życie klubowe [fragment powieści]
1W drodze do klubu zaszły jeszcze do żabki, kupić dwa wina, po jednym na głowę, które wypiją tuż przed wejściem do lokalu. Nie będą przecież tańczyć o suchym pysku, a alkohol w środku jest, jak wiadomo, drogi. Musi przecież starczyć jeszcze na narkotyki. Poza tym przydałoby się coś zjeść, gdy już wrócą z imprezy. I w kolejne dni również może być tak, że poczują się na przykład głodne. Spragnione. Imprezowały przecież co weekend, a pieniądze nie spadały im do portfeli z powietrza. Nie wychodziły ze ściany. Każda zarobiona złotówka obarczona była piętnem ciężkiej pracy, a i tak nie było tych złotówek za dużo. Mówiąc wprost, było ich nie wiele. Akurat tyle, by zaspokoić podstawowe potrzeby, oraz wiecznie nienasycony głód narkotykowy. Piwa zakupione w klubowym barze po prostu nie mieściły się w tym budżecie. Co, ostatecznie, nie było aż tak dużym problemem - gdy atmosfera gęstniała, a wraz z nią zawartość alkoholu w organizmach klubowiczów, zazwyczaj znalazł się ktoś gotów postawić im drinka. Czasem nawet posypano im darmową ścieżkę w kiblu. Tak nawiązywało się przyjaźnie na długie lata - nie wiele doświadczeń łączyło ludzi tak, jak zażywanie narkotyków w wypełnionym smrodem, gównem i moczem ciasnym pomieszczeniu. Oczywiście bywało też tak, że po wyjściu z toalety zapominało się twarzy dobrodusznika i już nigdy go nie spotykało. Tak też bywa. Czasem witali się, chcieli rozmawiać z nią ludzie, których po prostu nie znała. Nie kojarzyła. Mogłaby przysiądź, że widzi ich pierwszy raz w życiu, co było oczywiście niemożliwe, bo oni jednak skądś ją znali. “Znajomości z kibla” - myślała. Po kilku latach regularnego uczęszczania do tego miejsca, znała już chyba wszystkich stałych bywalców. To nie był system unikalny tylko dla Marii i Anny. Naćpać się przed wyjściem, upić przed wejściem i jeszcze raz naćpać w środku. Funkcjonowało tak wiele osób, a przed stalowymi drzwiami klubu zawsze piętrzył się rząd pustych butelek po alkoholu. Wejście kosztowało, standardowo, 15 zł. Chyba, że jest koncert. Wtedy więcej. Bramkarze przywitali je skinieniem głowy, dając znak, że je poznają. Było ich czterech, ubranych w czarne i obcisłe stroje, tak aby na ich ciele wyraźnie odznaczały się mięśnie. W środku raczej nie zdarzały się bójki. Towarzystwo było naćpane i odurzone, ale ostatecznie jednak pokojowo nastawione. Podobnie wysoką kulturę reprezentowały tu relacje damsko-męskie - miejsca takie jak to nie przyciągają zbyt wielu ulicznych podrywaczy. Widok mężczyzny podrywającego kobietę na parkiecie, był tu, w przeciwieństwie do typowych klubów, rzadkością. Zresztą, do tej muzyki nie dało się tańczyć we dwoje. Grali przecież techno. Każdy z tańczących mógł pogrążyć się w swoim własnym, indywidualnym świecie, zupełnie nie przejmując się otoczeniem. W połączeniu z głośną, prawie bolesną dla uszu muzyką, było to doświadczenie niemal hipnotyzujące, silnie uzależniające, szczególnie kiedy doznania wzmagała spora dawka zażytych wcześniej narkotyków. Wino z szklanych butelek znikało szybko. Wciągnięte przed wyjściem ścieżki osiągnęły apogeum swojej mocy i jedyne, o czym myślały, to aby w końcu oddać się tańcu. Taniec sprawia, że zapominamy. Jeśli narkotykom nie udało się uwolnić nas od cierpienia, bólu i samotności życia zupełnie, taniec dopełni tego dzieła zapomnienia. Można to porównać do doświadczenia silnie duchowego. Tańcząc stajemy się naprawdę wolni - od innych, od świata, a przede wszystkim - od samych siebie i swoich wewnętrznych demonów. To ekspresja swobody, wolnego ducha, ogłoszenie całemu światu swojej niepodległości i suwerenności. Miłość do tańca i do narkotyków - to to, co naprawdę łączyło ludzi z tego miejsca. To połączenie, które na te kilka godzin imprezy przezwyciężało wszelkie międzyludzkie konflikty, które mogły ujawniać się w życiu codziennym, po opuszczeniu murów klubu. Wielu z bywalców powiedziałoby, że to po prostu miłość do życia - bo właśnie do tego sprowadzało się ich życie - do narkotycznego tańca piątkowej i sobotniej nocy. Wszystko inne było jedynie uciążliwym okresem oczekiwania, zawieszenia i niepewności. Anna przechyliła butelkę, dopijając resztkę wina. “Idziemy nakurwiać!!!” - krzyknęła do Marii, a ta zaśmiała się i podążyła za przyjaciółką na wylany z betonu parkiet.