Moje drugie opowiadanko. Czuję, że jest lepsze od poprzedniego. Miłego czytania!
Zbliżał się świt. Całe miasto wciąż pogrążone było w mroku nocy, jednak pierwsze promienie światła przebijały się przez spowijające horyzont, ciemne chmury. Prawie wszyscy mieszkańcy Lesner pogrążeni byli we śnie. Jedynie szumowiny, przestępcy załatwiali swoje sprawy w bocznych ulicach miasta. Zatęchłych ulicach. śmierdzących gnojem i szczynami, brudnych do granic możliwości. Takie tu były zwyczaje. Wszystko, co nie było przykładowemu mieszkańcowi potrzebne, wywalano przed dom, a najlepiej, gdy był to dom znienawidzonego sąsiada, co by mu się za dobrze nie żyło. Jean jednak nie był typowym ich przedstawicielem. Był zawodowym złodziejem, oszustem i szulerem z zamiłowania. Był w tym całkiem dobry, nie doszedł wszakże do wprawy, która gwarantowała by mu eliminację pewnych podstawowych błędów swojego fachu. Przede wszystkim grzeszył pewnością siebie.
Szedł powoli, ostrożnie stąpając po drewnianej podłodze, skupiając się na nasłuchiwaniu wszelkich niepokojących dźwięków. Korytarz mieszkania Herberta de Tauberga wystrojony był wszelkiej maści portretami, scenami batalistycznymi, a także paroma złotymi pucharami umieszczonymi na drewnianych półkach. Jednak nie to było jego celem. Wiedział, że kupiec posiada znacznie wartościowsze przedmioty. Zbliżył się do drzwi gabinetu swojej ofiary. Ostrożnie nacisnął klamkę, lekko je uchylił i przez powstałą szparę zajrzał do wnętrza pokoju. Zgodnie z przewidywaniami, nikogo tam nie było. śpi – uśmiechnął się lekko – no cóż, jego strata. Wszedł do środka, przymykając za sobą drewniane „wrota do szczęścia”, jak zwykł nazywać tego typu przeszkody. Zbliżył się do potężnych rozmiarów szafy, wypełnionej książkami, zajmującej całą przeciwległą ścianę pokoju. Przyglądał się im uważnie, zwracając szczególną uwagę na tytuły. Gdzie ona jest... - przeleciał oczami już niemal wszystkie pozycje – o, nareszcie! Sięgnął ręką do wybranego dzieła, wysunął je lekko z pułki. Mechanizm zaskoczył. Głuche chrupnięcie rozniosło się po gabinecie, niczym grzmot burzy... przynajmniej takie sprawiało wrażanie w panującej tam, wręcz przytłaczającej ciszy. Poczuł lekki wietrzyk przepływający przez pomieszczenie, niosący ze sobą zapach stęchlizny, zbutwiałego drewna i potu... Potu?! Nie zdążył zareagować, gdy drewniana pałka opadła z łoskotem na jego kark.
- Mam cię, szubrawco... - usłyszał upadając na podłogę.
Leżał na ziemi. Czuł, że ma skrępowane ręce. Ostrożnie otworzył oczy, jednak natychmiast tego pożałował. Ostre promienie słońca spowodowały wybuch tępego, pulsującego bólu głowy. Musiało być już koło południa.
- Aaarr... - zawył. Ktoś kopnął go w brzuch. Wylądował twarzą w rynsztoku, zanurzając niemal całą głowę w potoku ścieków i gówna. Niemal natychmiast, odruchowo, odwrócił się na plecy by uniknąć dalszego kontaktu z fekaliami.
- Smakowało? - z wrednym uśmiechem zapytał osobnik w zbroi, z mieczem w ręku – A teraz wstawaj! Chyba, że chcesz jeszcze raz skosztować tych pyszności?
Straż miejska... - pomyślał Jean. Powoli, z trudem się podniósł. Ledwie trzymał się na nogach, cały dygotał. Miał nieodpartą chęć zwymiotować wszystko, co zjadł w ciągu ostatnich paru dni, najlepiej na tego pieprzonego żołnierza.
- Ruszamy! - zakomenderował strażnik.
Złodziej stał w miejscu. Nie zamierzał nigdzie się stąd ruszać. Zmienił jednak zdanie, gdy poczuł grot włóczni wbijający mu się w plecy. Drugi żołdak był tuż za nim, uważnie obserwując każdy ruch przestępcy. Niepewnym, chwiejnym krokiem Jean ruszył przed siebie. Pewnie prowadzą mnie do więzienia... no cóż, mogło być gorzej – pomyślał – obyśmy przeszli przez rynek. Szli wąską, brukowaną alejką, otoczoną domami mieszczan i kupców. Przypadkowi przechodnie rzucali na niego ukradkowe spojrzenia, zastanawiając się, co też mógł przeskrobać. W powietrzu nieustannie unosił się nieznośny fetor, kamienice były zaniedbane, brudne, obsrane przez niezliczoną ilość gołębi żyjących w mieście. Przemieszczali się powolnym tempem, mijając kolejne ulice krzyżujące się z trasą ich wędrówki. Wreszcie, na jednym z rozwidleń skręcili w prawo, zgodnie z nadziejami Jeana. Tutaj mieszkali już co zamożniejsi obywatele Lesner, toteż okolica sprawiała nieco lepsze wrażenie. Przynajmniej nie jedzie gównem – pomyślał złodziej rozglądając się ze znużeniem. Minęli karczmę „Mocarz”, znaną wylęgarnię wszelkiego miejscowego elementu przestępczego. Na piętrze znajdował się najlepszy zamtuz miasta... według jego opinii. Nie było tam takiego zatrzęsienia pluskiew i karaluchów jak w innych tego typu miejscach. No i dziewki były niezgorsze, w miarę czyste. Zdarzało mu się tam wpaść od czasu do czasu, ot tak, dla odprężenia. Wychodząc z alejki, ich oczom ukazał się monumentalnych rozmiarów rynek miejski, z dziesiątkami straganów rozstawionych w każdym możliwym miejscu. Wrzawa roznosiła się po całej okolicy. Każdy chciał sprzedać oferowane przez siebie dobra za wszelką cenę, toteż nieraz dochodziło tu do różnych sprzeczek, niekiedy kończących się na miejscowym cmentarzu. Mijali kolejne kramy, zmierzając na przeciwną stronę rynku. No dalej, gdzie jesteście... - zirytował się Jean. Panował tu ogromny ruch. Setki ludzi przepychało się przez tłum, jednak widząc więźnia prowadzonego przez stróżów prawa, rozstępowali się ze strachem, tworząc im dość szerokie przejście. Byli właśnie w połowie drogi, gdy złodziej usłyszał donośne chrupnięcie poprzedzające krzyk strażnika prowadzącego pochód. Podniósł głowę. żołnierz leżał na bruku, obok sporej wielkości kamienia zaczerwienionego na krawędzi. Z ucha wojaka ciekła stróżka krwi. Drugi stał zdezorientowany, lekko z tyłu, rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu źródła zagrożenia. Teraz – pomyślał Jean, schylił się i podniósł leżący na podłożu miecz i skoczył w tłum wypełniający targowisko. Natychmiast rozciął ograniczające ruchy więzy, po czym wyrzucił wykorzystaną do tego broń. Starał się biec jak najszybciej, rozpychając się wśród motłochu, wzburzając niekończące się fale przekleństw.
- Patrz jak leziesz, łajzo jedna! Zapłacisz mi za to! - wrzasnął jeden z kramarzy, gdy Jean wpadł na stolik, przewracając go razem z leżącymi na nim towarami. Słyszał cichnące w oddali groźby i nawoływania ścigającego go strażnika. Nie przejmował się tym, wiedział, że mu się uda. Musi się udać. Mijając jeden ze straganów, zerwał wiszący na jego ściance płaszcz, wywołując kolejną kanonadę złorzeczeń. Po znacznym oddaleniu się od centrum rynku, zatrzymał się, rozejrzał, i nie widząc nigdzie strażnika, założył na siebie dopiero co zdobyty ubiór. Nie odróżniał się teraz od pozostałych mieszkańców, toteż powolnym krokiem ruszył przed siebie. Zmierzał w kierunku zabudowań, zbliżając się z każdą sekundą. Spokojnym, luźnym krokiem wszedł w wąską, otoczoną kamienicami uliczkę. Nad jego głową wisiały kilometry rozciągniętego na sznurach prania. Okolica wyglądała jak szczurza nora, zaciemniona, śmierdząca zwierzęcymi odchodami wypełniającymi jej dno. Tak, odchody też tam były. Niby ludzkie, ale co to za różnica. W oknie na drugim piętrze krzątała się starsza kobieta. Wychyliła się przez nie i wylała na ulicę wiadro zebranego od paru dni moczu i gówna. Pech chciał, że w tym właśnie miejscu stał niczego nie spodziewający się przechodzień.
- Ty stara jędzo, patrz, co...! - wykrzyczał ze złością, trzęsąc się z obrzydzenia. W połowie zdania przerwał, schylił się i wyrzygał wszystko, co zjadł w ciągu dnia. Baba nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi, zamykając z trzaskiem okiennice. Jean podbiegł do biednego człowieka i walnął go z całej siły plecy.
- Lastard, ty stary pryku! Co z tobą, śniadanie ci nie podeszło? - rzekł z przekąsem.
- Jean, to ty? Psiajucha, zawsze musimy wpadać na siebie w takich chwilach? - wytarł twarz o wewnętrzną stronę koszuli.
- Zawsze, przyjacielu, zawsze. Właśnie za to cię lubię, to poczucie humoru.
- śmiej się śmiej, kiedy i tobie przydarzy się taka sytuacja sam zobaczysz jak to przyjemnie jest żartować sobie z bliźnich.
- Oczywiście, już nie mogę się doczekać! Wiesz, jestem ci szczerze wdzięczny za pomoc tam, na rynku.
- To nie ja... Tom i Rafael się tym zajęli.
- Znowu chłopków wysłałeś? Uważaj, dobrze się zapowiadają, wielką stratą byłoby gdyby coś im się stało. Mimo to podziękuj im ode mnie, świetnie się spisali.
- Jak zawsze. Po prostu za mało w nich wierzysz.
- Hej, po prostu chciałbym, żeby ktoś kiedyś kontynuował nasze tradycje. To wszystko.
- Dobra, dobra... Hmm, a co ty tutaj robisz, znowu idziesz do tej swojej... jak to nazywasz... „magicznej przystani”?
- Muszę. Po każdej robocie tam idę, nieważne czy udana czy nie. Wiesz, jaki stamtąd jest niesamowity widok? Powinieneś kiedyś spróbować.
- No proszę cię, ja mam lęk wysokości.
- Cóż, nie wiesz co tracisz. Bywaj, spotkamy się wkrótce.
- Uważaj na siebie.
Lastard ruszył żwawym krokiem przed siebie, przeklinając swojego pecha. Wkrótce zniknął za rogiem jednej z poprzecznych alejek miasta.
- Co za człowiek... - pomyślał Jean i pchnął potężne, drewniane drzwi, zdobione dwiema kołatkami w kształcie głowy lwa. Wszedł do przedsionka jednej z wielu świątyń zdobiących Lesner. Na marmurowej posadzce walały się bryły gruzu, odpadające od wielu lat od ścian i sufitów. Przechodząc przez monumentalnych rozmiarów główną salę, Jean spojrzał na ołtarz. Oświetlony był przez światło wpadające do wnętrza pomieszczenia przez wybitą w sklepieniu dziurę. Wciąż widoczne na nim były resztki zakrzepłej krwi. Budynek był opuszczony od czasu, gdy przed wieloma wiekami w mieście rozgorzały niepokoje religijne. Każdy miał pretensje do każdego. Obydwie grupy zarzucały sobie obustronną dyskryminację. A wszystko zaczęło się od śmierci zwykłego kapłana. Posypały się oskarżenia. No i się zaczęło. A jak to się skończy, gdy wszyscy chcą się wzajemnie nawracać na właściwą drogę, nie było trudne przewidzenia. Całe miasto spłynęło krwią. Dopiero interwencja księcia De Reinarda wraz ze sporym oddziałem armii zażegnała konflikt. Teraz jest jedna religia, a jak komuś się nie podoba, to do widzenia. Za każdym razem, gdy tu był, starał się nie myśleć o tej czarnej plamie w historii miasta, jednak jakaś jego cząstka nie pozwalała mu o nich zapomnieć. Wszedł do następnego pomieszczenia, znacznie mniejszego, owalnego, ze spiralnymi schodami prowadzącymi na sam szczyt wieży świątynnej. Gdy dotarł na górę, jego oczom ukazał się zapierający dech w piersiach widok na całe Lesner. Brunatnoczerwone dachy kamienic, świątyń, twierdza książęca otoczona fosą w oddali. Pola uprawne, sięgające horyzontu spowitego ciemnymi, burzowymi chmurami. I mury miejskie. Otaczały one całe miasto, zwieńczone były równomiernie rozstawionymi, wysokimi na paręnaście metrów basztami. Całość oświetlona była ciepłymi, wiosennymi promieniami słońca, tworząc prawdziwy, sielankowy obraz. Ehh... co za piękne miejsce – pomyślał Jean – mógłbym tu zamieszkać i już nigdy nie widzieć na oczy tego śmierdzącego bagna tam, na dole...
Poczuł ogarniające go zmęczenie, spotęgowane niedawnymi wydarzeniami w których brał udział. Ostatni raz spojrzał na okolicę. Ujrzał jeźdźca pędzącego w stronę bramy wjazdowej jakby go diabli gonili. Spod końskich kopyt unosiły się tumany pyłu. Położył się na kamiennej podłodze otoczonej niewielkim murkiem i zasnął.
- Cholera, co jest?! - krzyknął, gdy ogłuszający huk rozdarł powietrze, a wieża zatrzęsła się w posadach. Spojrzał w dół. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. W dachu świątyni majaczyła potężna dziura, a z jej wnętrza unosił się czarny, smolisty dym. Jeszcze nie do końca przebudzony, rozejrzał się po dookoła. W oddali, przed bramą miejską, dojrzał sylwetki tysięcy zbrojnych, szykujących się do ataku na gród. Za nimi stały dziesiątki katapult, nieustannie miotających w kierunku miasta płonące pociski. Słyszał krzyk przerażonych ludzi, starających się schronić w swoich domach. Uznał, że musi jak najszybciej zejść na dół, mimo wszystko tam było bezpieczniej.
Ruszył natychmiast. Biegł, przeskakując po dwa, nieraz trzy schody. Znalazł się w hali świątyni. Główne wyjście stało w płomieniach, zablokowane zwalonymi ze stropu drewnianymi balami. Poczuł ostry, gryzący dym, toteż czym prędzej opuścił zniszczony budynek tylnymi drzwiami. Był na tej samej uliczce co przed paroma godzinami, gdzie spotkał Lastarda. Kolejny kamień spadł nieopodal, doszczętnie niszcząc piętro kamienicy, z którego wcześniej starsza kobieta wyrzucała nieczystości na ulicę. Odłamki gruzu posypały się na ulicę, raniąc przerażonego, zasłaniającego głowę rękami Jeana w plecy. Poczuł ostry ból na wysokości nerek. Ale będzie siniak, nie ma co... - pomyślał. Zaczął biec. Mijał pojedynczych żołnierzy śpieszących w kierunku głównej bramy. Widział dziesiątki ludzi, biegnących bez celu przed siebie. Nawet jedna, przerażona baba tak była przejęta całą sytuacją, że nie zauważyła stojącej przed nią ściany... No cóż, musiało boleć. Napotkani przez Jeana mieszkańcy Lesner skrajnie odmiennie reagowali na zagrożenie. Zdarzali się tacy, co starali się wspierać innych, niezdolnych do podejmowania właściwych decyzji w obliczu takiego zagrożenia. Jednak ich można było policzyć na palcach jednej ręki. Paru po prostu klęczało na ziemi, wznosząc modły o ratunek do swoich bogów. świetnie, oni pewnie zginą jako pierwsi – stwierdził. Zobaczył nagą kobietę leżącą na bruku, ogarniętą przez drgawki. Z jej ust sączyła się biała piana. Odwrócił szybko wzrok, starając się zapomnieć o tym widoku. Mijał kolejne uliczki, coraz bardziej opustoszałe. Większość ludzi schroniła się już w swoich domach, jednak prawdę mówiąc takie schronienie nie gwarantowało bezpieczeństwa. Jean zmierzał w kierunku swojej kryjówki. Jego i Lestera. Chciał odnaleźć przyjaciela i upewnić się, że nic mu się nie stało. Nie... - był w szoku. Stał przed kamienicą, w której spodziewał się odnaleźć znajomego. A raczej jej szczątkami. Cały budynek legł w gruzach po trafieniu paroma płonącymi pociskami. Jakimś cudem ostały się jedynie drzwi wejściowe, otoczone resztką ceglanej ściany. Zdruzgotany, sunął ulicą niczym zjawa w stronę zgliszczy. Powoli pokonywał stopnie schodów dzielących go od drzwi. Czas wlókł się niczym żółw. Drżącą ręką nacisnął klamkę i pchnął ciężkie, drewniane drzwi. Nie, to nie był sen. W miejscu jego dawnego domu, jego oazy spokoju leżały jedynie setki kamieni, połamane, płonące bele drewna niegdyś wspierające ściany budowli. Zamarł w bezruchu, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. W mieście zapanowała nienaturalna cisza, ostrzał katapult zdawał się zakończyć. Z otępienia wyrwał go dźwięk słów biegnącego ulicą żołnierza.
- Uciekać! Uciekać! Brama otwarta! - krzyczał, a jego głos potęgowało echo odbijające się od ścian wąskiej alejki.
Jean obserwował go, aż ten zniknął za jednym z zakrętów, po czym ruszył biegiem za nim. Z tego co pamiętał, gdzieś w tym kierunku powinno znajdować się tylne wejście do miasta. Minął plac z marmurowym posągiem księcia De Reinarda otoczonym zielonym skwerkiem.
- Za nim! Nie pozwól mu uciec! - usłyszał za sobą.
Nie zwalniając, obejrzał się przez ramię. Jego krokiem podążał wysoki wojownik w czarnej zbroi, trzymając w ręku długi miecz o szerokiej klindze. Nie miałby problemu z ucieczką przed wrogiem, ale, przez nieuwagę, potknął się o leżące na bruku ciało żołnierza gwardii miejskiej. Padł na ziemię waląc głową o podłoże. Lekko zamroczony, odwrócił się na plecy, w samą porę, by ujrzeć zmierzające z ogromną prędkością ostrze wymierzone w jego pierś. Odruchowo przeturlał się na bok, wstał i z impetem rzucił się na przeciwnika, nim ten zdążył wziąć kolejny zamach swym potężnym orężem. Udało mu się wytrącić go z równowagi. Wojak z głośnym szczękiem zbroi uderzył o ścianę wąskiej alejki. Korzystając z okazji Jean wyrwał sztylet z pochwy u pasa zdezorientowanego żołnierza. Wyprowadził szybkie pchnięcie, jednak ostrze trafiło jedynie w pierś przeciwnika, nie zostawiając najmniejszego śladu na zbroi. Odskoczył do tyłu, przygotowując się do obrony przed zdolnym już do walki rywalem. żołnierz zamarkował cięcie z prawej, zrobił krok w kierunku złodzieja i walnął go pięścią lewej ręki, ukrytej pod ciężką, stalową rękawicą. Trafił go w brzuch, powodując wybuch potwornego, pulsującego bólu. Złapał rękojeść oburącz i wyprowadził kolejne cięcie, tym razem od lewej. Jean schylił się, poczuł pęd powietrza wywołany ostrzem przelatującym tuż nad jego głową. Wykorzystał bezwładność wojaka, wyprowadzając precyzyjne pchnięcie. Sztylet ugrzązł w szyi napastnika, który zachwiał się i upadł na bruk. Złodziej nie trudził się wyjęciem broni z ciała wroga, ruszył pędem w stronę nieodległej już bramy. Gdy dotarł na plac prowadzący do wrót, stanął jak wryty. Wszędzie dookoła leżały zwłoki martwych żołnierzy. Niektórzy jeszcze żyli, jęczeli z bólu wykrwawiając się pośród zgiełku bitwy. Paru wciąż stawiało opór, tocząc pozbawioną nadziei walkę z przeważającymi siłami wroga, wlewającymi się w obręby grodu przez ruiny niegdyś potężnej, nieprzebytej bramy. Trzech uzbrojonych po zęby napastników biegło wprost na niego. Jean odwrócił się, chciał uciec tą samą drogą, którą tu dotarł. Było to jednak niemożliwe, ulicą jechali trzej jeźdźcy nieprzyjaciela. Złodziej rozejrzał się, gorączkowo szukając sposobu na wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Wszędzie mnożyły się oddziały wroga. Rzucił się biegiem w kierunku najbliższego budynku. Nie zwalniając naparł barkiem na drzwi. Wparował do środka, czując dojmujący ból przeszywający ramię. Musiał coś złamać. Ruszył w kierunku schodów prowadzących na wyższe piętro. Usłyszał za sobą szczęk zbroi podążających za nim wojaków. Dobiegł do ostatniego piętra, wpadł do najbliższego pokoju i zamknął za sobą. Przewrócił szafę stojącą obok wejścia, utrudniając tym samym możliwość wejścia do pomieszczenia. Stał przy przeciwległej ścianie, serce łomotało mu w piersi. Odliczał sekundy. żołnierze nacierali na drzwi, rąbali po nich mieczami. Pierwsze pęknięcia zwiastowały nieuniknione. Jean wyłamał nogę krzesła stojącego pod oknem. Z całej siły ściskał w ręku swoją broń. Wspominał. Odliczał. Drzwi ustąpiły.
2
z wrednym uśmiechem zapytał osobnik w zbroi, z mieczem w ręku
Człowiek chce opisać jak najwięcej, by czytelnik miał pełny obraz postaci. Dodawanie kolejnych elementów, jeden po drugim, niestety tutaj rozwiązałeś chaotycznie. Albo umieść opis bandyty w dwóch zdaniach ( zbroja + miecz ), albo skleć to zdanie od nowa lepiej łącząc elementy. Z rednym usmiechem + w zrboi + z mieczem w ręku jest jakieś takie - nie po polskiemu
Tutaj mieszkali już co zamożniejsi obywatele Lesner, toteż okolica sprawiała nieco lepsze wrażenie. Przynajmniej nie jedzie gównem – pomyślał złodziej rozglądając się ze znużeniem. Minęli karczmę „Mocarz”, znaną wylęgarnię wszelkiego miejscowego elementu przestępczego.
Czegoś nie rozumiem - dobra dzielnica, ludzie bogatsi, a karczma najgorsza w mieście, wylęgarnia złodziei?
pomyślał Jean, schylił się i podniósł leżący na podłożu miecz i skoczył w tłum wypełniający targowisko.
i zrobił fikołek i za nim salto i... 1) za dużo "i" 2) za dużo czynności w jednym zdaniu ( pomyślał + schylił się + podniósł + leżacy + skoczył + wypełniający )
Często powtarzany przez Ciebie błąd to opisywanie reakcji ( akcji ) jednej postaci, a w następnym zdaniu, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, opisywanie akcji ( reakcji ) głównego bohatera. Jeden z przykładów:
wrzasnął jeden z kramarzy, gdy Jean wpadł na stolik, przewracając go razem z leżącymi na nim towarami. Słyszał cichnące w oddali groźby i nawoływania ścigającego go strażnika.
Kto słyszał? Jean, czy kramarz? ( Inteligentny czytelnik wie kto. Czasem jednak można się pogubić )
Masło maślane powiadam. Trudno by zmierzał w kierunku zabudowań, oddalając się od nich z każdą sekundą.Zmierzał w kierunku zabudowań, zbliżając się z każdą sekundą.
- masło maślane!Niepewnym, chwiejnym krokiem (...) Spokojnym, luźnym krokiem
Okolica wyglądała jak szczurza nora, zaciemniona, śmierdząca zwierzęcymi odchodami wypełniającymi jej dno. Tak, odchody też tam były. Niby ludzkie, ale co to za różnica.
To ludzkie, czy zwierzęce... zresztą co za różnica - zostaw te odchody w spokoju. Czytelnik zorientował się, że tak śmierdzi.
- Masło- Zawsze, przyjacielu, zawsze. (...).
- śmiej się śmiej (...)
(...)
- Jak zawsze. Po prostu za mało w nich wierzysz.
- Hej, po prostu chciałbym, żeby ktoś kiedyś kontynuował nasze tradycje. To wszystko.
- Dobra, dobra...
- Maślane
Nadużywasz powtórzeń.
Gdy czytałem to opowiadanie...
Czas wlókł się niczym żółw
Nie wiem czemu. Niby jest tam jakaś akcja, niby są dialogi. Miecze latają w powietrzu, burzone są całe domy... a jednak czegoś tutaj brakuje. Może nudą wieje cała ta ucieczka głównego bohatera i "gówna" w jakie ciągle wpada. Mimo to nie zrażaj się! ćwiczenia czynią mistrza.
Powodzenia przy kolejnych tekstach.
3
Z tym mam mały problem, bo mrok to ciemna szarość przez, którą przebija się nieco światła, jednak noc to ciemność, a ciemność jest absolutną czernią. Masz na raz mrok, noc i promienie słońca wraz z ciemnymi chmurami. Jakoś niefortunnie mi się to czyta. Taki mały szczegół, a tyle problemów mi przynosi.Zbliżał się świt. Całe miasto wciąż pogrążone było w mroku nocy, jednak pierwsze promienie światła przebijały się przez spowijające horyzont, ciemne chmury.
Tutaj też ciężko mi się czyta. Nie rozumiem czemu porozbijałeś to na takie zdania, wpadłeś jedynie przez to w powtórzenie i zniesmaczenie czytelnika, który lubi nieco bardziej dopracowane twory. Zaprawdę powiadam Ci: Nie idź tą drogą.
Jedynie szumowiny, przestępcy załatwiali swoje sprawy w bocznych ulicach miasta. Zatęchłych ulicach. śmierdzących gnojem i szczynami, brudnych do granic możliwości.
Nie będę więcej wklejał żadnych fragmentów, dalej czyta mi się tak samo. Małe szczegóły powodują wytrącenie z równowagi, a w rezultacie upadek. Nie lubię się podnosić wiedząc, że za chwilę znów upadnę.
Dialogi mają sztuczny wygląd. Jakbyś chciał zbyt dużo w nich powiedzieć i nie umiejąc się zdecydować wpisywał wszystko, co przyniesie Ci ślina na język.
Ogólnie styl szwankuje, opowiadanie nie zaciekawia do tego stopnia żeby sobie za dziesięć minut odpowiedzieć na pytanie: O czym był tekst, który przed chwilą czytałem?
Nie wiem czy ten tekst jest starszy od tego, który czytałem, chyba wczoraj, ale jeśli tak to wszystko jest ok. W tamtym widziałem poprawę, w tym nie. Nic, kompletnie.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
4
przede wszystkim zabrakło mi "realności" w twoim tekście. Nie udało ci się odpowiednio zobrazować tekstu, przez co jest trochę "nudno", mimo akcji.
raczej nie podobało mi się twoje opowiadanie - jak zauważył Weber, sporo potknięć, które zmuszają czytelnika do przerw w czytaniu. Styl miejscami szwankuje, widać niedopracowane zdania. Sztuczne dialogi.
Hellfire to twój nowszy tekst? Jeżeli tak, to ok, jeżeli nie to z przykrością muszę stwierdzić, że zacząłeś się cofać.
pozdrawiam
raczej nie podobało mi się twoje opowiadanie - jak zauważył Weber, sporo potknięć, które zmuszają czytelnika do przerw w czytaniu. Styl miejscami szwankuje, widać niedopracowane zdania. Sztuczne dialogi.
Hellfire to twój nowszy tekst? Jeżeli tak, to ok, jeżeli nie to z przykrością muszę stwierdzić, że zacząłeś się cofać.
pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec
"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".
- Nieśmiertelny S.J. Lec