Martusia, dziadkowie i wujowie

1
Z domem tym wiązały się martusiowe wspomnienia. I moje. I Mamy Martusi także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, wpadali w babcine ramiona. Z wygłodniałą uprzejmością, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka.

Pojawiały się też osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor.
Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, z ponurymi widokami na garbaty los.

Czując się tak sobie w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.

Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec.

Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane w prawdzie, odarte z precyzji - schodzili się zewsząd.

Wpadali na moment, niekiedy na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie. W głównej mierze rozdygotani mężczyźni udający dorosłych, indywidua na odwiecznym rozdrożu, małoważni ktosie znajdujący się zawsze tuż przed, a nigdy w trakcie kryzysu.

Spędzali czas na oczekiwaniu. Rozwodu, fortuny, następnego krachu. Przeważnie byli po sądowych przewodach, często – fatalnych werdyktach. Zazwyczaj ogryzieni przez biedę lub zniewoleni bogactwem przybywali do Dziadków, nie po to, by się wyżalić i ponarzekać na swój parszywy los, ale po to, by przed resztą rodziny chwalić się własnym szczęściem.

A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą. Dumne kawalkady par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z milusińskimi bachorami podtykanymi do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami.

Mamy, czułe i wniebowzięte, pyszniły się swoim potomstwem, rezolutnym i rozszczebiotanym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na legowisku wytapetowanym podręcznikami do empatii, a dziadek, rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem w mięsistych ustach, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry; rozdygotany z emocji, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie.

Dziadek

Dziadek, były frant, a teraz ćwik, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do wyra. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Z nagła począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę; twardo nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu.
Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami i zawziętym kłusowaniem wśród garów; zostawił jej prostackie historie, a sam schował się w poezji.

Uczepił się przeżyć z górnej półki, przejść odległych od stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego oryginała, klerka parającego się przenikliwością, człowieka gotowego do deliberowania, śmiertelnika który nie wie, czym należy martwić się wpierw i z tej przyczyny jest wewnętrznym banitą.

Ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wiadomo dokładnie pod wpływem jakich to rozważań, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to szczególnie, czego nauczył się i co mu wpojono jako niepodważalne prawa.

Pamiętał, co się stało. Pamiętał, że zerwała się wichura i powiało nowym. Chciało mu się wycinać hołubce, tarzać z entuzjazmu i oczekiwał zmian. Ale choć nastąpiły, to nie były to te, których się spodziewał.

Na dzień dobry HISTORIA potknęła się na faktach. Jak ze starego materaca powyskakiwały nowe pluskwy, bo ze zdziwieniem dowiedział się, że zdarzenia, którymi futrowano go na okrągło, albo nie miały miejsca, albo miały odwrotny przebieg.

Z gębą pustą jak stodoła dowiedział się, że to, co umiał już nie ma poprzedniej wartości, a ludzie, którzy egzaminowali go z dat, miejsc i bitew, wypierali się, że ich kiedykolwiek uczyli; twierdząc mu prosto w zdumione oczy, że wczoraj starali mu się zaszczepić to, co wyznawali teraz.

A po dzień dobry, zaczęło się. Do boju, zwartą tyralierą, uzbrojone po sam kołtun, wyruszały rzesze harcowników. Siejąc postrach i zamęt były gotowe do szerzenia ustrojowej demolki.
Na przedzie kroczyły grupy bywalców jakiejkolwiek idei, za nimi zaś, kunktatorskim sprintem, lazły awangardowe hordy buntowniczych epigonów z REWELACYJNYMI objawieniami.

Nastąpił gorący okres niezmożonego politykowania, łopotania sztandarem i wywijania szabelką. Prawdę, jeżeli była o minutę starsza od obalonych założeń, należało skierować do ideowej wulkanizacji i dostosować do obowiązujących mniemań.

Autorytety o niestosownym zabarwieniu zostawały zakwestionowanie i unieważnione, a ludzie, których przez lata nakazywano mu czcić, w następnych przedzierzgnęli się w szubrawców.

Na chybcika tworzono kongregacje myślących PATRIOTYCZNIE. Serwowano ustawy prosto z bublowego drzewa.

Zaczęła obowiązywać maniera pouczania i dawania uzdrowicielskich recept bez pokrycia. Powstawały NOWATORSKIE konkurencje sportowe: pojedynek na inwektywy i rzuty komunałami nie do przebicia.

Wszystko, co dotychczas było człowiecze, teraz nie miało sensu, bo rodziło się w podejrzanie dobrej wierze i bez głębszego zastanowienia, a luksus wypowiadania trafnych i dokończonych myśli, był zjawiskiem tępionym i niedopuszczalnym.

Nastąpił dla niego sarkastyczny etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej zatrącały o nierozwiązywalną zagadkę. Nadeszły dla niego chwile daremnych walk z cieniami, topornych sprzeczek z urojonymi problemami, dawało o sobie znać powolne, uporczywe, monotonne borykanie się z tym, co dotąd nie podlegało dyskusji. Z tym, co ciągle było dla niego tak istotne i cenne, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż podważali to ludzie, których do wczoraj nie znał nikt.

Z nagła więc odgrodził się od życia sprawami tego świata. Zbrzydło mu przejmowanie się losami bliźnich, a zwłaszcza swoich córek i przyszywanych synów. Przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzi z ich dobrymi stronami, z całym ich filozoficznym sztafażem zmieniającym się teraz jak w kalejdoskopie; w okamgnieniu, co wprowadzało zamęt w kontaktach z nimi.
Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nakazującą mu nie frasować się kimkolwiek z nich, zauważył, że byli tacy fuj, tacy małostkowi; odkąd został mizantropem i samotnikiem, nie przejmował się ich opiniami.

Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać.

Dzierżąc w dłoniach „kropelkę z odrobiną”, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od urojonych wysp i plaż.

Pęczniał od map rysowanych kciukiem na stoliku mokrym od wódki. Nieodkryte i mało widzialne, wyobrażały łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi.

Odpustowy urok tych jego podróży po deptaku z betami, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, posługujących się elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem.

Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego roztrajkotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to żółte piaski niezmierzonych pustyń.

Oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, żwawa mumia z uchem przylepionym do radiowego pudełka, wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, zgrzyty i świsty „Wolnej Europy”, zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie.

Tłumaczył przybywającym, szajce zakutych profanów, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język, oni zaś nie wiedzieli, jak mają postąpić.

Nie byli pewni, jakie zająć stanowisko wobec tych wyjaśnień: sprzeciwić się lub przyjąć za dobrą monetę i udać, że podzielają jego poglądy, a może powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały?

Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty i dyskretne pukania się w czoło. Podnosił wtedy głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy – rozbity, dyszkantowy, ochrypły, zdarty od przepalonych i zapijaczonych tyrad.

Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca.

Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.

Roztaczał przed nimi swoje optyki, poetyki i narracje, a zgadzał się ze sobą tak ostentacyjnie, uparcie i zajadle, że gdy wreszcie kończyły się jego nietrzeźwe przemowy, mogli odetchnąć z ulgą, a potem pójść na kolację, zająć się niedołującą rozmową z babcią i machinalnym żarciem jej potraw.

Dziadek zaś pozostawał jak zwykle sam, w przytulnym towarzystwie piersiówki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, w ukochanym odseparowaniu od reszty rodziny.
Gdy opuszczali go, uprzytamniał sobie, że już nie odbierają go na tej samej częstotliwości, a przytakują mu tylko dla świętego spokoju.

cdn
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo

nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.

Martusia, dziadkowie i wujowie

2
Z wygłodniałą uprzejmością,
Uprzejmość kojarzy się z emocjami raczej stonowanymi, z powściągliwością, dobrym wychowaniem. Wygłodniałość i uprzejmość nie idą w parze, a nie widzę, czemu taki kontrast miałby akurat tutaj służyć.
klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, z ponurymi widokami na garbaty los. 
Wyrzuciłabym “lecz już niestety”.
A co “z widokami na oddalającą się młodość”?
Rozumiem, że panny są w tę przeszłość wpatrzone. Jeśli w sensie dosłownym A ma widoki na B to znaczy, że z punktu A widać punkt B. Można by z dosłownego znaczenia "mieć widoki na" zrobić przenośnię i w tym sensie panny mogłyby mieć metaforyczne widoki na przeszłość, ale jest jeden szkopuł. Przenośne znaczenie wyrażenia "mieć widoki na" jest już zaklepane: spodziewać się czegoś dobrego, mieć na to uzasadnioną nadzieję.
na barłogu,(...), pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju sarkofagu(jak mniemam łóżka, bo o nim była mowa), z cygarem w ustach, (...) wysuwał ręce spod kołdry;
Wybacz. Widzę dziadka, który siedzi na skraju łóżka przykryty kołdrą, obie ręce ma pod kołdrą, w ustach ma cygaro i pochyla się nad popielniczką, żeby kiepować bez trzymanki. To nie jest fizycznie niemożliwe, ale, na Boga, po co? Na pewno ten obraz chciałeś zbudować?

Do boju, zwartą tyralierą,
Tyraliera z definicji nie jest zwarta.
Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nakazującą mu nie frasować się kimkolwiek z nich, zauważył, że byli tacy fuj, tacy małostkowi; odkąd został mizantropem i samotnikiem, nie przejmował się ich opiniami.
Opis motywacji dziadka w którymś momencie zaczyna zakrawać na wodolejstwo. Kapitan oczywisty wałkuje wciąż to samo. Warto skrócić pasaż zakończony powyższym fragmentem.

Zresztą dalej mam podobne wrażenia, jakbyś w którymś momencie za bardzo się rozpędził i zaczął parafrazować sam siebie. Np. to:
Odpustowy urok tych jego podróży po deptaku z betami, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, posługujących się elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem. 
“Podczas lektury” . Kropka. Przecież wiadomo, że książek, a nie paragonów. Czy trzeba dodawać, że książek awanturniczych? Nie, bo kolejne zdanie to wyjaśnia.
Łajba z kontrabandą i balia pełna piratów to w ścisłym sensie nie do końca to samo, ale wystarczy jedno z tych określeń, by oddać klimat czytanych przez dziadka książek. To samo dalej: zachlani korsarze albo korsarze siedzący okrakiem na beczce z rumem. W ścisłym sensie korsarz siedzący na beczce nie musi być pijany, ale w celu oddania klimatu wystarczy jedna z tych informacji: zachlany albo na beczce.
Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie
Czytelnik już dawno zapomniał, kto to są “oni”.
zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca. 
Znów: wystarczy jedno. Zatrajkotać albo dowieść.
gdy wreszcie kończyły się jego nietrzeźwe przemowy,
Wiadomo, że nietrzeźwe. Trąbisz o tym od kilku akapitów.


Ogólnie podoba mi się kreatywność w operowaniu językiem i senny, gorzko-zabawny klimacik tego tekstu. Podoba mi się, że w starciu dziadek vs. babcia i młodsze pokolenia nie ma "dobrych" i "złych", obie strony mają wady charakterystyczne dla ludzi w ich wieku, z ich doświadczeniem i postawami.

Mam wrażenie, że popłynąłeś z formą, która przesłania treść. Oryginalne sformułowania (bryk do medytacji, stół udekorowany serdecznością, harcownicy uzbrojeni po sam kołtun, historia potykająca się na faktach) giną w natłoku sformułowań nie tak udanych i wśród zwykłych epitetów (bo tekst zdecydowanie cierpi na nadprzymiotnikozę).

Radziłabym zastanowić się, co z tekstu można usunąć żeby po pierwsze pozbyć się autoparafrazy i Kapitana Oczywistego, a po drugie wyeksponować to, co Ci się naprawdę udało i zasługuje na uwagę.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”