Duch i ziemia
– Pamiętasz, Łucja, jak chodziłyśmy tu razem? Jeszcze małe?
Przykulona wiekiem kobieta w jesiennym płaszczu siedziała na skraju płyty nagrobnej. Pomarszczoną dłonią o długich palcach gładziła czarny, polerowany granit.
– Ten twój Janek wspaniale o wszystko zadbał, tylko młody jeszcze. Nie wie, że przy grobie trzeba postawić ławeczkę. Wmurować, żeby nie ukradli.
Zamyśliła się. Dziś ziemia na Cmentarzu Bródnowskim trwała w jakimś napięciu. Sonia znała każde jej drgnienie, każdy oddech. Tu wychowały się jej zmysły. Tu nauczyła się empatii wobec ducha i pamięci o ludziach.
– To fascynujące, Łucjo, że ciebie to miejsce nauczyło czegoś zupełnie odwrotnego – empatii w stosunku do ludzi i pamięci o duchu. I obie zrobiłyśmy z tym coś dobrego.
Zaśmiała się z pewnym trudem, zakaszlała. Jak na wczesny grudzień było ciepło, ale powietrze miało już tę zimową ostrość, która drażniła gardło.
Mężczyzna w czarnym płaszczu wyłonił się zza okazałego, białego grobu. Złożono w nim ośmioletnią dziewczynkę i Sonia zawsze czuła sprzeciw krewnych, którym nasiąkła ziemia wokół niego. Tutaj, w miejscu, gdzie pochowano Łucję, było dużo ciepłego bólu. Takiego, którego cierpiący jeszcze nienawidził, ale który doświadczona życiem staruszka już ceniła. Sonia zmrużyła lekko oczy – z daleka słabo widziała. Najpierw uchwyciła pewne, żołnierskie ruchy, potem długie blond włosy i wreszcie twarz nieco nazbyt delikatną, jak na wiek mężczyzny – miał już przecież dobrze po trzydziestce. Wszystko tak, jak się spodziewała. Zawiesiła spojrzenie na dwóch białych różach, które niósł w dłoni.
Zatrzymał się przy grobie, na którym siedziała Sonia. Spojrzał z niepokojem.
– Przepraszam… Źle się pani poczuła?
– Nie. Przyszłam na grób przyjaciółki.
Jan przywołał przed oczy twarze wszystkich koleżanek pani Łucji, które przez lata zapamiętał, ale tę kobietę widział pierwszy raz.
– Pan jest zapewne Janek? Znaczy… Jan… – podjęła.
– Tak, zgadza się. Może być Janek, jak pani wygodniej. Przepraszam, chyba nigdy nie miałem okazji…
– Sonia Urman. Mieszkałam długo w Danii, więc nie spotkaliśmy się wcześniej. Ale pamiętam pana z pogrzebu.
Spiął się, jakby ktoś go nagle chwycił za gardło.
– Nie było mnie na pogrzebie – wykrztusił, ściągając plecak z ramienia i wyciągając nerwowo znicze.
Wyglądał, jakby chciał się zamiast nich schować w środku.
– Tak, ale pańskie słowa czytał taki młody, uroczy mężczyzna. Takie piękne słowa.
Pewnie najpiękniejsze i najgorsze słowa w życiu Jana. Dotąd pamiętał każde z nich i rozpacz im towarzyszącą. Nie tylko nie był przy pani Łucji, kiedy ją żegnano. Nie był też, gdy nagle stan jej serca się pogorszył. Nie był, gdy umierała sama w szpitalu, do końca modląc się o jego zdrowie.
Leżał w szpitalnej izolatce, pisał i płakał. Wiedział, że dla dalszej rodziny i znajomych pani Łucji, których nigdy nie poznał, będzie anonimowy. Podejrzany. Typ, który pojawia się znikąd i zawłaszcza sobie organizację pogrzebu. Typ, któremu umierająca staruszka zostawiła wszystko… On wiedział, że przede wszystkim serce, oni myśleliby o domu i pieniądzach. I tych myśli się bał. O siebie się nie lękał, wątpił zresztą wtedy, że wyjdzie ze szpitala. Nie chciał, by zdominowały pogrzeb. By przesłoniły panią Łucję. Opowiedział więc o wszystkim. O tym, jak pogrążona w żałobie starsza pani – ledwie rok po stracie syna, synowej i ukochanego wnuka – postanowiła dać schronienie piętnastolatkowi z ulicy.
„Szybko zaczęła podejrzewać, że uciekłem z domu. Lecz w tamtym czasie o tym nie napomknęła. Płaciła mi drobne kwoty za pomoc przy różnych sprawach, przygotowywała czasem obiad i bacznie obserwowała. Aż pewnego dnia spytała, czy nie chcę przenocować. Był grudzień, taki prawdziwy, mroźny. Wiedziała, że może mnie gdzieś zgłosić. Że jeśli nawet nie mam dokąd wracać, to jest policja, są domy dziecka. Ale uszanowała moją niezgodę. I nie potrzebowała do tego nawet jednej rozmowy.
W tej historii najważniejsze jest to, co zrozumiałem dopiero po czasie. Wielu mówiło, że zdobyłem jej serce, bo byłem w zbliżonym wieku do Maćka – jej wnuka, który zginął w wypadku. Też na początku tak myślałem, gdy ze łzami w oczach wspominała rodzinę.
Ale było inaczej. Pani Łucja nie szukała we mnie zastępstwa. Ani też nie próbowała ukoić własnej samotności. Ona postanowiła dać komuś rodzinę. Straciła swoją o wiele za wcześnie i te pokłady ciepła i troski, które wszyscy pewnie pamiętają, tkwiły w niej niewykorzystane. Ona godziła się z samotnością – pięknie ją przeżywała. Lubiła swoje towarzystwo i mając pełną świadomość jego wartości chciała je komuś jeszcze dać. Miałem szczęście być osobą, na którą to trafiło. Której odmieniła życie. Nie tylko dając w najtrudniejszym momencie dach nad głową i troskę, ale właśnie zaufanie i normalność. I przyjaźń. Przez ponad dwadzieścia lat. Do ostatnich jej dni.
Podobnie zresztą przygarniała każdego, kto pojawiał się w pobliżu. Wielu moich przyjaciół wspomina wspólne…”.
Dziś był właśnie piąty grudnia – dokładnie dwadzieścia jeden lat temu zaproponowano mu – tak subtelnie i bez rozjątrzania ran – dom. Pierwszy prawdziwy dom w życiu. Jan wymamrotał do Soni jakieś słowo podziękowania za komplement, ustawił znicze – wszystkie gliniane, otwarte z wyraźnym, radosnym płomieniem. Kobieta uśmiechnęła się w duchu – Łucja takie kochała. Czasem przypominała: „Jak umrę, wolę pusty grób niż w tym całym szkle i sztucznych kwiatach”.
– Będę szedł. Nie potrzebuje pani jakiejś pomocy? – upewnił się Jan, gdy skończył milczące rozmowy ze zmarłą.
Sonia siedziała z zamkniętymi oczami, smakując razem z duchem cmentarza ciepłych wspomnień. Jan przelał na Łucję wszystkie uczucia, które dziecko ma dla swoich rodziców, babć i cioć. Stworzył z nią więź rodzinną, ale w pewien specyficzny sposób dojrzałą i racjonalną. Jej zerwanie bolało straszliwie, pozostawiło ciągle jątrzącą się ranę, której żadne odwiedziny na grobie nie mogły ukoić… Ale leczyły. Ukradkiem, wbrew logice, którą Jan bronił się przed uzdrowieniem.
– Dziękuję, że pan pyta… Nie chcę robić kłopotu, ale jakby można o towarzystwo poprosić… Ściemnia się. Nie boję się, nawet lubię cmentarz nocą, ale w pewnym wieku człowiek słabo widzi po zmroku.
Cmentarne alejki pełne były nierównych murowań wokół grobów, korzeni drążących ziemię i wystających z piasku czy powybrzuszanego asfaltu. Jan bez wahania skinął głową, po czym zmieszał się lekko. Sonia spojrzała na dwie białe róże. Ich nie położył na nagrobku Łucji.
– A… Bo pan pewnie jeszcze dalej idzie?
– Mam tu jeszcze jeden grób. Ale odprowadzę panią do wyjścia i…
– Mogę potowarzyszyć, jeśli nie mam pan nic przeciwko.
– Nie przeciwko. Po prostu to daleko. Pięćdziesiąta aleja.
– Lubię spacery. Tylko nie chcę się narzucać…
– Absolutnie. Jeśli nie jest pani zmęczona, to idziemy.
Uśmiechnął się i podał jej ramię.
Kwatera 50J. Sprzed przeszło trzydziestu lat, kiedy chowano tu Klaudię, Jan zapamiętał wielką pustkę i przeświecający między ogołoconymi z liści drzewami płot cmentarza. I strach. Bo choć miał ledwie pięć lat, wiedział już, że macocha była jego tarczą przed tym potworem kiwającym się na nogach nad jej grobem. Ojciec nawet na pogrzebie musiał sobie ukradkiem golnąć.
Skręcili, ostrożnie schodząc z asfaltu.
– Ja może tu zaczekam. Dam panu przestrzeń – powiedziała cicho Sonia.
Skinął głową i spojrzał w stronę grobu. Zmartwiał. Potwór znowu tam stał. Zarośnięty, ubrany w brudną, pikowaną kurtkę, zgarbiony. Inny niż wtedy, a jednak ten sam. Na marmurowej płycie świeciła się pojedyncza lampka. Jan wziął głęboki oddech. Próbował powstrzymać nienawiść, która zalewała go na widok ojca, ale nie potrafił. Szczęściem była zimną mieszaniną pogardy, żalu i obrzydzenia, nie zaś grożącym wybuchem gniewem.
„Nie muszę nawet patrzeć mu w twarz”.
Przeszedł między pomnikami i zatrzymał się naprzeciwko prostej, ciemnoszarej płyty. Ojciec przesunął się o pół kroku, pociągnął głośno nosem i wcisnął podbródek w kołnierz kurtki. Jan zapalił znicze, oświetlając pojedynczą, białą lilię rzuconą między zwiędłe chryzantemy. Sprzątał stare kwiaty i zmiótł zeschłe liście. Zapadł się w trochę nerwowej, niemej rozmowie z Klaudią, w której obecność topornego cienia przy ramieniu drażniła. Starał się o nim do niej nie mówić. Nie chciał jej dręczyć. Tym razem jednak nie potrafił. Zrezygnowany spojrzał po białych różach, które wciąż czekały obok. Wybrał jedną i położył na nagrobku.
– Róże… No tak – jęknął nagle Mateusz.
Patrzył na grób ze zbolałą miną. Wzdrygnął się, przeszyty nagłym dreszczem i jeszcze mocniej pochylił głowę.
– Pamiętałem, że jej ukochane były białe… Ale właśnie nie pamiętałem, które kwiaty. Lilię kupiłem. Tak przez cmentarz mi się skojarzyło.
Jan przełknął z trudem ślinę. Od ojca nie wionęło alkoholem. Mówił trochę niewyraźnie, ale nie bełkotliwie. Nawet ręce mu się nie trzęsły – znak, że nie tylko był czysty, ale i zdołał przeczekać zespół odstawienny. Tak naprawdę Jan go takim nie znał.
– Miałem pięć lat, kiedy umarła. I pamiętałem – mruknął.
Obrócił się z ciężkim westchnieniem ku wylotowi alejki. Pani Sonia stała tam, patrząc bacznie na niego. Choć tonęła w półmroku, czuł jej wzrok jak dotyk albo raczej wilgotną mgłę. Ona na coś czekała, czy raczej była czekaniem. Miał wrażenie, że wręcz nie swoim własnym, lecz jakimś niewyjaśnionym, ogólnym oczekiwaniem ducha czy rzeczywistości.
– Wiem… – Napłynęło cichutko zza pleców mężczyzny. – Wiem. Żałuję. Pomyślałem, że dziś przyjdę i przeproszę… I nie wyszło. Z tym kwiatem.
– Rychło w czas.
– Dopiero sześćdziesiąt siedem dni nie piję…
Jan dalej stał znieruchomiały. Gwałtowne słowa, które w nim buzowały, spłynęły w zimną ziemię cmentarza. Nie miał siły walczyć. Nawet pierwsza, z pozoru agresywna odpowiedź nie miała być ciosem, a obroną. Odruchową, niepotrzebną obroną chorej duszy, która powinna była dawno już skapitulować wobec silniejszego przeciwnika. Tak, jak go uczyli na terapii. Obrócił się i wyciągnął różę w stronę ojca.
– Trzymaj. Klaudia zasłużyła na twoje przeprosiny.
– Ty też – zaczął nieśmiało Mateusz.
Ale jego syn już szedł w stronę czekającej na niego staruszki. Powoli. Ostatni raz uciekał przed ojcem, gdy miał piętnaście lat i nie zamierzał tego uczynić nigdy więcej. Nawet symbolicznie.
– Ta druga róża na czyj grób miała być? – spytała łagodnie Sonia, gdy już stali na przystanku autobusowym.
– Nie wiem. To kwiat dla mojej matki. Została pochowana na Litwie. Rzadko tam jeżdżę, więc jak jestem na cmentarzu, to róża dla niej zostaje na jakimś mijanym grobie. Zaniedbanym, opuszczonym… No wie pani, jak to czasem wygląda. Na Bródnie mnóstwo takich.
– Wiem… Wiem. To bardzo ładny zwyczaj.
Uśmiechnęła się, czując, że wzruszył ramionami. Prosty znak człowieka, który robi coś dla siebie, nie dla innych.
– I pana pewnie takie gadania starej kobiety nie przekonają, ale ja myślę, że ta róża została dziś tam, gdzie powinna. Na grobie, o którym ktoś zapomniał. Wprawdzie tym razem bardziej niż grób, człowiek cierpiał od tego zapomnienia, ale to na cmentarzu jedno. Tam duch i ziemia czy kamień są jednością. – Uścisnęła mocniej jego ramię. – O, jedzie moja pięćsetka!