadła podążającą w ślad za każdym ruchem matki, za każdym) a i w tym wypadku – prawie nieludzko to czyniąc, po sowiemu. Pozwoliła dogonić się bujnym, lekkim niczym puch włosom jak lisi ogon. Wciąż się kołysały, gdy dwie piegowate twarzyczki, filigranowe posążki, zdecydowały się w końcu odwrócić, powoli, sennie niemal, jak te włosy przed chwilą. A równo niczym jedno. Odwrócić i, już nigdy, na jeźdźca oczu nie zwrócić.
Matka i dziecię, leśne cuda, bez jednego szustu znikły w brzezinie.
Jedno z subtelniejszych w lesie, cichutkich dzwonowych drgań umilkło momentalnie.
Przeminęły godziny, całe stajania lasu zostały za plecami jeźdźca. Przed nim – dalsza drzewna nieskończoność, rozkukana, rozdzwoniona. Tymczasem w głowie nadal tkwił obrazek, który zobaczył. Który mu się ukazał.
Matka i dziecię. W dzikim sercu puszczy.
Myślał. Nieustannie. O sobie, o nich. Skąd się tam wzięły? Kim lub czym były? Co właściwie działo się tam, w brzezinie? Czułości, chwile sam na sam z lasem. Raz jeszcze wspomniał moment, kiedy kobieta podniosła nań te dwie syte zielenią łąki, ogromne, baczne ludzkie oczyska…
Ukłucie w okolicy pępka było jak piorun z czystego nieba, było echem krwi w uszach! Siwy w odruchu o mały włos nie odepchnął od siebie niewiasty; koń również zareagował, szarpnął się – zaraz stanie dęba!, przeraził się jeździec. Na szczęście udało się temu zapobiec.
Ukłucie, ledwie ukłucie. Spoglądając w dół, by skontrolować stan blizny, przekonał się, że to brzeszczot. Tnąca krawędź wreszcie zachowała się po tnącemu. Po prostu. Skaleczyła skórę.
Odetchnął.
Czekał, aż uspokoi się wewnętrzny huragan. Klacz pod nim otrząsała się w podobnym tempie.
Niewiasta spała. Pierś (a może coś na tej piersi) drgała jej przedziwnie.
Stukanie dochodziło z lewa. Po subtelnym pogłosie, po tym, jak drewniany hałas się szerzył, z przekonaniem można było wnosić, iż rodził się on gdzieś na otwartym terenie, rozbijając o ścianę drzew, może nawet o stoki.
Zaiste, polana okazała rozległa i z czterech stron otoczona puszczą. Pysznie opromieniona dniem, który to wciąż wysoko. Level przezornie zatrzymał konia za ścianą jałowców, odkrywszy krytą dranicą pochyłość z niskim kominem, mniej więcej na środku polany. Za niedalekimi już trzcinami skrzyło się małe jezioro.
Ostrożnie ściągnął nieprzytomną z siodła, po czym ułożył bezpiecznie w otoczeniu paproci. Koń mógłby skorzystać z traw, jednak bardziej interesowało go co innego.
– Skubnij ją, skubańcu, a do jutra będzie z ciebie konina.
Klacz zarżała, kręcąc łbem i oddaliła się, zanim dostałaby po nosie.
Level wsunął klingę do pochwy, lecz po namyśle wydobył ją i zważył w dłoni. Przychylił się nisko do ziemi, miecz chwytając wspak, wzdłuż ramienia. Ruszył w polanę.
Kawałek od chaty rósł w odosobnieniu wiąz. Siwy mąż przyczaił się za szerokim, iście pomnikowym pniem, wyciągając szyję ponad wysokie źdźbła. Z początku nie zoczył nikogo, a stukot już się nie powtarzał. Przelękł się nawet, że pozwolił się dostrzec i być może w tej właśnie chwili to jego starano się cichcem podejść.
Była to główna obawa, jaka naszła mężczyznę. Był to też, jak na ironię, główny powód, dla którego jeszcze nie uciekał.
Nie umiał się bowiem nie rozejrzeć. Wokoło królowały białe maki; fruwały owady, pszczoły, ważki; motyle z lasu przybyły za Levelem i część z nich za nic nie chciała go opuścić; ptaszęta ćwierkały w przygrzewającym miło słońcu, wiatr głaskał polanę, doskonałe naturalne pastwisko.
Popatrzył na staw. Poprzez rzadką rogożę dostrzegł parę podpływających do siebie łabędzi. Wyhamowały na wprost siebie, zetknęły się piersiami oraz frontami głów. Ich smukłe szyje przedstawiły doskonale symetryczne, lustrzanie odwrócone łuki.
Pojawiło mu się w głowie, że nie powinien tak zostawiać niewiasty. Powinien wracać.
Pomyślał, że w ogóle nie rozumie, dlaczego zdecydował się tu zajrzeć.
Pomyślał, że gryzie go klinga. Uzbrojoną dłoń bolało powierzone jej zadanie, którego, można było zgadywać, tak samo nie rozumiała.
Dopiero po tych prostych, najoczywistszych przemyśleniach zainteresował się na powrót drwalską siedzibą.
Gdyż była to, istotnie, sadyba drwala, nie inaczej. Sam drwal oto ukazał się Siwowłosemu, taszcząc za sobą coś, co opierało się niemrawo. Ogromny, barczysty, do tego półnagi osobnik wyglądał jak dąb albo wiąz. Nie inaczej. Wielkimi krokami potężnych nóg przybliżył się do wysokiego karcza na udeptanym podwórku przed chatą, wysypanym rudym żużlem, czy może popiołem. Przytaszczony przezeń nieszczęśnik w ścisku jego mocarnej ręki – niemłody już mężczyzna o słabo skamlącym głosie – ułożony został głową na pieńku. Właśnie tak. Olbrzym nie przytrzymywał go. Wziął niezbędny dystans, bez pośpiechu wzniósł siekierę, rozmiarów bojowego toporzyska.
Level stężał. Cały błogi spokój zaszedł czarną chmurą, w której już oto włóczył się grom. Siwowłosy oparł dłoń o wiąz, mocno zacisnął drugą na ostrzu.
Wiąz lub dąb, wielkie, majestatyczne drzewo, skrzyżowane z człowiekiem. Dębowe golenie o grubej korze przechodziły w ludzkie uda, odziane w poszarpane portki – zakrywał je ciemny fartuch rodem z kuźni – a potem w nagi tors, w górę mięśni o zarośniętych ramionach i piersi; za to powyżej…
Pół człowiek, pół drzewo spuścił siekierę. Drewniany stuk zaznaczył oddanie ducha przez nieszczęśnika, którego ciało wierzgnęło konwulsyjnie, głowa kicnęła jak potworna żaba, potoczyła się po podwórku.
Oczy Siwowłosego, zdawałoby się, dopiero się otwierały. Ściana wyglądającej całkiem niewinnie chaty zabudowana była nie sągiem opałowego drewna, a stosem ściętych głów. Podwórko szkarłatniało od kałuż i ścieżek krwi, nie było żadnego żużlu. Fartuch drwala przestał wyglądać na kowalski, stał się po prostu rzeźnicki. Tuż za węgłem chaty czekały pozostałe ofiary, garstka chłopa w sile wieku, usadzeni plecami do siebie – niczym nie skrępowani, dygoczący ze spuszczonymi głowy, a jednak osobliwie obojętni, posłuszni. A drwal…
Pół człowiek, pół drzewo, drwal ludzi w mało drwalskim fartuchu – czy raczej czymś na fartucha wzór. Wprost z szerokiej piersi i szczytu pleców rozgałęział się wywrócony do góry korzeniami pień, skoszonym na bok pęknięciem, mroczną dziuplą, przecięty w pół mniej więcej pośrodku. Korzenie na szczycie owej dębowej przyrośli, oblepione zaschłym czarnoziemem, przypominały bycze poroże, dwudzielne, niesymetryczne, zwrócone na boki i do tyłu, za nieobecny kark; niczym poniesione wiatrem włosy z drewna.
Drwal ludzi metodycznie porąbał resztę biedaka. Zdążył rozprawić się z rękoma i tułowiem, a sięgał już po nogi, nim Level nareszcie odzyskał kontrolę nad sobą. Ostrożnie odepchnął się od drzewa, wycofując się rakiem, kiedy to na polanę wtargnął z nagła wicher. Korona wiązu zaszumiała głośno; para łabędzi zerwała się ze stawu, chlupot i trzepot rozdarł ciszę i spokój czarownej polany.
Blizna, brzuszne wrota demona, odzywała się bólem. Level odruchowo przydusił miejsce przedramieniem. Widząc krew, natychmiast wymienił rękę na płaz miecza – a ból odszedł. Tak po prostu.
Drwal nie rąbał już. Czarny pień głowy obrócił się, spozierając teraz skośną dziurą wprost na przybysza, słabo skrytego za wiązem. Jakiś ptak przysiadł na konarach drewnianej głowy drwala. Dołączył doń drugi i istoty ganiały się jakiś czas.
Drwal nie drgnął. Level również.
Czerń dziupli była wymowna. Bytowała tam czysta Ciemność, emanowała stamtąd najprawdziwsza Otchłań. Ciemność z Otchłanią widziały Levela, co więcej, nie chciały go odwidzieć, mimo że, nie było wątpliwości, nie podobało im się to widzenie ani trochę.
Rżenie konia wyrwało Levela z otępienia, unosząc włos na karku. Całe leśne ptactwo, jak się zdawało, poderwało się do panicznego wyraju. Z mrowim pogłosem rozkrzyczane chmary skrzydeł wyprysnęły z listowi i igliwia, jakie pierścieniem otaczały polanę. Jakaś chmura, a może jedna z tych ptasich chmar, przesłoniła słońce, świat zalał bowiem szary półcień. Level rzucił się do biegu, krzycząc w myślach: Niewiasta!
Przysiągłby, że usłyszał krzyk, jednocześnie wcale przekonany, że tylko go sobie uroił. Koń natomiast rżał, bez dwóch zdań, skowyczał głośno, opętańczo. Siwowłosy gnał co sił, zaciskając dłonie w pięści, tak że wielkie krople purpury lały się już z tej, która dzierżyła miecz. Białe maki pąsowiały za nim jeden po drugim.
Gdy dobiegł na miejsce, klacz prawie się nie rzucała; wciąż parskała i drobiła w miejscu, ale wyglądało, że widok jeźdźca ją uspokoił. Level otaksował okolicę, broń miał w gotowości. Obejrzał nieprzytomną. Nic nie wskazywało na to, by się bodaj odrobinę poruszyła. Nie było śladu, by ktokolwiek ją niepokoił.
– Co z tobą? – zganił zwierzę, znerwicowany. Natychmiast wyprawił się do odjazdu.
Wyciskał z wierzchowca siódme poty, byle oddalić się jak najprędzej od drwala i jego rzemiosła.
Lecz tak, jak było w przypadku leśnej panny z dzieckiem – i ta para miała już dościgać go z łatwością.
***
Smugi pary ulatywały z pyska konia i ust jadących. Było zimno nie do pomyślenia i nieprzytomną trzęsło jak w febrze. Zęby jej dzwoniły, młodzieniec musiał inaczej ułożyć pannie głowę – bał się, że połknie własny język, a wolał też, żeby go sobie nie odgryzła. Oddychała głośno, a na licach wydawała się walczyć z koszmarnym snem.
Pod żadnym pozorem jej nie cuć, nie budź jej, nie próbuj!
Słowa Molariusa były w tej chwili jedynym, co powstrzymywało go od przypuszczalnego głupstwa. Postanowił konsekwentnie im ufać. Najgorsze, jak wierzył, było za nimi.
Wierzchowiec w końcu struchlał przed ciemnościami spod ziemi rodem, zaparł się zupełnie i beznadziejnie, iść już nie chciał. Noc runęła była na las znienacka jak ulewa czerni. To naturalne, że Level obawiał się najgorszego, a koń w równej mierze mógł wcale wyczuwać, co się święci. Na domiar złego wschodnia latarnia, białe jarzenie, nie pokazała się tym razem i coś mówiło Levelowi, że nie było to winą gęstwiny.
Nieprzytomna marzła, a co gorsza poczęła majaczyć, wręcz zawodzić. Jakby w odpowiedzi odezwały się lamenty leśnych stworzeń, co rusz coś kotłowało się w okolicznych krzakach. Jeździec dzielił wysiłki na piastowanie kobiety, na poganianie przeklętego konia, na utrzymanie miecza przy bliźnie, na odpieranie szturmujących zmysły widm strachu, zapowiedzi paniki.
Kiedy Iskra, przybyła wprost z mrocznego nieba, niespodzianie zatańczyła mu przed nosem, błysk retrospekcji dosłownie go oślepił. Raz jeszcze tkwił na pustynnej ziemi, w samym jądrze spustoszenia. Otoczony kopcami (nie – stężałymi falami) ludzkich zwłok. Posiekanych, zdziesiątkowanych. Ubite monstrum u jego stóp nie miało już skóry, ni mięsa, ni żył; nie miało ochoty przestać krwawić z głębi czaszki. Niebiosa na zachodzie wydawały się krwawić mu w asyście. Z wydrążonej mieczem jamy w czole bestii uleciał wzwyż dym, tak, dym, a po „dymie” pokazała się… Iskra.
Powróciwszy do lasu, miał przed sobą taką samą iskrę, plamkę światła; zatoczyła krąg, nakreśliła lemniskatę, spiralę, słupek – z góry w dół… zalewitowała przed czołem wierzchowca, bystro umknęła przed kłapnięciem szczęk, ulatując w las. Wróciła natychmiast, ale sztuczka już podziałała – koń maszerował za Iskrą.
Iskra rozganiała mroki. Las odzywał się szumem zarośli, huczeniem sów, milczeniem kukułki, stukiem, hukiem, warkotem. Po blisko godzinie świetlana iskra zaprowadziła ich, Levela, „Śpiącą” i przerażonego nocą konia, w miejsce zaciszne i zapadłe, muldę o spłachetku gołej ziemi i gołego nieba. Tam wniknęła w miejsce, gdzie ręką Levela powstało niebawem ognisko.
Ułożył się na boku, zbliżył, ciasno oplótł kobietę ramieniem. Wiedział, że mógł oddać jej w ten sposób dosyć ciepła, jednak już po chwili leżał o długość ramienia dalej, pozwalając jej drżeć.
Ogień strzelał skrami sosnowego drewna.
Miecz leżał równo na bliźnie brzucha, dociskany zabliźnioną dłonią, a jego pan oglądał gwiazdy, oglądające go z odstępów między konarami drzew. Odległe, tycie iskry…
Mulda była diablo znajoma, niemiłe budziła skojarzenia. Siwowłosy opierał się pewności, że rozlokowanie największych z drzew – dębów i drzew dzwonowych – co do joty odpowiadało konfiguracji pewnych głazów w pewnym miejscu, o którym myśleć zdecydowanie pewny był, że nie chce.
Niewiasta spała, coraz mniej dygocząc. Wierzchowiec tchórzył aż do dygotu, a nawet czegoś bliskiego paraliżu. Siwowłosy zaglądał w dygot płomieni.
Silniej dodusił miecz do blizny, sam na sam z myślami.
Iskra, żywa kula światła. Demon z pustynnego grodu. Drwal ludzi w sercu lasu. Przestroga Molariusa, za którą mogło kryć się cokolwiek. Teraz i ta alarmująca noc, która zwykłą zdecydowanie nie była. Zaczynał żałować decyzji zlekceważenia słów starca, lecz ileż by musiał nadłożyć drogi, żeby ominąć całe zalesienie? Dzień? Dwa? Teraz wiedział, że więcej. Miałby szukać przejścia w górskich przełęczach? Nie należało zwlekać. Należało pędzić! Wypełniać doby jazdą!
Pędził mu sen po głowie i wypełniało go wyczerpanie.
Nie, na to akurat sobie nie pozwoli. Odpocznie, owszem. Zaobroczył konia, zbył go z rzędu, nawet dokładnie przetarł przepocone zwierzę; teraz sam zażywał ulgi. Ale nie zaśnie, nie zaryzykuje. Wsłuchując się w noc pełną sów, wypatrywał oczy, penetrując nimi ciemność. Gdzieś w tej ciemności, w tym lesie, zakrwawiona siekiera zażywała ludzkiej krwi. Czy może jednak przerwy i odpoczynku? Jak on? Być może. Gdzieś w kiszkach Levela drzemał, być może drzemał, cienisty demon, być może czekając na „porę i czas”. Być może. Na pewno.
Level nie zaśnie. Odpocznie nieco, aczkolwiek baczny, gotowy.
Niewiasta, owinięta w szczelny kokon z płaszcza i wilczych skór od Molariusa, poruszyła się, mruknęła.
Poza tym jak mógłby zasnąć, gdy ona… Gdy była obok. Gdy tak spała.
Spała. Spała, powtarzał jak zaklęcie. Tak, spała. Niech śpi. Sen jest dobry, to sen, to on ją zabrał, sen ją leczy, sen jest dobry, sen, sen w sosnowym lesie, jest leczniczy, sen jest… snem. Sen… sen… sen…
***
W lesie noc, ciemność i cichość. Gdzieś wśród drzew światło, strzelające płomienie ogniska. Dym. W krąg światła, z mroków nocy naokoło – wstępujące wolno postaci. Dwie, trzy, tuzin. Zewsząd. Zatrzymujące się na samej już granicy ciemności. Na prostych człowieczych nogach, z wiszącymi ramionami jak u człowieka; każda z jednym, rażącym ubytkiem. Każda bez głowy.
Każda?
Niezupełnie. Jednej z nich, wielkiej i szerokiej, wyrasta z szyi drzewo.