"Czerń bielą nieskalana vel opowieść

1
Napisane rok temu. Proszę się delektować ze spokojnym sumieniem. Chyba jeszcze ciągle zdatne do spożycia... ;)



I nadszedł zmierzch, lecz oczy moje pomimo słabnącej widoczności wciąż wpatrywały się w pole niedawnej bitwy. Na przestrzeni wielu kilometrów płaska niczym stół polana usłana była leżącymi ciałami zabitych w boju żołnierzy. Wszędzie, jak okiem sięgnąć widziałem śmierć… czułem ją. Bo niby cóż innego mogło dochodzić do mych nozdrzy? Odurzający zapach rozkładających się przeraźliwie szybko na skutek wysokiej temperatury szczątków nie jest miły. Gdy dochodzi do tego towarzystwo zwabionych padliną much i psów, można sobie wyobrazić, że przesiadywanie w podobnym miejscu nie należy do najprzyjemniejszych. Lecz pomimo całej potworności , którą miałem przed sobą, nawet na moment nie przyszło mi na myśl opuszczenie pobojowiska. Człowiek bowiem to taka niezwykła istota, która prędzej znudzi się szczęściem i dostatkiem, niż grozą, przemocą i poczuciem obrzydzenia. Niczym ćmy do światła legniemy do wszelkiej koszmary. Upajamy się krzywdą bliźniego i choć oczywiście targa nami w tych chwilach współczucie, żal i solidarność w bólu, w żaden sposób nie jesteśmy w stanie przestać patrzeć. Zło przyciąga. Może dlatego na świecie więcej jest wyzutych z miłosierdzia zbrodniarzy, niż cnotliwych ostoi najczystszego dobra? Widząc przemoc możemy się burzyć i współczuć, ciskać wielkimi dogmatami kary za występki i stawać w obronie pokrzywdzonych. To wszystko jest dobre i szlachetne, godne najwyższego uznania… lecz cóż znaczy? W gruncie rzeczy, w tych najskrytszych zakamarkach naszej jaźni jest coś, co nie pozwala nam oderwać wzroku, coś, co motywuje nasze zmysły do przypatrywania się działającemu złu. To nas w jakiś sposób podnieca, przyciąga niczym światło nieroztropne owady, gotowe nieświadomie spłonąć w jego źródle, byleby tylko doznać tej krótkiej chwili rozkoszy… Chwała tym, którzy potrafią mu się oprzeć. Ja nie jestem do tego zdolny.

Z tego też powodu nie odrywałem wzroku, wręcz przeciwnie, jeszcze raz przebiegłem nim po całej rozciągłości pola bitwy. Wiele razy powtarzałem już tę czynność, mimo to wciąż uderzał mnie ogrom rzezi jak miała tu miejsce całkiem niedawno. Po flankach nie było jeszcze tak najgorzej, lecz w centrum, gdzie przez kilka godzin ścierały się rzucane kolejno regimenty, ziemia wprost zapadła się pod ciężarem trupów. Szary, brązowy, szary, brązowy, niebieski, popielaty, szary, kremowy,… utworzyły one coś na kształt makabrycznej mozaiki, dzieła straszliwego artysty. Tylko geniusz albo szarlatan mógł stworzyć coś tak przeraźliwego, tak wstrząsającego, tak silnie oddziałującego na ludzką świadomość. Tym geniuszem lub szarlatanem była śmierć… może raczej jednym i drugim? Albo żadnym z tych? Jak trudno ją sklasyfikować, tę najpierwotniejszą i najpotężniejszą siłę rządzącą wszystkim co żywe. Jak można oceniać ją przez pryzmat dobra i zła? Ona jest ponad tym. Jest ponad wyrokami ludzi. Bo i któryż władca przejmuje się opinią swych poddanych, jeśli nie mają oni dość siły by realnie zagrozić jego pozycji? Ona nami rządzi, bawi się naszym życiem jak dziecko szmacianą lalką, której może w każdej chwili oderwać głowę, ciekawe, co znajdzie w środku. Co jest w nas…

I gdy się nad tym zastanawiam, teraz, mając przed sobą ogrom ludzkiego okrucieństwa, nie mam żadnych złudzeń. W naszych duszach jest udręka. Targa nami każdego dnia, ciśnie nami niczym przeznaczoną na przecier pomarańczą, pozbawiając nas wszelkich soków, sił witalnych i klarowności umysłów. Z ludzi, których owładnie pozostaje tylko twarda i nieczuła skorupa, oraz resztki zawartości, tak nędzne, tak bez mała odpychające, że tylko w śmietniku widzimy dlań przyszłość. Opętani udręką życia codziennego stajemy się nieczuli, brutalni, prostaccy i małostkowi, pozbawieni tych wszystkich zalet, które opiewają spowiednicy naszego sumienia. Ufni w bezpardonową siłę jako drogę do sukcesu wstępujemy do armii, gdzie walczymy za gówno warte piędzi ziemi, w których nierzadko kończymy swe żałosne epitafium. Dajemy się poniżać wrednym skurwysynom dowódcą, którzy swą nieudolność próbują zamaskować pod płaszczykiem strachu i cielesnych represji. Stajemy w pierwszych szeregach ścierając się wrogiem w rządzonym chaosem sercu bitwy, poświęcając swe nic nie warte żywota dla panów wodzów, przyglądających się naszej śmierci z daleko posuniętą obojętnością. Gdy ginie człowiek nikogo to nie obchodzi. Gdy rozbiciu ulega oddział traktuje się to jako niezbędne do osiągnięcia wyższego celu poświęcenie, o którym zapomina się po pierwszej pijanej nocy. Dopiero klęska całej armii uderza w ich serca, nie na tyle jednak, by w głowach nie kłębiły się pomysły nowego zaciągu. Kolejnych ludzi idących na śmierć…

Cokolwiek jednak by o tym mówić, wszelkie żale wydają się w tej kwestii marne i bezproduktywne. Naturalną koleją rzeczy jest hierarchia dowodzenia, wybuchy wojen i wplątywanie młodych ludzi w to błędne koło, z którego kręcącej się w szaleńczym tempie tarczy spadają zbuntowani romantycy i idealiści. Tutaj nie ma miejsca na okazywanie słabości, pojmowanej jako sprzeciw ponurej rutynie żołnierskiego żywota. Ci, którzy się na niego ważą, kończą zazwyczaj jako kołysane na wietrze mięso, przyczepione do przewieszonej przez gałąź liny, gdzieś kilka metrów nad twardym gruntem. Niesubordynacja karana jest z całą surowością.

Porządek, ład, harmonia, jakież szydercze wydają się te pojęcia wymagane wobec ludzi, których nadrzędną cechą jest chaos. W poczynaniach, mowie, gestach, przebija się w każdej chwili naszej egzystencji. Na manewrach jesteśmy przykładem wspaniałego zgrania i symetrii, w duszach zaś rwą nami prądy tamowanych przez przełożonych namiętności i żądz. Wiele razy widziałem jak zapora ta pękała, a ci przykładnie prezentujący się mężowie niczym psy spuszczone z łańcucha rzucali się do gardeł wrogów, nie ważne, czy uzbrojonych czy nie. Kobiety, dzieci, starcy, wyrostki w sile wieku, dla ogarniętego zapałem żołnierza nie ma znaczenia, kto nawinie się mu pod ostrze, komu spali dom lub wychędoży córkę. Dla łupów i chwilowych, prymitywnych przyjemności jesteśmy zdolni do każdej podłości…

Nagle poczułem ból, piekący wokół oczu. Przetarłem je wierzchem rękawa, który zdawał mi się wówczas najczystszym skrawkiem materiału na mym umundurowaniu. Uświadomiłem sobie, że wyrwany z rzeczywistego świata całkiem straciłem poczucie zmysłów. Słońce już dawno skryło się za horyzontem a jedynym oświetleniem przez ostatnie minuty były skrzące się w mroku łuczywa przechadzających się po placu boju czarnych postaci. Nazywaliśmy ich potocznie śmierciuchami, ze względu na profesję jaką się parali. Zwykle obowiązek grzebania poległych spoczywa na młodych poborowych, w celu ich ostatecznego pogrążenia lub doświadczonych weteranach obeznanych z rzemiosłem śmierci na tyle, by bez większych ceregieli ułożyć wielkie sterty ciał, przy okazji przywłaszczając sobie cześć posiadania starych właścicieli. Sam niegdyś uczestniczyłem w tym procederze i mimo, że obłowiłem się niezgorzej, przez kilka następnych dni miałem moralnego kaca połączonego z bełtaniem w brzuchu i naprzykrzającymi się wizjami trupów, nawiedzających mój rozstrojony umysł. Krótko mówiąc, byłem wstrząśnięty jak osika na huraganowym wietrze. Stare czasy młodzieńczej głupoty i zatraconej niewinności…

Wstałem na równe nogi, wdychając jeszcze raz ohydny aromat zgnilizny, po czym ruszyłem w stronę obozu. Wciąż pogrążony w głębokiej zadumie wspominałem swoje początki w armii, przez upływ czasu zdające się mniej koszmarnymi niż niegdyś. Nim zdążyłem jednak na dobre powspominać pierwszy oddział, pierwszą bitwę i pierwszych utraconych przyjaciół pamięć ma zboczyła na zupełnie inne tory, na rozdziały mego życia, które zdawały mi się już na zawsze zamkniętymi na klucz. Dom, kochająca rodzina, prawnicze studia, na których spędziłem najlepsze lata mego minionego ja… To wszystko teraz zdawało się prawdziwe jak abstrakcyjny sen, w którym nic nie układa się w sensowną całość, a mimo to wciąż mamy cholerne przeczucie, że wszystko wokół nas dzieje się naprawdę. Bo jak to możliwe, że kiedyś byłem w stanie myśleć o wojnie jak o szansy na udowodnienie swego patriotyzmu? Jakąż logiką kierowałem się porzucając dobrze zapowiadającą się karierę, na rzecz wielu godzin morderczych marszów, wyczerpujących musztr i niebezpiecznych bitew? Czy naprawdę byłem wtedy taki głupi? Tak łatwo dałem się omamić złudnemu przeczuciu o spełnianiu czegoś dobrego? Mówili: familia, przyjaciele i przyjaciółki – Nie jedź! Dlaczegóż ich nie posłuchałem? Z dumy, uporu, czy może z durnej chęci udowodnienia, że mogę kierować się własną drogą, sam zadecydować o swojej przyszłości? Skoro tak, dlaczego nie zostałem dajmy na to urzędnikiem, kupcem, czy też właścicielem knajpy? Dlaczego ze wszystkich zawodów świata musiałem wybrać akurat wojskowego? Nie lubiłem się przecież bić, nie pochodziłem z nizin społecznych, nie rajcował mnie widok martwych. Może chciałem sobie udowodnić, że sprawdzę się nawet tutaj, zniosę towarzystwo prostaków i z hymnem na ustach i sztandarem ojczyzny w ręku ruszę na pozycję nieprzyjaciela, dokonując cudów odwagi? W ramach zasług za dobrze pełnioną służbę będę zbierał awanse, wspinając się po drabinie wojskowej kariery aż na sam szczyt? Będę sprawnym dowódcą, o którym będą krążyć legendy, będę kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa, zapisując swe imię złotymi zgłoskami na kartach historii? Jeśli naprawdę tak kiedyś myślałem, wcale nie żałuję, że się zmieniłem. Marzenia przyćmiewające rozsądek zawsze prowadzą do zguby…

Wchodząc przez prowizoryczną bramę naszego obozu, zostałem przywitany przez leniwie opierających się o murek strażników. Nie wiedziałem czy to z powodu jakiejś naszej specjalnej zażyłości, o której nie pamiętam, czy też może ze zwyczajowej, wymuszonej nudą i niepiśmiennym obowiązkiem uprzejmości. Doprawdy, trudno mi było uwierzyć, że ta parka zabijaków o zakazanych gębach ma w serduszkach tyle życzliwości dla każdej owieczki bożej. Zaintrygowany, z braku lepszych rzeczy do roboty przystanąłem i obróciłem się w ich stronę. Po czym otworzyłem usta.

- Jak tam idzie stróżowanie? – zapytałem. Jeden ze strażników wyszczerzył rząd paskudnych zębów.

- W porządku – odrzekł, a ja nie mogłem się nadziwić kontrastowi barwy jego głosu z aparycją. – W bitwie było i ciekawiej, ale tutaj nie nadstawiamy tak bardzo karku!

- Jesteście z piątego? – spytałem, patrząc na symbol tegoż regimentu wyhaftowany na ich mundurach. Strażnik rozpromienił się, widać dumny z powodu rozpoznania swej formacji.

- A jakże! Daliśmy tym skurwielom popalić, nie? Bite trzy godziny w największym motłochu, a myśmy dali rady, nie? – mówił podniecony szturchając swego towarzysza, który co by tu nie porównywać wyglądał jakby wyciągnęli go ze stosu trupów. Zapadłe policzki, wykrzywiona grymasem mina i zmęczony wzrok mogły sugerować, że tak się istotnie stało.

- Wyście też niezgorzej bobu dali! – ciągnął pierwszy ze strażników, nie zwracając uwagi na opieszałość kompana, który zdawał się wcale nie kojarzyć co się wokół niego dzieje – Gdyby nie wasza odsiecz, tożby te bękarty nas całkiem okrążyły i zdrowo poharatały. Ale przecie razem stłukliśmy ich na jabłko, nie? – poklepał mnie po ramieniu, a ja dość ostrożnym gestem ściągnąłem z siebie jego wielką jak łopata dłoń. Nie lubię być dotykany przez kogoś innego niż kobiety, taki już mój urok, który nieraz przysporzył mi kilku zmartwień i zadrapań. Strażnik widać się tym nie przejął, gdyż mówił ciągle bardzo zadowolony z siebie:

- Musimy to oblać! Co powiecie na hulakę po naszej warcie za dwie godziny? Weźcie kilku z sobą i opijmy zwycięstwo, co przystało na prawdziwych wojowników, nie?

Ograniczyłem się do kiwnięcia głową. Wypowiadając standardową formułkę pożegnania zanurzyłem się w gąszczu namiotów, wokół których toczyło się gorące życie triumfującej armii. Mimo mego wykształcenia trudno opisać mi sensownie całą jego istotę. Było sporo takich, co za punkt honoru mieli urżnąć się w trzy dupy, wypijając niezliczone liczby toastów za poległych kompanów. Ci tłoczyli się koło ognisk, łapczywie sącząc kolejne butle samogonu wyjmowane z przepastnego kosza oficera. Jak łatwo się domyśleć towarzystwo to zachowywało się niezwykle głośno, i w połączeniu z innymi zbiorowiskami sobie podobnych tworzyło nieopisany rumor i rozgardiasz, wszczynany przez nadto podochoconych głąbów o słabych głowach. Choć nie jestem abstynentem, a trunki lubię spożywać nader chętnie, nie kusiło mnie dołączenie do biesiadujących. Może i można nazwać to marnotrawstwem, wszak dobre trunki pite bez czajenia się przed dowództwem, to w wojsku wyjątkowa rzadkość. Dziś jednak, promile i tępa gadka nie były tym, o czym marzyłem. Poszedłem więc dalej, mając w uszach basowy śmiech dobiegający zza moich pleców. Zdawało mi się, że ktoś woła mnie po imieniu, lecz udałem, że nic o tym nie wiem. Zanurzyłem się głębiej…

Nie przeszedłem dwudziestu kroków, aż natknąłem się na płaczącego w kącie młodzika. Załzawione oblicze zwrócone miał na trzymane w ręce miedziane amulety. Po jego rozpaczy mogłem się domyśleć, że stracił kogoś bliskiego, zapewne braci, gdyż wielokrotnie byłem świadkiem dzielenia się przez rodzeństwo jakimiś wspólnymi symbolami. Te partackiej roboty ozdoby mogły być ofiarowane im przez kochającą matkę, z bólem serca puszczającą synów na wojenną zawieruchę. Przyrzeczenia typu „wróćcie cali i zdrowi” „trzymajcie to na pamiątkę o domu” dla wielu ludzi znaczyły więcej od drążenia pamięcią wizerunku dawno niewidzianych bliskich. Wystarczyło spojrzeć na taką pamiątkę, by z łatwością przypomnieć sobie przeszłość, do której tak bardzo chce się niektórym wracać. Wiem o tym, sam nosiłem niegdyś naszyjnik z wygrawerowaną wieżą, do którego wręcz modliłem się w pierwszych miesiącach służby. Później wyrzuciłem go do rzeki. Nie wiem dlaczego…

Nie zatrzymałem się koło młodzieńca, co więcej nie czułem wobec niego współczucia. Dla mnie był tylko kolejnym naiwnym głupcem, który kierowany mglistym wyobrażeniem wojennej chwały zaciągnął się do armii wraz z braćmi, których dziś niefortunnie utracił. A może to nie do nich należał wybór, może poszli ze względu na biedę, presje otocznia, przymusowy pobór? Jeśli tak, to nadal niewiele mnie to obchodziło. Koleje życia są przewrotne, i każdy z nas powinien być przygotowanym na nastanie najgorszego. Płacz i ślepy żal nie są drogą, to doły, w które wpadają ludzie słabi, nieopatrznie dający się pokierować na niebezpieczne trakty. Pogrążonym w nich nie można iść do przodu, cofnąć się, pozostaje tylko bezowocne gnicie w miejscu, aż do chwili, gdy wpadnie im do głowy odbić się od dna. Nikt nie daje gwarancji, że znów nie spadną, tym razem niechybnie boleśniej. Ale czy pozostaje coś innego?

Idąc dalej natrafiłem na grupkę rekrutów. Już z daleka słyszałem ich zaaferowane, pełne podniecenia głosy. Jeden wobec drugiego chwali się, jacy to oni byli dzielni, jak sprawnie powalali pokotem kolejne zastępy wrogów. Gdyby ktoś spróbował ułożyć z ich opowieści jedną całość, wyszłoby na to, że samopas rozgromili połowę sił nieprzyjaciół, drugie tyle zmuszając do panicznego odwrotu. Zaśmiałem się z nich, głośno, tak żeby słyszeli. Odwrócili się w moją stronę rozdrażnieni, strojąc zabójcze w ich mniemaniu miny, którymi mogliby równie dobrze skwasić mleko. Jeden z nich, barczysty wyrostek o wyglądzie świniopasa uczynił krok w przód, lecz na widok ornamentów na mym mundurze wyraźnie zawahał się nad postawieniem drugiego. Z rozbawieniem przyglądałem się jego zmieniającej się jak w kalejdoskopie mimice: przechodzącej od żałośnie groźnej, przez zdumioną aż po skonsternowaną i zawstydzoną. Pozostali rekruci wcale nie wykazali się pod tym względem gorzej…

- Macie coś do powiedzenia, kozojebcy? – spytałem szczerząc zęby. Już po fladze wokół namiotów zorientowałem się, że mam do czynienia z regimentem oderwanych od pługa chłopów, zapewne batogami pędzonych do najbliższego urzędu werbunkowego przez sobie znanych oprawców. – Ty tam, tak do ciebie mówię barania głowo, iluż to wrogów dzisiaj żeś ubił?

Wskazany przeze mnie młokos wyciągając do przodu pierś z niezbyt dobrze zaakcentowaną dumą rzekł:

- Dziesięciu, panie!

- łolaboga, to żeście kurwa zaszaleli! Nawet nie sądziłem, że całym oddziałem zdołaliście tylu zabić! – rzekłem szyderczo, rozbawiony jego kłamstwem, chowając puentę w rękawie – Jesteście z 19–stego?

Rekruci niemrawo potwierdzili głowami. Już teraz byli chyba pewni, jak bardzo zostaną upokorzeni we własnym gronie. Cmokając otworzyłem usta:

- To wyście tak spierdalali przed uciekającą chorągwią, prawda?

Odpowiedział mi niedający się zinterpretować szmer. Nie wiedziałem czy w moją stronę ciśnięto obelgi, wyrazy nienawiści czy też przyznanie się do bajania. Mimo to z zadowoleniem odwróciłem się do nich plecami, i skręciłem za róg namiotów, nie odmawiając sobie przyjemności puszczenia im jeszcze jednego, kpiarskiego uśmiechu. Wyglądali jak sfora zbitych psów. Którymi zaiste byli…

Dlaczego to zrobiłem? Dla chęci obalenia głupiego mitu? Dla perwersyjnej ochoty zgnojenia młodszych rangą idiotów? A może z powodu wrodzonej ciętości wobec nieuzasadnionych kłamstw? Tak naprawdę chodziło mi chyba o drugie, z tym zastrzeżeniem, iż naprawdę nie znoszę, gdy w mojej obecności ktoś wyolbrzymia swe dokonania. Ci kretyni czmychali przed wrogiem jak zające, a mieli jeszcze czelność chełpić się bohaterstwem. Właściwie bolesne sprowadzenie ich na ziemię było moim obowiązkiem. W ramach szacunku dla tych, którzy przez ich tchórzostwo stracili życie…

Nawet nie zorientowałem się, którą to drogą trafiłem do specjalnie wyselekcjonowanej części obozu, oddalonej o kilkadziesiąt metrów od namiotów piechoty. O tym, że jestem w tym miejscu powiadomiły mnie przekleństwa, dochodzące zza zasłony pobliskich krzaków. Po ominięciu tej lichej przeszkody znalazłem się na skraju gołej polany. Cztery płomienie kadzideł wątło oświetlały rozgrywającą się na jej środku scenę. Me oczy na tyle nawykły już do mroku, bym bez trudu mógł zauważyć sylwetki postaci, z opuszczonymi głowami klęczących przed przechadzającymi się w tę i z powrotem żołnierzami. W jednym z nich, głownie za sprawą opasłego brzuszyska i pokracznego chodu rozpoznałem generała. Z daleka mogłem tylko wyobrażać sobie jego chytrą, nienawistną minę i dziki uśmiech, mający na celu uświadomienie klęczącym w jak bardzo niewdzięcznej sytuacji przyszło im się znaleźć. Nie potrzebne mi były żadne rozmowy czy też oznakowania, doskonale wiedziałem, kim są ci żałośnie prezentujący się ludzie. Jeńcy. Rozebrani do pasa marznący w chłodnym nocnym powietrzu, brudni i obici, zakuci w dyby i spętani więzami; niektórzy ranni, wszyscy zaś pogrążeni w rozpaczy. Tyle lat służę w wojsku, mimo to wciąż nie potrafię ich rozgryźć. Oczywiście więcej niż pewnym jest, że lwia część z tych, przelotnie szacując kilku setek została złapana w czasie odwrotu. Zdając sobie sprawę ze stanięcia pod ścianą zdecydowali się ratować swe życia, unosząc ręce w geście poddania. Zapewne prośby wielu nie zostały należycie wysłuchane, o czym dowiedzieli się zaraz po ostatecznym, krytycznym ciosie. żołnierza w ferworze walki ogarnia tylko jedna myśl: „Zabijaj!” i naprawdę nie należy się dziwić, że w bitewnym zgiełku często nie pamiętamy o starym, dobrym okazywaniu pardonu. Lecz ci tam, klęczący na kolanach durnie nie zrozumieją tego. Dla nich liczy się tylko ich „żywot” i nic poza tym. Gdyby mieli do wyboru własne ocalenie za cenę życia swoich przyjaciół, z pewnością zdecydowaliby się na to pierwsze. żal, żal mi tych biednych głupców, zbyt słabych by pogodzić się ze śmiercią, zbyt kalekich by docenić wartość samo poświęcenia. śmierć w bitwie nie jest wprawdzie chwalebna, nie ma nic bohaterskiego w konaniu we własnym gównie, będąc równocześnie deptanym przez innych. Nie ma dobrej śmierci, jest tylko taka, którą można uznać za złą lub haniebną. Dla mnie odwrócenie się do wroga plecami jest już wystarczająco upokarzającym czynem, by móc jeszcze w dodatku stracić wolność przez samo pragnienie życia. Tych, którzy giną w boju pamięta się takimi, jakimi byli przed bitwą. A jak myśli się o uwolnionych jeńcach? Jak o tchórzach? Zdrajcach krwi? Niehonorowych ofiarach losu?

Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, do naszego miasteczka przyjechał pewien obdartus. Mieszkańcy rozpoznali w nim syna rzeźnika, ocalałego z pogromu naszej armii. Jak wieść gminna nosiła, człowiek ten nie zdołał zbiec z pola walki i został pojmany. Pamiętałem go jeszcze przed wyjazdem: był wesoły, towarzyski, pełen życzliwości dla ludzi. Po powrocie z niewoli przypominał już tylko cień samego siebie. Upokarzany przez rok wytrzymał ciałem, lecz duch jego zdawał się słaby niczym gałązka rocznego drzewa. Teraz kiedy wiem jak wygląda traktowanie jeńców mogę tylko się domyślać, że jedynym o czym mógł marzyć była śmierć w walce. Wnioskuję to z tego, że po dwóch tygodniach znaleziono go powieszonego na stropie własnego mieszkania.

Czując w nogach przeciągający się spacer bez celu, znalazłem sobie na pagórku w miarę płaski kamień, na którym usiadłem. Z tego miejsca miałem niezły widok na obóz, a jeśli miał mnie zacząć mierzić, zawsze mogłem obrócić się w stronę piętrzących się na skraju lasu pagórków, przeciętych wąskim strumieniem spływającej z odległych gór rzeki. Jej spokojny, jednostajny szum wręcz idealnie zgrywał się z biciem mego serca. Nawet szczekanie psów w oddali, walczących o padlinę, nie było w stanie zmącić tego rytmu. Przyglądałem się otoczeniu badawczo, choć nie było w nim nic, co mogłoby zainteresować mnie na dłużej, niż przelotne rzucenie okiem. Widziałem więc kroczących dumnie jak paw osiłków, wciąż umorusanych od stóp do głów zeschniętą posoką, mającą zapewne świadczyć o ich niemałej bitności. Byłem gotów założyć się o trzy palce u prawej ręki, że większość z nich została po prostu obryzgana krwią towarzyszy broni, względnie wrogów dość brutalnie poszatkowanych przez bardziej doświadczonych wojaków. W ich oczach dał się zauważyć niegasnący płomień szaleństwa, zasnuwającego puste umysły smolisto czarną kotarą. Cóż, nie każdy żołnierz ma na tyle ikry by po oberwaniu jelitami przyjaciela zachować zimną krew. Ludzie są różni, fizycznie i psychicznie, dysponują odmienną mentalnością i odpornością na stres. Nie szydziłem z tych mniej wytrzymałych, gdyż stałbym się wartym mniej niż chory mocz hipokrytą. Nie, nie jestem typem mięczaka, mogę nawet zaryzykować twierdzenie, iż zostałem obdarzony całkiem niezłą odpornością na psychiczne załamanie, lecz człowiek mający się za inteligentnego nie może czepiać się nieukształtowanej do końca formy. Byłem pewien, że większość z tych młodych chłopców z czasem zmężnieje, przestanie rozklejać się na widok okropieństw i znieczuli się na zło, dzień, w co dzień prześladujące nasze niespokojne dusze. Obserwowałem ich przecież, walczących w samotności z własnymi lękami, z zaciśniętymi ustami siedzących na ubłoconej ziemi. Cisi i posępni toczyli nową batalię, na wyimaginowanym przez spaczone myśli polu, stając naprzeciw najgorszych obaw, oponując przejmującemu nad nimi kontrolę obłędowi. Czy stają do tej walki z podniesionym czołem czy też z drżącymi nogami, to nieistotne. Bowiem śmierć w bitwie nie wybiera, bierze w swoje kościste ręce garści żywotów tchórzy i pewnych siebie fechmistrzów, dowódców i szarych szeregowców, dobrych i cnotliwych oraz całkowicie zdeprawowanych. Każdy z nich staje się jej ofiarą, na obu płaszczyznach, ducha i materii. Każdy musi starać się jej wymknąć dwukrotnie…

Dlatego też i ja dołączyłem do tej niewidzialnej kompanii, do resztek ocalałych z rzezi biedaków. Stanąłem w szeregu jak nakazywały rozkazy i ruszyłem żwawo, w sam środek największego zgiełku, przeciwstawiając się śmierci na tyle, na ile byłem w stanie. W tej bitwie nie mogłem stracić życia, nie, to biedne matactwo zostało za mną, trwożne o swe kruche kończyny. W tym nowym boju stawką było coś więcej niż życie i śmierć. Walczyłem o zachowanie zmysłów i własnej duszy. Ich utrata… ich utrata byłaby końcem wszystkiego, co znam, i co w jakikolwiek sposób darze uczuciem, ostatecznym upadkiem wartości, w które wierzę, lub chce wierzyć, zgrzytem źle puszczonej struny, potrafiącym zniszczyć piękno każdego utworu. Mój utwór nie był piękny. Nie był nawet rytmiczny. Mimo to nie zamierzałem go przerywać, bez względu na to czy cokolwiek by to komuś dało. Bowiem człowiek zawsze chce uważać się za człowieka. Ewentualnie boga, lecz któż trwa w tej ułudzie do końca? Nie śmiałem się uważać za choć krztynę podobnego do Niego. Wolałem trwać w poczuciu człowieczeństwa. Jakie ono jest w moim wykonaniu, nie zgaduję, daleko mi od próżnych dywagacji na ten temat. A nawet jeśli, to w tej chwili liczył się tylko bój.

Tak zimno…tak przeraźliwie ciemno…

Ja… żyję? Czuję? Jestem?...

Niestety…

2
A może by jaśnie pan dodał gatunek?
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

3
Ze wszystkich przychodzących do głowy najlepiej pasuje chyba gatunek psychologiczny.



Bybym wdzięczny za trochę bardziej rozbudowany komentarz. :wink:



Foo cię tylko upomniał ;) - Testudos



Próbowałam dodać ten gatunek, ale się nie mieści, bo tytuł jest za długi O_O - Obywatelka

4
Aż dziwne, że nie oceniłem dotąd tego tekstu. Przeczytałem go już dawno, ale widocznie coś mi notorycznie wypadało i nie wpisałem swojego, zapewne krótkiego, komentarza.



Otóż tak, mogę powiedzieć, że tekst nie najgorszych lotów, jednak musisz się jeszcze wiele nauczyć. Wiem, bo sam brałem się za podobny gatunkowo tekst i teraz po roku od momentu gdy go popełniłem drwię z siebie, że byłem aż tak naiwny. Wiele naiwności widzę też w Tobie.

Twój bohater razi mnie lekko różnicami między myślami a mową. W inny sposób myśli, bardziej kulturalny, inteligentny, a inaczej mów, prostacko, zwięźle. W moim odczuciu się to gryzie. Bohater sprawia wrażenie inteligentnego obserwatora i psujesz ten efekt za każdym razem jak się odzywa. Jeśli wziąć dialogi ogólnikowo to wyglądają jak pomieszanie rozmów amerykańskich żołnierzy znanych z filmów z cwaniakami z ulicy. Są strasznie sztuczne w moim odczuciu. Historia mogłaby być lepsza gdyby nie zbyt duże skupienie przemyśleń, a za mało akcji. Czytelnik czuje się nieco zanudzony, nie chłonie każdego następnego zdania z takim zainteresowaniem z jakim zaczynał czytać. Nie zaczynaj opowiadania od "I", w ogóle od pojedynczych liter. Niech pierwszym zdaniem będzie coś na styl ciosu w klatkę piersiową, coś co rozkaże czytelnikowi wziąć się ostro za czytanie. Rozbij trochę tekst. Wiem, że na forum akapity się nie wyświetlają dopóki nie zrobi się pewnej rzeczy wymienionej w osobnym temacie, ale strasznie ciężko się czyta takie zbite bloki tekstu. Specjalnie piszę w tym stylu komentarz żeby Ci trochę to uzmysłowić. Zdarzają się powtórzenia, zniwelujesz je korzystając ze słownika synonimów, link zamieszcza na końcu tego postu. Styl masz średni, co jakiś czas zgrzyta, nie potrafisz utrzymać czytelnika w napięciu co rusz zmniejszając je zamiast potęgując. Nauczysz się jednak tego w trakcie pisania, im więcej piszesz i czytasz tym więcej się uczysz, tym lepszy jest Twój warsztat. Zapewniam Cię. Dobra póki co koniec.



Pozdro.



http://synonimy.ux.pl/
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

5
Nie trafił do mnie twój tekst - jest "rpzefilozofowany". Ja wiem, że miało to na celu "chwilę zamyślenia" ale wyszło zbyt płytko i banalnie.

Weber ma rację, zbyt duża różnica pomiedzy sposobem yślenia, a sposobem mówienia bohatera.

Styl średni, pomysł taki sobie - dużo czytaj i pisz sporo krótkich tekstów - to drugie pozwoli ci obserwować jakie robisz postępy.



pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”