Krucza symfonia <fantasy>

1
Tekst został opublikowany w klubie IKAR pod pseudonimem Tobias.

Cóż będę mówić... życzę miłej lektury.

SkySlayer



KRUCZA SYMFONIA



I



Jeźdźcy rozbili obóz pod osłoną posępnej nocy. W świetle pochodni rozstawili namioty i napoili konie po długiej podróży. Wkrótce potem narkotyki przestały działać i narodził się strach przed lasem; wzrok nie był już ostry, silne ręce sflaczały, karabiny w dłoniach przybrały na wadze. Nawet Samson Longtaill cały dygotał, nerwowo otwierając mapy. Roztrzęsiony, upuścił butelkę z czarnym carmini, choć możliwe, że celowo cisnął ją w ziemię – alkohol w ogóle nie działał, a nawet stracił smak. To knieja. To knieja krążyła wtedy we krwi Longtailla, mrożąc ją w żyłach i mącąc umysł.

- Jesteśmy dwadzieścia mil od łącznika. – Jego ochrypły, drżący głos przerwał rozmowę tropicieli Colta Hermana i Parsifala Stolla siedzących przy ognisku. Strzelcy popatrzyli tępym, wręcz idiotycznym wzrokiem na dowodzącego oddziałem.

- Tak, durnie – rzekł, kładąc mapę obok skórzanego plecaka – do was mówię. – Ironiczny uśmiech ozdobił pomarańczową od blasku ognia twarz. – Kończą nam się zapasy finis-reasonu.

- Została dla każdego jedna porcja, działająca pięć godzin. – odezwał się Colt.

- Dokładnie, panie Herman. – Longtaill splunął nawyschniętą, zimną ziemię.- Amunicji mamy aż nadto, jedzenia też starczy na dalszą drogę, ale bez dopalacza…

- Nawet po trzech dawkach nie zapuściłbym się dalej w las. – Parsifal podniósł i przekrzywił głowę, błysnęła blizna biegnąca przez jego lewe oko od brwi, aż do brody, błysnęła złowieszczo i zimno, przyprószona kropelkami potu, migoczącymi w świetle ogniska. – Gówno mnie obchodzi, gdzie jest łącznik. Ocieramy się o teren Black Rose, ocieramy się po omacku, męczymy konie, zaciskamy dłonie na karabinach, patrzymy nerwowo między drzewa. Niedługo byle trzask gałęzi, byle odzew puchacza wystarczy, żeby zamarły nam serca. Z dopalaczem, czy bez, nie mamy szans z tym lasem, nie mamy szans z legendą Zarpa. Samoson, spójrz w oczy swoich żołnierzy. Nawet finis-reason nam nie pomoże. To miejsce zżera nas kawałeczek po kawałeczku.

- Zarpa! – parsknął drwiąco Colt. – Parsi, czyżbyś wierzył w te bajki, w te kłamstwa rozsiewane przez dzikusów?

- Herman, przyjacielu. – Longtaill westchnął. - Za legendy uważano również strach jaki wzbudza w sercach mężczyzn ów las. Zauważ, że od dłuższego czasu na naszych oczach plotka ta stawała się prawdą. Wszyscy mamy dość.

- Nie pójdę dalej. Od tego miejsca, dokładnie tu, gdzie siedzimy, zaczyna się śmierć. – Zimne oczy Parsifala mówiły – tak jak zawsze – „zrobię to, co zechcę”. Zwiesił głowę, rondo kapelusza rzuciło cień na jego twarz.

Longtaill rozpiął szeroki pas z czterema kieszeniami na kasety pięcionabojowe, nożem w pochwie po lewej i przywieszoną po drugiej stronie długą kaburą z rewolwerem i rzucił go na ziemię.

- W tym cholerstwie nie mogę wziąć głębokiego oddechu – syknął, gładząc dłonią zimny napierśnik ze stali, który nosił na cienkiej koszuli pod płaszczem, sięgającym do kostek. Tak ubrany był każdy ferrusowy strzelec.

Colt, którego wyraz twarzy oznaczał oczekiwanie na ciąg dalszy dyskusji, obserwował, jak dowódca ściąga płaszcz i siada do ogniska, jak jego napierśnik błyszczy w towarzystwie ognia, naznaczony czarnym godłem ferreusuów – korona, nad nią skrzyżowane dwa rewolwery – jak wyciąga z torby ostatnią butelkę z carmini – ostatnią, jaka mu została – pociąga łyka i w końcu mówi, oblizując usta:

- Popieram zdanie Parsifala.

- Czujesz już smak wina? Efekt uboczny przemija? – zapytał Parsifal.

- Tak – odrzekł z uśmiechem Longtaill.

Colt poczuł się zignorowany.

- Nie do wiary – rzekł, krzywiąc chudą, bladą twarz. Siwe włosy opadały mu na ramiona. – Praworządny, drobnostkowy i obowiązkowy kapitan Longtaill nie wykona rozkazów? Do ciężkiej cholery. Zdegradują nas i okrzykną tchórzami!

- Spokojnie, panie Herman. Gdy brałem na plecy ciężar dowodzenia tą wyprawą, myślałem sobie: „Będę silny, będę tytanowym żołnierzem. Jakikolwiek jest ten las, ścisnę dupę, skopię swoich ludzi i doprowadzę ich do celu, choćby stanowił stolicę piekła”. Na to wszystko dostaliśmy zmodyfikowane finis-reason. Byłem, pewien, że damy radę, że ja dam radę. – Dopił do końca swoje carmini. – Gówno prawda. – Wyciągnął z kabury rewolwer, którego lufa była jednocześnie ostrym jak brzytwa bagnetem. Zważył broń w prawej dłoni, wciąż przeszywanej dreszczami. – Może i to halucynogenne szajstwo dodaje odwagi, ale po dziesięciu dniach zażywania czuję się jak próchno. Spójrz na moje dłonie, Colt. No dalej, spójrz i zrozum, że już nie daję rady.

- Jak my wszyscy – przerwał Parsifal. – Gdybyśmy nie brali dopalacza, nie doszlibyśmy tak daleko i kto wie, może wyszłoby to nam na dobre.

- Te drzewa, te cienie… cholera – kontynuował Longtaill. - Cały czas czuję się, jakbym za chwilę miał umrzeć. To jest złe miejsce, o złej sławie, a my siedzimy po uszy w gównie. Co zrobimy, gdy skończy nam się finis-reason, który zaprowadził nas tak daleko?

- Każdy strzeli sobie w łeb i po strachu? – zarechotał nagle stojący w cieniu obok Vincent Hucklebary, snajper i specjalista od dynamitu.

Longtaill, Herman i Parsifal zignorowali głupi komentarz.

- Rozumiem cię, Samson – rzekł Colt – ale rozkaz, to rozkaz.

- Wiem, Colt. – Longtaill schował rewolwer. – Lecz kto powiedział, że nie wykonamy misji, że nie zrealizujemy rozkazów?

- Mów jaśniej – syknął Parsifal i dorzucił gałęzi do ogniska.

- Możemy dostarczyć wiadomość w inny sposób. – Longtaill spojrzał na brązowoskórą dziewczynkę, zamkniętą w klatce, postawionej obok koni. Daleko rozciągnięta siatka cieni rzuconych przez stalowe pręty przenośnego więzienia, pełzała po wystraszonej twarzy dziecka skulonego w kącie. Samson Longtaill i jego ludzie złapali dziewczynkę, gdy natknęli się na obóz dzikich ludzi zwanych przez białych: chara. Oddział Longtailla, rzecz jasna, rozstrzelał wszystkich, nie zważając na wiek i płeć ofiar. Gdy szał podbudowany działaniem narkotyku przeminął, okazało się, że z całej pięćdziesięcioosobowej wioski ocalało jedno dziecko. Wzięli je na sprzedaż – handel niewolnikami był dosyć opłacalnym biznesem.

Mężczyźni siedzący w kręgu światła powiedli wzrokiem w ślad za spojrzeniem dowódcy. Długie, kręcone włosy dziewczynki przypominały z daleka krzewy obrastające całe Black Rose. Tak samo jej czarne oczy, podobne do jagód rosnących na tychże krzewach.

- Gdzie jest Cochise? – syknął Longtaill, nie odrywając wzroku od więźnia.

- Poszedł na wzgórze, które leży niedaleko na wschód. Obserwuje dolinę – odpowiedział Colt.

- Dziwny gość. Jego jedynego nie rusza to miejsce – burknął Parsifal.

- Colt, przyprowadź go – Longtaill oblizał popękane wargi, w pełni pozbawiwszy je smaku carmini - trunku ferreusowskich strzelców.



***



Miał bezuczuciowe oczy, w których blask ognia zdawał się niknąć, gasnąć w toni myśli i tajemnic. Był małomówny i rozważny, zupełnie nieaktywny, lecz czujny. Nie uśmiechał się, nie mrugał szybko oczyma, nie śmiał się z żartów, które bawiły innych ferreusów. Co ciekawsze – nie zażywał finis-reason’u .

Nie odzywając się, usiadł przy ognisku i przeleciał wzrokiem po twarzach mężczyzn. Tylko Parsifal nie patrzył na niego – czyścił swój rewolwer, pozornie ignorując zbliżającą się dyskusję.

- Cochise – zaczął Longtaill – o ile pamiętam, znasz nieco język chara. Mam rację?

Cochise pokiwał lekko głową.

- A więc słuchaj, Cochise. – Pochodzenia jego imienia nikt nie doszukiwał się u dzikich, za to wielu ludzi sądziło, że owe imię przybyło zza morza, z Zatartego Kraju. Jeszcze inni myśleli, że wywodzi się z kultury ferreusowych strzelców - wtedy zaczynały się zmyślone historie i kiwające głowy osób zupełnie nie znających się na rzeczy. – Nasz oddział nie da rady dostarczyć wiadomości na czas. Nie pójdziemy dalej.

Cochise wciąż milczał.

- Znalazłem jednak rozwiązanie tej sytuacji – kontynuował Longtaill, skrępowany spojrzeniem żołnierza. – Posłużymy się tym dzieciakiem, które schwytaliśmy w dolinie na zachodzie.

- Co mam z tym wspólnego? – odezwał się w końcu metaliczny, dźwięczny, przepełniony spokojem głos Cochise’go.

- Ta smarkula to chara. – Longtaill zręcznie zaakcentował pogardę dla tej nazwy. – Zrobimy z niej użytek.

- Chcesz posłać dzieciaka do łącznika, tak? – zaśmiał się Colt.

- Tak.

- Przecież to pewna śmierć. – Głos miał wciąż pozbawiony jakichkolwiek emocji.

- No i? Przecież to chara, do ciężkiej cholery! To nie człowiek, lecz ścierwo! Chyba lepiej, żeby dzieciak ryzykował życie?

Parsifal i Colt uśmiechnęli się twierdząco. Cochise nie zareagował w żaden sposób.

- Zresztą, dzieciak, tak jak jego zawszona rodzinka, którą nafaszerowaliśmy ołowiem, jest stąd. Zna okolicę, nie boi się lasu, bo to jego dom. Da sobie radę.

- Wciąż nie wiem do czego jestem ci potrzebny.

- Pogadasz z nią i wytłumaczysz, co i jak. Tylko tyle od ciebie oczekuję.

Na chwilę zapadło niezręczne milczenie.

- Pokaż mi na mapie, dokąd dziecko ma pójść – rzekł Cochise.



***



Zaatakowali nocą. Strzelali do śpiących. Krzyczeli. śmiali się. Podpalali domy. Mordowali.

Kobiety, dzieci, mężczyzn.

ścieżka ciał była jak ślad stóp ferreusów, krew za to niczym ślina, którą spluwali. Niemowlęta w objęciach matek, mężowie , którzy nie zdołali nawet chwycić za broń…

Wszyscy we krwi, wszyscy skąpani w dymach unoszących się z płonących zagród i chat. Krąg wioski stał się kręgiem ognia.

Chara błagali o litość, nawoływali sprawiedliwość, a wszystko to w języku, którego nikt nie rozumiał. Nikt, oprócz jednego ferreusa.

Ratunku! Błagam! Tylko nie moje maleństwo! Moja żona! Mój dom! śmierć! Litości! Zostawcie nas! – krzyczały głosy, dudniły o całą dolinę, niczym pięści uderzające o ściany lochu. Był tylko dym, ogień, krew i śmierć. Nie było litości.

Strzały z karabinów powtarzalnych i rewolwerów. Dźwięk bagnetów prujących skórę, szatkujących wnętrzności. Ryk, pieśń cierpienia. Wszyscy strzelcy przyłożyli do tego rękę. Oprócz jednego.

Przetoczyli się przez domy chara niczym ognista kula, niczym lawina, plaga zniszczenia. Pociski cięły powietrze. Drzazgi fruwały wysoko, a wraz z nimi strzępki skóry i krople krwi. Furia. Zniszczenie. Kres życia. Karabiny i rewolwery wciąż śpiewały swą pieśń, nie milkły, okrzyki zwycięstwa tańczyły z odgłosami agonii niewinnych ludzi. Wszyscy ferreusowie strzelali, wszyscy pociągali za pusty, wszyscy zabijali, myśląc, że czynią dobro. Wszyscy, oprócz jednego.

Ogarnięty mrokiem jeździec obserwował śmierć niewinnych ze wzgórza nad wioską. Jego karabin i rewolwer milczały. Tak jak on. Jedynie patrzył w ciszy. Wiedział, że to jego krew jest przelewana tam w dole, gdzie goreją ognie. Krew chara.



***



- Wytłumaczyłeś jej? – zapytał Longtaill.

- Tak – odpowiedział beznamiętnie Cochise.

- Dobrze. Wyślemy ją rano. Okazałeś się przydatny, żołnierzu. – Longtaill uśmiechnął się. – W nagrodę możesz spać całą noc. Ktoś będzie pełnił południową wartę za ciebie.

Cochise wstał bez słowa i odszedł.

- Samson… - odezwał się po długim milczeniu Colt.

- Tak?

- Muszę ci coś powiedzieć. Pozwoliłem sobie sprawdzić stan amunicji pana Cochise.

- No i?

- Jest nienaruszony, dokładnie taki, jak przed wyprawą. Dwadzieścia kaset do karabinu i sto naboi do rewolweru. Razem dwieście możliwych strzałów. Nie oddał ani jednego.

Parsifal wykrzywił twarz w zdziwieniu, Longtaill nie zwrócił na to uwagi.

- Chcesz powiedzieć, że wtedy, w wiosce dzikusów, on w ogóle nie strzelał?

- Takie są fakty – odparł Colt.

- Może oszczędzał amunicję i dźgał bagnetem?

- Tego nie wziąłem pod uwagę – Colt zwiesił głowę w milczeniu.

- Panie Herman, po co ta podejrzliwość? Cochise, tak samo jak my, jest ferreusem, członkiem klanu strzelców wyborowych, biorących udział w Czerwonej Wojnie. To, na czym siedzimy, to jest front. My zaś jesteśmy wspólnotą walczących w imię wolności, w imię…

- Dobrze, zrozumiałem – parsknął Colt. – Może rzeczywiście powinienem mu bardziej ufać.

- Ja bym tego nie bagatelizował – syknął Parsifal.

- Dosyć – warknął Longtaill. – To brednie, aż rzygać się chce. Lepiej napijcie się carmini. Chyba macie jeszcze kilka butelek?

- W przeciwieństwie do ciebie, nie rzucaliśmy nimi w drzewa – zaśmiał się Colt.

Stuknęli się butelkami i wypili do dna.



***



Rankiem, gdy dziewczynka miała ruszyć we wskazane miejsce, Cochise podszedł i dał jej czerwoną chustę. Zrobił z niej kaptur dla dziecka.

- Idź wolnym krokiem, lecz nie zatrzymuj się – rzekł w języku chara. – Pamiętasz, co mówiłem ci o rzece?

Dziecko pokiwało głową.

- Dobrze – uśmiechnął się. – Idź i nie patrz do tyłu.

Gdy ruszyła w kierunku północy, Cochise szepnął sam do siebie:

- Tylko pamiętaj o rzece.



***



- Jednego nie rozumiem – rzekł Parsifal do Longtailla, gdy stali na małym pagórku i obserwowali odchodzące dziecko. – Jaką masz gwarancję, że ona nie nawieje?

Longtaill uśmiechnął się.

- Kazałem Cochise’mu powiedzieć jej, że jeżeli nie dostarczy wiadomości i nie wróci do nas, to pojedziemy do jej wioski i poszatkujemy w kostkę ciała zmarłych…

Zaśmiali się.



Siedzieli wszyscy trzej przy ognisku i pili gorącą zupę, obserwując podwładnych krzątających się po obozie. Razem było dwudziestu chłopa niższych rangą niż Samson Longtaill, Colt Herman i Parsifal Stoll. W przypadku tych dwóch ostatnich, owa niższość była czysto teoretyczna – po prostu Colt i Parsi byli serdecznymi przyjaciółmi Longtailla, który pociągał za wszystkie sznurki w oddziale.

Gdy Parsifal dopił , zauważył zbliżającego się Cochise’go.

- Idzie do nas – rzekł.

- Może zapytajmy go o amunicję? – syknął Colt.

- Zamknijcie się obaj. Działacie mi już na nerwy. – Longtaill cmoknął ustami. – Witaj, żołnierzu.

Ten oczywiście milczał. Po prostu przysiadł się do ogniska.

- Może opowiesz nam coś o sobie? Wcześniej nie miałem przyjemności pracować z tobą.

Cochise nalał sobie trochę zupy.

- Wychowałem się w Jellingstone, w Krainie Kwitnącej Jemioły – rzekł.

Kłamstwo - wychował się w Northbridge. Należał do rodziny arystokratów. Jedna z córek bogatego lorda kochała mężczyznę chara, kochała tak mocno, że dała mu dziecko. Całe szczęście, że niemowlę urodziło się z jasną skórą, co nie wzbudzało podejrzeń. Ojciec widywał syna, mówił do niego w swym języku. Stąd u Cochise’go wzięła się niepełna i chaotyczna, aczkolwiek użyteczna znajomość mowy chara.

- Jak brzmi twoje nazwisko?

- Navarro. – Odstawił miskę zupy i wpatrzył się w ogień.

- Cochise Navarro… to dobre nazwisko. Dobra krew. – Longtaill uśmiechnął się . – Ciesz się ze swych korzeni, ciesz się, że nie leżą w jakimś plugastwie, na przykład tutaj…

Oczy małomównego strzelca, przyćmione cieniem kapelusza, wpatrzyły się w kapitana Samsona, osiadły na jego twarzy niczym statek na mieliźnie. Longtaill poczuł dreszcze na karku. Usta Cochise’go wygięły się w zimnym, kłamliwym uśmiechu.

- święta prawda – rzekł nieco żywiej po krótkiej ciszy.



***



- Jest jakiś dziwny. W jego oczach nie ma niczego, co można by było jednoznacznie odczytać. Chłonie każde słowo i nie odpowiada od razu, jakby rozpatrywał wiele wniosków i myśli, jakby manipulował tym, co mówi. Nie podoba mi się. – Twarz Parsifala migotała w cieniu namiotu, tak jak poorane zmarszczkami lico Colta, który zażywał ostatnią dawkę finis-reason’u. Drżącymi dłońmi włożył sobie do ust cztery zgniło-zielone liście i zaczął je żuć. Oddychał głęboko i mrugał oczami. Zachwiał się na nogach.

- Dobrze się czujesz? – zapytał Parsifal.

- Co za durne pytanie. – Colt miał drżący głos. – Wykańcza mnie to miejsce. Ta ciężka atmosfera, ta duchota. Gdy wiatr zawieje w uszy, wszystko przewraca mi się przed oczyma. Ty też to czujesz? Te oczy wpatrzone w twoje plecy, to zimno, ten chłód w sercu? Zapomniałem jak wygląda mój ogród. Dasz wiarę? Trzydzieści lat sadzę rośliny, podlewam je, pielęgnuję, a teraz nie mogę sobie przypomnieć, jak to jest położyć się na trawie. I zasnąć, do ciężkiej cholery, nie spałem odkąd tu jestem! Widzę tylko te pieprzone, uschłe drzewa i ich cienie, które przesuwają się po ziemi.

- Colt…

- W nocy nie ma gwiazd, w dzień nie widać słońca. Zauważyłeś tę szarą łunę, którą odróżniamy od ciemności? To nie jest światło, to tylko rozrzedzony cień! Ten las, to pierdolone Black Rose… nawet nie wiem, do czego je porównać. Grobowiec? Więzienie? Ludzie opowiadają o nim różne rzeczy, ale nigdy nie wierzyłem w to, co słyszałem. Tutaj się nie da żyć. Powinni nam dać trzy razy więcej dopalacza!

- Spokojnie Colt, jeśli chcesz, odstąpię ci swoją działkę.

- Wiesz, co jeszcze mnie martwi? Martwią mnie inne historie o Black Rose. Historie o tym, co żyje w tak ponurym miejscu. Pomyśl, czemu może odpowiadać taka klaustrofobiczna atmosfera? Co tutaj żyje, Parsi?

- Nie wiem, Colt. Nie mam pojęcia.

- I to jest najgorsze. – Głos Colta przestał drżeć; narkotyk zaczął działać. – Nie wiemy, co może nas zabić, rozszarpać na strzępy, ale czujemy obecność tego czegoś, wręcz czekamy, aż wyłoni się z popielatego gąszczu.

- A dzikusy? Im nic tutaj nie przeszkadza.

- Pieprzone ścierwa! – Naszprycowany Colt opluł się, nerwowym ruchem starł ślinę z twarzy i napierśnika. – Chara, te plugastwo, to skaza czystych… kto wie, czy nie rzucają na nas jakiś uroków! Trzeba ich wszystkich pozabijać! Nawet tego dzieciaka, którego zabraliśmy z wioski. Jak tylko wróci, wpakuję jej kulę w łeb…

- Wyluzuj, Colt. Wyluzuj. Longtaill chce ją sprzedać. Nie byłby zadowolony.

Colt usiadł na swoim posłaniu.

- A ten Cochise… mówiłeś coś o nim. Mówiłeś, że ci się nie podoba – rzekł.

- Nie ufam mu.

- Longtaill uważa go za dobrego i wiarygodnego żołnierza.

- A ty, Colt?

Colt Herman westchnął i oblizał usta.

- źle mu z oczu patrzy.



***



Rozgrzebał ziemię nożem i wetknął w nią palce. Poczuł wilgoć – jednak pod skorupą Black Rose tliło się jakieś życie. Niczym wampiry, posępne drzewa sączyły je delikatnie.

Zdecydowanym ruchem wbił ostrze w glebę, aż Vincent Hucklebary i jego kumple spojrzeli podejrzliwie. Szybko jednak odwrócili spojrzenia, spłoszone głębokimi jak studnia oczyma Cochise’go. Przez chwilę szemrali na jego temat. Nie słuchał. Nie słyszał.

W głowie szumiały mu krzyki z doliny, krzyki, które zapamiętał co do jednego.

Kobieta wybiegła na podwórze, rozejrzała się i krzyknęła. Wleciała z powrotem do domu, zmieciona strzałem w głowę oddanym z bliska. To Longtaill. To on trzymał karabin.

Cochise schował twarz w dłoniach.

Dzieci rozbiegły się na szerokim podwórku. Z każdej strony błyskał ogień rewolwerów, oświetlając morderców pomarańczowymi poświatami. Małe sylwetki chłopców i dziewcząt upadały na ziemię, tworząc na niej chaotyczny, krwawy symbol śmierci.

Załkał cicho. żałował, że wtedy wyłącznie patrzył.

Niektórzy zbici w grupki rozsypywali się, jak sterta kamieni, gubiąc w charknięciach i jękach krzyk, który gotował się w gardłach. Colt, Parsifal i reszta żołnierzy strzelała do leżących. Do tych, którzy się jeszcze ruszali.

Nieświadomie zacisnął dłoń, a w niej grudki zimnej ziemi.

Niski chłopiec trafiony w nogę czołgał się w stronę stajni. Dopóty, dopóki przed jego oczyma nie zabłysnął strzał z rewolweru Parsifala.

Pojedyncze łzy spłynęły po twarzy Cochise’go, po czym spadły w szparę w ziemi, dołączając do dzieła wilgoci.



***



Kruki rozszarpały ciszę, gdy ferreusowie szykowali się do wieczornej strawy i zmian wart. Obrzydliwy śpiew czarnych artystów zbudził drzemiącego Colta, który tylko po dopalaczu mógł spokojnie zamknąć oczy. Longtaill upuścił miskę z zupą, Parsifal zadrasnął się, czyszcząc nóż. Kropla krwi, rozlana zupa, przerwany sen, dreszcze na karkach, wystraszone serca żołnierzy; wszyscy nerwowo patrzyli w niebo, doszukując się ciemnego widma łopoczących skrzydeł. Strach zagościł na ich twarzach.. Tylko wsparty o pień Cochise otworzył oczy, wzniósł powoli głowę i powiódł wzrokiem ku północy i północnemu zachodowi – to stamtąd dochodził jazgot kruków. Wstał i sprawdził, czy ma naładowany rewolwer, po czym poszedł po karabin.

Colt wyszedł z namiotu, zakrywając uszy dłońmi. Wpadł na niego jeden ze strzelców – rudzielec o imieniu Stephen.

- Co się dzieje, do ciężkiej cholery?! – Herman spojrzał na wystraszone oczy szeregowca. żołnierz nie odpowiedział. Pobiegł do kilku innych, patrzących na północne wzgórza.

Dźwięk ludzi odbiegających od ognia, swoisty odgłos szurających butów, szeptów i jęknięć z przerażenia. Najbliższe ognisko zgasło zalane przewróconym garnkiem, w którym był gulasz, zupa rozlała się, przypominając barwą rzygowiny. Ktoś upuścił pochodnię i zapłonęło jedno z drzew; w deszczu iskier przebiegło dwóch mężczyzn. Jeden z podenerwowania wystrzelił z rewolweru w niebo. Cienie pełzały szybko po ziemi, tańczyły radośnie, złączały się w orgii szaleństwa, popadając w tango obłędu, w tańcu strachu. A nad wszystkim czuwała krucza symfonia.

Cochise Navarro szedł spokojnym krokiem przez pobojowisko lęku, trzymając w dłoni odtylcowy karabin. Minął Longtailla, który wpatrywał się w niebo, minął ogniska i Hermana, zakrywającego uszy dłońmi. Stary Colt wiedział, że coś się święci. Gdyby nie dodatkowa dawka dopalacza, jego cień również dołączyłby do balu paniki, który toczył się na kręgach światła liżących ziemię. Bal ów trwał, napawając niepokojem, muzykę wygrywała krucza symfonia. Cochise rozumiał „melodię”, odczytywał w niej słowa. „Nad rzekę!” – krzyczały kruki.

Nad rzekę. Milczący strzelec szedł właśnie tam.

Prawie nikt nie go nie widział. Prawie.

Wtulony w drzewo Parsifal patrzył, jak Cochise opuszcza obóz, jak jego płaszcz spokojnie płynie wśród chaosu, jak w cieniu majaczy spokojna twarz mężczyzny, jak jego oczy błyszczą bezuczuciowo, tak jak zawsze, jak zwiesza wzrok w ziemię, jak ulatnia się niczym zjawa. Patrzył i zastanawiał się, czy zastrzelić ferreusa. Nie myślał, dlaczego miałby to zrobić, po prostu przez chwilę czuł pragnienie chwycenia za rewolwer i posłania pocisku w plecy Cochise’go. Ten zniknął jednak wśród mroku, zniknęło również pożądanie dotyku zimnej rękojeści broni. Parsifal zacisnął zęby i przeszedł przez obóz, mrużąc oczy na kruczą muzykę. Był jednym z niewielu, którzy potrafili zapanować nad emocjami; miał mocny umysł i nerwy godne kogoś o tak stanowczym i zimnym wyrazie twarzy. Był nieugięty, inteligentny i spostrzegawczy. Bezlitosny. Jak mówił Longtaill: idealny żołnierz.

Colt nie wytrzymał i wyciągnął Silver-Storma z kabury. Wyszedł na środek i zaczął strzelać w czarną płachtę nieba.

- Uspokójcie się, do kurwy nędzy! Spokój!

Huk strzałów uciszył kruczą symfonię. I nastała cisza w obozie strzelców.



***



Filia.

Schodziła ze wzgórza, rozglądała się, uspokajała serce. Przynajmniej próbowała je uspokoić.

Szelest krzewów mieszał się z trzaskiem gałęzi pod stopami. Trzaskiem, który raz zdawał się dobiegać z tyłu – jakby ktoś szedł za nią – raz gdzieś z boku – jakby ktoś czekał na dogodny moment, by zastąpić drogę. Czasem dźwięki dochodziły zewsząd; wtedy myślała, że coś ją otoczyło, że to koniec.

Tchnienie zimnego wiatru zagwizdało na popękanej korze drzew, przypominającej puste oczy i uśmiechy wypełnione kłami.

Filia.

Przerażona, pobiegła, gubiąc za sobą kilka łez i cichy pisk.

Filia.

Ujrzała blady blask księżyca, odbity w rwącej rzece, leżącej niedaleko u stóp wzgórza. Poczuła nadzieję. Przez dzień mało szła, tak jak nakazał Cochise, zatrzymywała się również na dłuższy czas – a wszystko to po to, by być niedaleko obozu. Nad rzekę. „Spotkamy się nad rzeką” – mówił Cochise. Tam miały połączyć się ich drogi, biegła więc co sił w nogach, nie zważając na rechot kruków, który rozległ się dookoła. Wiedziała, co ów śmiech i krzyk znaczą.

Filia.

Zatrzymała się nad rzeką, widząc Cochise’go, który stał kilkanaście kroków dalej. Kucając, jakby nasłuchiwał wody.

Filia – szeptało Black Rose.

Głowa powleczona cieniem przekręciła się w stronę dziecka. Mężczyzna wstał w milczeniu. Wyprzedził ją? Szybciej dotarł na miejsce? Jak to możliwe?

Brakowało gwiazd, by rozświetlić jego twarz, brakowało wiatru, by niósł jego zapach. Był tylko księżyc - nikle tlił się w warkoczu rzeki, który im dalej, tym był szerszy. Był tylko zimny powiew powietrza, który wiał w przeciwnym kierunku, ciągnąc za sobą rumiankową woń dziewczynki. Niósł ową woń Cochise’mu.

Filia.

Stała w bezruchu, patrząc do mężczyznę.

Filia!

Wyciągnął do niej ręce, silne dłonie strzelca.

Filia…

Zaczęła zbliżać się powolnymi krokami. Nabierała uśmiechu, czuła ciepło oblegające całe ciało. Czuła się bezpiecznie.

Szum rzeki napawał poczuciem wolności, tam, dokąd zmierzał, było nowe życie. Wolność. Pójdą razem w miejsce, które wskażą oczy wybawiciela. On weźmie ją na plecy, ona zaśnie, czując pod policzkiem pot zbierając się na jego karku. Zimny, lepki pot, pachnący rumiankami. Wszystko będzie dobrze…

wszystko się ułoży…

nastanie nowy dzień…

Filia.

Roześmiała się, przyśpieszyła kroku, zaczęła biec. Wyciągnęła do niego ręce, pragnęła ciepła jego uścisku.

Filia.

W przerażeniu zatrzymała się, upadła na plecy. Zamiotła dłońmi zimną ziemię. Wierzgnęła nogami, próbując cofnąć się.

Filia.

Próbowała krzyczeć. Ujrzała twarz tego, co czekało na nią nad rzeką.

Cochise…

To nie był on.



***

- W którą stronę? – Longtaill patrzył na krzątających się żołnierzy. – No dalej, durnie!- krzyczał. – Gaście to, bo będzie pożar!

- Do ciężkiej cholery, już trzeci raz powtarzam, że na północ! – warknął Parsifal.

- Po jakiego diabła poszedł? Nie mówił nic?

- Samson, nie wkurwiaj mnie. Czy ty nie rozumiesz? On polazł za tym pieprzonym dzieciakiem! Czułem od samego początku, że Navarro coś knuje, coś, co nie służy naszemu dobru. Nie słuchałeś mnie. Zrozum! Z tym facetem jest coś nie tak!

- Sam już nie wiem.

- A ta amunicja? A ta troska o dzikusa? Samson, kurwa, czy ty nie widzisz, że Navarro nie jest tym, za kogo go mamy?

- Chcesz powiedzieć…

- Dam głowę, że Cochise, to imię wymyślone przez dziwkę chara.

Obaj zamilkli na dłuższy czas.



- Ja pójdę w ślad za panem Navarro – rzekł Colt, głaszcząc dłonią kolbę karabinu. – Daj mi dziesięciu ludzi, Samson. Wsiądziemy na konie i dorwiemy go… a raczej: ich.

- Jesteś pewien? Wolałbym nie puszczać nikogo w las. Jeszcze niedawno wszyscy byliśmy jak galarety.

- Tak. Jestem pewien. Jeżeli on sam, bez konia i zapasu amunicji może pójść głębiej w Black Rose, to i my możemy. – Oczy Colta błyszczały z podekscytowania. - No i w końcu zacznie się coś dziać! – zaśmiał się.

- Pójdę z tobą, Colt – odezwał się Parsifal.

- Nie. Zostań z Samsonem. Was dwóch powinno czuwać nad obozem. Dam sobie radę.

- Bądź ostrożny – rzekł Longtaill.

- Nie boję się go.

- To nie ma nic do rzeczy. Uważaj. – Longtaill wyciągnął Silver-Storma i przyłożył go do piersi, na znak pozdrowienia. – Niech prowadzi cię ogień karabinu – rzekł rytualnie.

Colt Herman wyjechał z obozu wraz dziesięcioma żołnierzami, poganiając ich swym metalicznym głosem.



***



Wrzasnęła, czołgając się do tyłu. Wcześniej ujrzała, jak blaknie kapelusz i płaszcz mężczyzny, jak rozpływa się sylwetka, którą okrywały, jak migoczący obłok rzeźbi się na kształt kobiecego ciała, jak pęcznieje blada skóra, jak wpełzają na nią korzenie i pędy blizn, z których wyciekała gęsta, czarna krew, jak palce u dłoni wydłużają się, misternie wieńcząc swe narodziny długimi, wąskimi szponami, idealnymi by ukłuć w sam środek źrenicy dziecka. Zimne, białe oczy błysnęły zza zasłony rzadkich, tłustych włosów, muskających blade piersi o błękitnych brodawkach. Napiął się płaski brzuch, przez który biegła długa pręga blizny. Blizna ta, świadczyła o głębokim cięciu z przeszłości, które jednym ruchem rozpruło skórę upiornej niewiasty od żeber po lewej, nad pępkiem, aż do prawego biodra.

Wzięła głęboki oddech, zagwizdały jej nozdrza. Pochwyciła nogi dziewczynki, pociągnęła ją do siebie, obróciła nieczułym, wręcz brutalnym ruchem na plecy. Złapała za szyję.

Dziecko wydało z siebie cichy pisk, potem ów pisk ustał, zastąpiły go łzy burzące się w błękitnych oczach, zastąpił go powolny oddech, coraz trudniejszy, coraz boleśniejszy przez zimne palce zaciśnięte na gardle.

Patrzyły sobie w oczy. Długo.

Kobieta szczerzyła kły, dziewczynka bezskutecznie doszukiwała się w jej wzroku blasku człowieczeństwa. Tego blasku nie było.

Podniosła Filię nieco do góry, jeszcze mocniej zaciskając dłonie, po czym rzuciła ją na ziemię, wygięła plecy niczym łuk. Wzniosła prawe ramię w górę, by zadać głęboki, potężny cios pazurami, który miał zakończyć wszystko, co miało sens…

Głowa kobiety częściowo eksplodowała w głuchym trzasku, zamiótłszy powietrze długim warkoczem krwi, ciało bezwładnie gruchnęło o ziemię, a wszystko to działo się, dopóki nie zamilkło echo strzału oddanego gdzieś z tyłu.

Dziewczynka wciąż leżała na ziemi, gdy słabe światło księżyca migoczącego nad jej głową zakryła czarna sylwetka mężczyzny w płaszczu i kapeluszu. W prawej dłoni trzymał karabin – Golden-Raven – lewą wystawił do dziecka.

Chwyciła ją.

Była ciepła.

Cochise. To był prawdziwy Cochise.



***



- To ty? – pytało drżącym głosem dziecko. - To na pewno ty?

- Tak – zapewniał bez przerwy, wodząc wzrokiem po niecce puszczy.

Przez kilka godzin czuł jak Filia szlocha, jak wciska oczy w rękaw jego płaszcza..

Szli wzdłuż rzeki. Im dalej, tym szersze było jej koryto, tym głośniejszy był szum wody.

- Kim była ta…kobieta?

- Zarpa. – Słowo to brzmiało w jego ustach, jak przekleństwo. – Ludzie z zewnątrz opowiadali mi nieraz o zarpach. Nie sądziłem jednak, że to, co mówią, jest prawdą. Black Rose rzeczywiście ma swoje bestie. – Głos Cochise’go był melodyjnie stanowczy, mocny, a jednocześnie przeciągły i delikatny. Nie wyjawiał ani radości, ani smutku.

- Nigdy o nich nie słyszałaś?

- Nie – odpowiedziała. – Tylko źli ludzie mają wiedzę o złych rzeczach.

Skrycie uśmiechnął się na te słowa.



- Dogonią nas, czuję to – powiedziała, gdy blask dnia jawił się między smołowatymi drzewami; na niebo wstępował korowód szaro-złotych obłoków.

Gdy rzeka rozrosła się w niski wodospad, Cochise skręcił w stronę zachodu, gdzie czekało na nich kolejne ze wzgórz, obrośnięte sosnami i borówką.

W milczeniu szli pod górę, dotykając dłońmi drzew, wdychając ciężką, wilgotną woń puszczy. Kilka kamieni sturlało się pod nogami Cochise’go, gdy zatrzymał się i poprawiał kapelusz.

- Również to czuję – westchnął..

Cały czas czekała, aż to powie. Bez słowa ruszyli dalej.

Na szycie wzgórza pierwszy raz ujrzeli źrenicę słońca i dalsze mile puszczy, leżące nieco niżej, skąpane w blasku, który z całkowitą pewnością był tam niewidoczny. Tylko tutaj, na suchym czubku ziemi usłanym liśćmi i gałęziami, była złota poświata. Przez chwilę, moment. Nikła z każdym krokiem stawianym coraz niżej, za to pojawiały się duże kamienie, milczące morza mchów, wykroty, wystające nad ziemię grube korzenie powalonych drzew, coraz gęstsze korony sosen, cień, zimny wiatr i wilgoć, pajęczyny czepiające się ubrań. Po przejściu ze świata światła, do krainy cienia, znów poczuli się zagrożeni, znów przyśpieszyli kroku. Zastanawiali się oboje, co będzie później, lecz nie wiedzieli - horyzont był nieokreślony; raz równa linia ziemi błyskająca przez kraty uwite z pni drzew, raz faliste rozpadliny i rowy, czasem strome i niebezpieczne, a wszystko to na przemian, jak barwy opalizującego kryształu. Kryształ ten mógł być zarówno broszą życia, jak i błyskotką śmierci.

I to właśnie ta druga oślepiła ich, gdy zatrzymali się obok szerokiego głazu, słysząc tętent końskich kopyt, dźwięk wyciąganych rewolwerów, a potem już tylko głos Colta Hermana:

- Stój, Navarro! Zatrzymaj się!



II



Jedenastu konnych stało równą ścianą, wszyscy w napierśnikach i z bronią w gotowości. Cochise rozpoznał każą z twrzy. W samym środku siedział na czarnym rumaku Colt, trzymał rewolwer wzniesiony w niebo. Kilku mężczyzn - w tym Vincent Hucklebary - ściskało w dłoniach Gold-Raven’y. Jeszcze nie celowali w Cochise’a. Jeszcze nie.

Colt podprowadził konia bliżej, patrząc powłóczyście na Filię. Cochise pchnął ją za głaz, spojrzeniem dał do zrozumienia, by cokolwiek się działo, nie wychodziła zza skały. Podszedł do Colt’a na odległość kilku kroków i przekrzywił głowę. Spojrzał na twarz Hermana oczyma okrytymi cieniem kapelusza. W lewej ręce zwisał mu karabin, prawą miał wolną, zastygłą w oczekiwaniu blisko kabury przymocowanej do pasa. Cochise ani drgnął, nie dając po sobie znać strachu jaki opanował jego serce. Jedynie jego zatarty napierśnik błyszczał wtedy w promieniach słońca.

- Navarro, co ty wyprawiasz?

Milczenie.

- Odpowiedz – warknął Colt.

- Robie to, co do mnie należy. – Cochise wyraźnie uśmiechnął się.

- Pieprzysz, Navarro. Mydlisz mi oczy. – Brwi Hermana wygięły się wrogo. – Gdzie prowadzisz tego dzieciaka? Bo na pewno nie jest to droga do łącznika.

- Prowadzę ją tam, gdzie mi się żywnie podoba. – Uśmiech zniknął z twarzy Cochise’go.

- Ona nie jest twoja.

- Ani wasza.

Colt podjechał jeszcze bliżej.

- Co ty sobie wyobrażasz? Za kogo ty się masz, do ciężkiej cholery? Zachciało ci się działać charytatywnie na rzecz dzikusów? Na rzecz… podludzi?

- Nie nazywaj jej tak – warknął Cochise.

Colt Herman zaśmiał się drwiąco.

- Nie wierzę – rechotał. – Ty naprawdę ich bronisz. Słyszycie chłopcy? On miłuje dzikusów! Słuchaj Navarro, a może ty jesteś jednym z nich? – Na te słowa wszyscy zaśmiali się. Nie widzieli, że milczenie Cochise’go oznaczało „tak”.

- Navarro, wtedy w dolnie nie strzelałeś do nich, prawda?

- Prawda.

- Szkoda ci było amunicji? – parsknął śmiechem Colt.

- Nie – odpowiedział spokojnie Cochise. – Zachowałem te naboje dla was.

Szybki ruch dłoni w stronę kabury, syk lufy otartej o ciemną skórę, dźwięk odbezpieczanej broni, a potem strzał z Silver-Storma, strzał prosto Colta, któremu mało pomógł napierśnik. Herman zleciał z konia daleko do tyłu, głucho rąbnął plecami o ziemię.

Zanim wszyscy pociągnęli za spusty, Cochise wystrzelił po raz drugi; w powietrzu bryzgnął mózg jednego ze strzelców, ciało bezwładnie zawisło na boku konia, kołysząc się na nodze, która zahaczyła o lejce.

Szybki ruch za drzewo, płynny, odruchowy sus, jeden z tych, jakich uczono Cochise’go. Przywarł plecami do pnia, wziął głęboki oddech, po czym obiegł drzewo od prawej strony, gdy jeźdźcy przejeżdżali tuż obok. Miał przewagę – oni musieli być w ruchu, on mógł przystawać i chować się.

Wzniósł Silver-Storma, wystrzelił do najbliższego strzelca, patrzył jak upada na ziemię, brocząc krwią z szyi, patrzył tylko chwilę, bo potem spostrzegł jak reszta rozdziela się i okrąża go.

Pobiegł, gdy pociski z karabinów siekały ziemię i drzewa tuż za nim, rzucił się szerokiego wykrotu, by po chwili wyłonić się z kopca i oddać strzał…

Rewolwer splunął pociskiem, nabój poleciał ze świstem i przeszył serce myśliwego Glena.

Krzyk mężczyzny, a potem krótka cisza.

Glen rozłożył się na koniu, zwierzę w szaleństwie pobiegło dalej na zachód i rzuciło się w przepaść, rycząc tak, że skóra jeżyła się na karku.

Cochise błyskawiczne wyszedł z dołu. Pobiegł przed siebie i znów schował się za drzewem. Trzech jeźdźców zeszło z koni – słyszał jak nawołują i chowają się - pozostałych czterech pojechało w drugą stronę.

Dwa wrogie skrzydła – jedno za zwalonym pniem drzewa, drugie nieco dalej i niżej na prawo, w cieniu sosen.

Cochise westchnął i zamknął oczy.

Rozległ się wrogi ogień. Fruwała kora drzew, pryskała ziemia, świstało powietrze, klekotały kasety wyskakujące z karabinów… Mężczyzna stał spokojnie, skulony, wsparty o zimną skórę dębu. Po dwóch pięciostrzałowych salwach nastąpiło dłuższe milczenie.

- Przy szkoleniu przysięgaliście na honor i dumę rycerza-strzelca! Przysięgaliście walczyć w imieniu dobra! Wy! Mordercy i szubrawcy! – ryknął Cochise. - Nic niewarty jest kodeks i godło na pancerzu! Nic nie warte są rytuały i przysięgi! Jesteście plugastwem ubranym w jaśniejącą stal i szorstką skórę, noszącym z dumą rewolwery, którymi zabijacie niewinnych!

Bał się, lecz krzyk i gniew dodawały siły i otuchy. Po twarzy spłynęła mu jedna łza, zimna łza kogoś, kto pogrążony w wątpliwościach i lęku, wziął się za wymierzanie sprawiedliwości.

- Zostawcie nas, do cholery! Pozwólcie nam odejść! – krzyczał.

- Wyjdź i złóż broń, a nic ci się nie stanie – rozległ się głos jednego z ferreusów.

- Już widziałem waszą litość – rzekł spokojniej Cochise – gdy strzelaliście do tarzających się na ziemi dzieciaków. – Policzył strzały z Silver-Storma. Zostały mi dwa naboje, pomyślał. - Widziałem ją również, gdy rozstrzeliwaliście kobiety. Zresztą, nie muszę liczyć na łaskę. – Zaśmiał się zimno. - Zostało was siedmiu, więc i tak zaraz wszyscy będziecie martwi.

- To ty jesteś martwy, pierdolony dzikusie – głos dobiegał gdzieś z prawej. Cochise słyszał również, jak reszta jeźdźców schodzi z koni i chowa się za drzewami.

Spojrzał na lewo, między drzewa, gdzie był głaz chroniący Filię. Była bezpieczna, dopóki ferreusowie byli na swoich stanowiskach. Cochise nie mógł dopuścić, by rozproszyli się jeszcze bardziej i otoczyli go szerszym kręgiem, który wchłonąłby dziecko; wiedział, że za chwilę będzie musiał zaryzykować i zatrzymać ich tam, daleko od dziewczynki. Zwiesił głowę i wyostrzył słuch.

Szepty.

Głębokie oddechy.

łopoczące serca.

Szepty.

Frank i Trawley, zajdźcie go do lewej, będę was osłaniać.

Syk otwieranych zamków karabinów.

Dźwięk pustych kaset upadających

…na ziemię

…dosyć niedaleko

Niedaleko.

Szepty.

Falx i Stephen, czekajcie, aż wyjdzie zza zasłony i osłaniajcie mnie. Pobiegnę od prawej.

Było jeszcze jeden, który odjechał najdalej na prawo.

Milczał.

Broń go zdradziła.

ładował Gold-Ravena, bo zużył pięciostrzałowy magazynek. Był

…blisko

…był najbliżej

Kruk.

Cochise ujrzał załzawione oczy Filii błyskające zza głazu. Wyjrzała w idealnym momencie.

- Wezwij kruka – szepnął ledwo słyszalnie Cochise. – Tyko jednego. Nie chcę większej pomocy. I nie bój się. Zaraz to wszystko się skończy. Wezwij go. – Wskazał wzrokiem na mały pagórek, leżący na zachód od jego pozycji. To na nim leżał samotny strzelec. Dziecko pokiwało głową.



Lambert O’Canon przycisnął kolbę Golden-Ravena do ramienia i wstrzymał oddech. Widział but Cochise’go i kawek płaszcza wystające zza drzewa. Czekał na głowę, albo chociaż rękę. Urwę ci cokolwiek, pojebańcu, myślał, nie spuszczając oka z zasłony zdrajcy. Nie słyszał, jak czarny ptak zleciał na ziemię, niedaleko za nim. Kruk podreptał, zachodząc leżącego mężczyznę od prawej strony. Po cichu podszedł do twarzy strzelca.

Słodka cisza.

Lambert spojrzał na hakowaty dziób i puste, czarne oczy.

Oczy Cochise’go.

Nim O’Canon wydał z siebie jakikolwiek krzyk, kruk dziobnął go w policzek – bryzgnęły krople krwi – potem jeszcze raz i kolejny raz. Mężczyzna ryknął i wywinął się na plecy. Wymachiwał rękami, miotał się, gdy ptak wbił szpony w jego czoło i zaczął dobierać się do zielonych oczu, kłując je, dopóki nie pozostawiły po sobie pustych oczodołów.

Przeraźliwy ryk.

Ptak rozrywał usta Lamberta, dziobał go w język, bębnił o zęby; mężczyzna chwycił kruka i poczuł, jak dziób zdziera skórę z palców silnych, pomarszczonych dłoni. O’Canon zarzucił plecami, przeturlał się wciąż raniony przez ptaka, wstał na nogi, potykając się, rycząc niczym demon. Wstał pozbawiony oczu, wstał ślepy i oszalały od smaku krwi ściekającej mu do ust. Wstał…

…bezbronny.

Cochise błyskawicznie wychylił się, strzelił do Lamberta i wrócił do ukrycia. Usłyszał dźwięk ciała upadającego bezwładnie na ziemię, zanim rozległ się kolejne strzały. Krzyki O’Canona ustały. Nie żył.

Wybacz, Lambert, pomyślał Cochise.

W magazynku Silver-Storm’a został jeden nabój. Schował rewolwer do kabury i chwycił oburącz naładowany karabin. Przy pasie miał zapas amunicji. Uśmiechnął się.

Dźwięk kroków.

Frank, Trawley i ktoś jeszcze opuścili swoje zasłony. Wszyscy byli chronieni przez trzech kolejnych strzelców. Cochise wiedział, co musi zrobić w takiej sytuacji.

Wychylił się na lewo, wycelował w twarz Franka. Wypalił. Oni też wypalili.

Frank osunął się w drgawkach na drzewo, ukrył się, zacisnął zęby i słuchał dalej. Usłyszał gniewny, drżący krzyk Trawley’a:

- Na daruję ci tego! Słyszysz?! Nie daruję!

Tupot jego stóp.

Frank i Trawley byli przyjaciółmi. Byli jak bracia. Spokojnie, przyjacielu, pomyślał, zaraz dołączysz do swego brata.

Cochise wybiegł zza drzewa wprost na Trawley’a, rzucili się na siebie. Zadźwięczała kolba karabinu Cochise’go gruchocząca zęby przeciwnika, zadźwięczał jeszcze głośniejszy okrzyk nienawiści, wydobywający się z zakrwawionych ust. Navarro dopadł wroga, obrócił go i zakleszczył szyję karabinem; przywarli do siebie.

- Ani drgnij – usłyszał Trawley, czując przyprawiający o dreszcze gorący oddech, który uchodził z ust Cochise’go.

Ten spojrzał na stojącego niedaleko Lothora – szczupłego mężczyznę o wąskim nosie i migotliwych, piwnych oczach. Stał w bezruchu z wzniesionym karabinem, tak samo Falx i Stephen, wystający zza leżącego na ziemi grubego pnia. Cochise zmrużył oczy i rozwarł usta. Vincent, gdzie był Vincent Hucklebary?

Poczuł ostrą lufę Silver-Storm’a przystawioną mu do karku.

- Koniec tej gry, Navarro. Rzuć broń i puść Trawley’a – zadźwięczał głos Hucklebary’ego.

Cochise w milczeniu zamknął oczy. To koniec?

- No dalej, Navarro. Nie masz szans.

- Gdy dorastałem, podziwiałem was, cywilizowanych – rzekł Cochise. – Podziwiałem was za inteligencję, pomysłowość i siłę.

- Odłóż broń…

- Moja matka mówiła, że nie mam prawa czuć się gorszy. Mówiła, że jesteśmy tacy sami, że jesteśmy… z „jednego pieca”.

- Odłóż tę pierdoloną broń, Navarro!

- Gówno prawda. Jesteśmy inni. Nasze serca biją inaczej, o ile wy macie serca. – Zamilkł na chwilę. - Vincent, wiesz, co oznacza Cochise w języku chara?

Vincent odpowiedział dźwiękiem odbezpieczonego rewolweru.

- Cochise oznacza „żegnaj”. żegnaj, Vincent.

W paroksyzmie szaleństwa Cochise zarzucił Trawley’em tak, że nieszczęśnik nadział się gardłem na ostrze rewolweru Vincenta. Ranny osunął się na Hucklebary’ego , gdy Navaarro rzucił się na plecy, gdy rozległy się dwa strzały przeznaczone dla zdrajcy, strzały, które dosięgły Vincenta i Lothora, stojących niemal na równej linii.

Navarro obrócił się prędko na brzuch, błyskawicznie pociągnął za dźwignię karabinu, odepchnął ją z powrotem, wycelował i oddał strzał. Patrzył, jak Stephen upada za grubym konarem. Pocisk Falxa zarył obok Cochise’go, zagwizdał, bryzgnął ziemią.

Silne pociągnięcie za dźwignię Gold-Ravena, odepchnięcie i strzał…

Falx poległ ostatni.



***



W ciszy obserwował miejsce starcia. Zauważył, że stanowi centrum kręgu martwych ciał, rozsypanych dookoła. Nie wierzył, że pokonał Jedenastu.

Wiatr łopotał jego płaszczem, chłodził gorącą od emocji twarz, gdy Cochise krążył wśród żniwa śmierci. Vincent i Trwawley leżeli w uścisku - gdy padały strzały, Hucklebary trzymał towarzysza w ramionach. Teraz leżeli na ziemi. Razem. W słodkiej ciszy.

Twarz Lothora była wtulona w ziemię. I dobrze, pomyślał Cochise, chociaż jego oczu nie będę oglądał. Poszedł dalej, tam, gdzie leżeli Falx i Stephen. Nie ruszali się – również byli martwi.

Nie spoglądał na zmasakrowanego Lamberta. To jemu zgotował najgorszy los. Musiałem, pomyślał i ominął ciało leżące w daleko sięgających bruzdach krwi.

Glen leżał w dolinie, na dnie przepaści, przygnieciony koniem. Nie cierpiał – umarł, gdy spadał ze zwierzęciem ze zbocza.

Najmłodszy z ferreusów, chłopak o imieniu Draun dostał w serce, tak jak Glen. Leżał zastygły w bezruchu, muskany przez zimny wiatr, włączając się do dzieła bitwy.

Za to Colt…

Colt Herman jeszcze żył. Jego głośnym, ochrypłym oddechom towarzyszyły krwiste bańki wychodzące z ust; chyba miał przebite płuco. Leżał niedaleko, pod drzewem. Cochise zwiesił głowę, wyciągnął Silver-Storma z kabury i poszedł powoli w stronę rannego. Wszystko obserwowały czarne oczy Filii.

- Navarro… - syknął Herman, oblizując krew z ust. – Ty… ty…

Gdy słońce wyszło zza gęstych chmur, cień Cochise’go popełzł po ziemi i położył się obok Colta, zupełnie, jakby chciał mu towarzyszyć w ostatnich chwilach życia.

- Niech cię szlag, Cochise – charczał dalej Herman. – Niech cię szlag, dzikusie. Was wszystkich trzeba pozabijać. Co do jednego. – Oddychał coraz głośniej, mrużył oczy na biały blask. – Mam nadzieję że i ty, i ta mała szmata tutaj zdechniecie. – Zaśmiał się, kaszląc; czerwona nitka spłynęła mu po brodzie. - Na pewno zdechniecie. – Uśmiechnął się. – Longtaill i reszta załogi was dorwie. Pomszczą mnie i pozostałych. Falx dobrze mówił. Jesteś martwy, dzikusie.

Zabłyszczała lufa Silver-Storma, zakrakały wrony z Black Rose. Zaiskrzyły się łzy w oczach Cochisego Navarro. Ostatni nabój został w magazynku. Ostatni nabój, pomyślał Cochise.

- Wybacz, Colt – powiedział smutnym, drżącym głosem i wycelował w leżącego mężczyznę.

A potem Colt Herman ujrzał kolejno: błysk ognia i nieprzebytą ciemność śmierci.



III



- Dlaczego nie pozwoliłeś mu żyć? – pytało dziecko.

- Oni nigdy się nie zmienią – odpowiadał roztrzęsionym głosem Cochise. – Nigdy. – Mężczyzna schował szybkim ruchem rewolwer do kabury i chwycił oburącz karabin.

Zanim ruszyli dalej, Cochise wziął od Filii czerwoną chustę i porzucił ją na zachód od kierunku, który pragnęli obrać – w ten sposób mieli zmylić drugi pościg i zyskać na czasie.



***



- Wszyscy są martwi – rzekł ponuro Parsifal.

Logntaill przykucnąwszy nad Coltem, oglądał ciało przyjaciela i mówił coś do siebie. Po chwili wstał i powiedział:

- Colt oberwał dwa razy…

- Dobił go.

- Kto?

- Do ciężkiej cholery, przecież wiesz! – Parsifal splunął na ziemię.

- Nie mogę uwierzyć… jeden człowiek. Jeden pierdolony dzikus. Przecież nie miał szans! Ich było więcej! Kurwa, Parsi, powiedz mi, jak to możliwe?!

- Nie zapominaj, że to żołnierz taki, jak my. Był szkolony według tych samych zasad. Pamiętasz, co nam mówiono? „Zwierzyna jest silniejsza niż myśliwi”.

- Nie, Parsi! – załkał Longtaill. – Spójrz na ich ciała, zobacz, jakie odnieśli rany! Widziałeś, jak wygląda Lambert?! To Navarro jest myśliwym, a nie my! Wystrzelał ich jak psy!

- Boisz się go?

- Nie! – syknął Longtaill. – Nienawidzę go, nienawidzę tego skurwysyna z łona podludzi! Skończy, tak jak ci z doliny! I ten dzieciak też! Zabije ich, będę patrzyć w ich oczy, gdy będą błagać o życie! Obiecuję ci to! Obiecuję!

- Muszą być niedaleko – stwierdził zimno Parsifal. – Jeden z ludzi znalazł czerwoną chustę dzieciaka. Wisiała nisko, na gałęzi krzewu.

- To podstęp.

- Wiem, Samson. Cochise to przecież wyszkolony ferreus. Tylko kompletny dureń zostawiłby nam taki prezent. ślady są na ziemi. – Pociągnął nosem. - Oni idą na południowy wschód.

- A więc zwołaj ludzi i w drogę.

Parsifal zasalutował i odszedł. Longtaill spojrzał na zimne, nieruchome oczy Colta.

- Nie martw się – rzekł do martwego kompana. – Zabiję go. Zobaczysz.



***



Noc była zimna i smutna, przeplatana

2
Na razie tylko pierwsze wrażenia...

Przeczytałem ledwie kilka akapitów i wciągnęło mnie:) Wpierw przeraziłem się wielkością tekstu, jednak początkowe zdania bardzo mnie zaciekawiły i skończyło się na tym, że wydrokowałem opowiadanie (korzystając z drukarki w pracy, a co!) i będe w porcjach dalej połykał;) Uderzył mnie klimat - mroczny i posępny, przynajmniej na początku i narracja, sprawiająca, że oczy nie chcą się odkleić od tekstu. Oczywiście są jakieś błędy, lecz na razie je pominę.

SkySlayer, czytałeś może "Sierżanta" Miroslava żambocha? Podobny klimat.

Dobra, tyle, z początkowych odczuć, jak przeczytam więcej, będę dalej słodził...albo krytykował;P

Pozdrawiam!

3
Ho-ho.

Jak na razie ciepłe (nawet bardzo ciepłe słowa). Dzięki Mazer, to podtrzymuje na duchu i dodaje sił.

Czekam na kolejne opinie... chcę doszlifować ten tekst, odstawić go i pisać coś nowego :twisted:

4
Witam!

Dopiero wczoraj skończyłem czytać, bynajmniej nie dlatego, że mnie nie wciągnęło, ale zwyczajnie z czasem ostatnio kiepsko stoję:/

Pominę wytykanie błędów technicznych, nie specjalnie się na nich skupiałem. Ogólnie jestem na tak. Podoba mi się Twój styl, jak prowadzisz czytelnika po wydarzeniach, chociaż (jak zwykle) jest małe "ale". Czasem nadużywałeś wyjaśniania kto, co robi, a można było to pominąć, pozwolić domyślić się o kogo chodzi. Odnosiłem wrażenie w stylu "Patrzcie, teraz mówi ten i ten! A teraz tameten, a tamten podnosi się, a ten pierwszy znowu robi coś innego", takie dokładne wskazywanie palcem, nie jest to permanetne, wyłapałem to w kilku fragmentach. M się czepiam, ale jakoś mnie to kłuło.

Narracja była dobra do momentu, gdy Cochise opuścił grupę, podążył za Filią. Zszedłeś niżej z klimatem, pewnie dlatego, że dalsza akcja była do przewidzenia. że Cochise wykręci wałka reszcie, spodziewałem się na początku, zaraz po jego pojawieniu się, a jednak siedziała we mnie nadzieja na zaskoczenie, cóż... nadzieja okazała się być tylko nadzieją. Ale tutaj kłania się chyba najważniejsza uwaga. Opowiadanie samo w sobie jest dobre, jednak nie zostanie mi w głowie zbyt długo, właśnie dlatego, że jest tylko opowiadaniem, a nadaje się na to, by pociągnąć akcję dalej. Po prostu polubiłem postać Cochise'go i, jeśli tylko zdecydujesz się na kontynuację jego przygód, zdecydowanie bedę chłonął je dalej:)

I zdecydowanie dialogi sa po stronie plusów.

W sumie te dwa błędy najbardziej wpadły mi w oko;) fragmentami zbyt dokładne wskazywanie kto, co robi i przewidywalność (jeśli na tym się skończy, a jeśli będzie kontynuacja, można tę uwagę wykreślić).





Trochę to może chaotyczne, co napisałem, ale siedzę w pracy i wykorzystałem chwilę przerwy.



Pozdrawiam!

5
Mazer, chłopie kochany, dzięki :wink:

Właśnie na coś takiego liczyłem - potwierdzenie moich spostrzeżeń, że tekst od pewnego momentu śmierdzi przewidywalnością i małym zróżnicowaniem. "Wstał, podniósł, powiedział" - takie schematyczne prowadzenie akcji do chyba bolączka każdego z nas, jednak sądzę, że i tak walczę z tym dosyć skutecznie. Ten tekst (jak każdy inny) to dla mnie tylko wprawka, stąd też mniej skupiam się na zwrotach akcji (przez co zdarza mi się popadać w skrajną wtórność), za to drążę właśnie te słynne dialogi, budowę klimatu i całą resztę. Prościej mówiąc: tylko styl mi w głowie. Dobre pomysły będą potrzebne, gdy uznam, że czas słać teksty tam, gdzie trzeba.

Po tym co pisałeś, dochodzę do wniosku, że jestem na dobrej drodze.

Argh, jeszcze nawet nie mam szesnastu lat, więc jest sporo czasu, by nauczyć się więcej ;)

Pozdrawia, pełen nadziei i pasji

SkySlayer

:twisted:

6
Wydrukowałem.

Przeczytałem.



Spodobało mi się. Aż chce się więcej!

Podobały mi się opisy walki i dialogi. Tak. To najbardziej. Dziwne tylko, że po strzale każdy padał. Najczęściej tak nie jest ;)



Tekst to naprawdę tylko zabijanka, ale bardzo przyjemna :D

świat jest... Dość egzotyczny, choć słabo opisany.

Tak...

Po co tylko ten nazwy po angielsku? Nie mogą być po polsku?





Tak...

Dobry tekst. warto poświęcić tusz i kartki ;D
Are you man enough to hold the gun?

8
Tekst przeczytałem już jakiś czas temu, nawet ze dwa razy brałem się za podanie swojej opinii o nim. Jak to zwykle w życiu bywa, nie miałem na to czasu, teraz naprawię ten błąd, ale tylko częściowo, gdyż gdzieś mi zniknął dokument z rzeczami, które ubodły mnie w oczy niczym byk torreadora.



Ogólnie nie jest źle, widać progres w Twoim pisaniu. To najważniejsze.

Pomysł wybrałeś sobie trochę mało oryginalny, dodałeś do niego nieco ciekawych efektów lecz dla mnie to za mało. Nie powiem żebym się nie zainteresował jakimi torami podąży historia, jednak nie czekałem na każde następne zdanie z wielkim zniecierpliwieniem.



Czytając to przypomnieli mi się po kolei Winnetou, Crazy horse, ostatni Mohikanin, a nawet bohater filmu "Tropiciel". Wszystko to już było, tylko w nieco innym świetle. Nieco inaczej przedstawione, jednak wszystko razem coś łączy. Samotny bohater mszczący się za śmierć swojego narodu.



Jak wspomniałem na początku usunął mi się dokument z rzeczami, które chciałem brzydko mówiąc - wytknąć. Ominę też tą część, widocznie tak miało być.

Wspomnę tylko to o czym mówił Test: świat jest strasznie ubogo opisany, wręcz jakby go nie było. Nie potrafię sobie przykleić akcji do żadnego znanego mi zakątka świata. Nie lubię takich sytuacji. Sądzę, że i zwykłego czytelnika może to drażnić.

Do angielskich nazw się nie doczepię, widocznie zmusiła Cię do tego konwencja i świat, w którym chciałeś osadzić opowiadanie.



To, by było na tyle.



Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron