
-------------------
Całe moje życie mieszkałem w tej miejscowości. Była to wioska na uboczu, typowo farmerska, jednak nie bazująca na jednej czy dwóch wielopokoleniowych rodzinach. Mieliśmy nawet sklep i kowala, jak również osobę zajmującą się naszymi chorobami, o ile nie wymagały szpitala – pannę Gobbins. Celowo nie nazywam jej lekarką, czy znachorką – była to dyplomowana pielęgniarka, która spędziła gros swojego zawodowego życia w sporym szpitalu w Pigeon Forge. Pochodziła stąd i tu wróciła, aby zaopiekować się swoją matką i naszymi boleściami.
Stary Henry miał dom na uboczu od drogi prowadzącej do naszej wioski, nieco pod górę, ukryty za szpalerem drzew starego sadu. Nie był lubiany we wsi, a jego własne dzieci rozpierzchły się po świecie, czy to z powodu jego parszywego charakteru, czy też szukając kariery innej, niż rolnika hodującego co rok kukurydzę. Dość powiedzieć, że gdy odszedł, to poza pastorem z sąsiedniej, większej wsi (gdzie był cmentarz) żegnało go może kilka osób. Widać wyprawa te dziesięć mil konnym wozem była bardziej nużąca, niż satysfakcja z tego, że moment przykrycia przez ziemię tego typa można było zobaczyć na własne oczy.
Nie pamiętam kiedy dokładnie, ale z pewnością kilka lat później, kiedy już moje dzieci nie były ciągle upapranymi bobasami, przy półce na kanki z mlekiem na drodze do starego domu Henry’ego pojawił się jego rower, jak również napis - „Desmond Tisawarga – lekarz”. Nazwisko nie miało związku z poprzednim lokatorem i brzmiało egzotycznie. Wzbudziło naszą ciekawość którą zaspokoiliśmy obserwacją z posesji panny Gobbins, jako że jej płot graniczył z domem Henry’ego, a wysoka, wcale nie koszona trawa i drewniane, dość gęste szczeble ogrodzenia gwarantowały prywatność.
To był starszy, korpulentny pan, z wąsem, ubrany przeważnie na biało. Właściwie po paru dniach obserwacji mieliśmy wrażenie, że wcale się nie przebiera. Chodził w lekarskim kitlu, lub w czymś bardzo podobnym do szlafroka – białym. Byliśmy jednak za daleko, żeby ocenić to dokładnie.
Pierwsza z doktorem Desmondem porozmawiała panna Gobbins. Przekazała nam (czy dokładnie – naszym rodzicom) z okazji niedzieli informacje przybliżające nam postać nowego gospodarza na posiadłości Henry’ego. Okazał się nim być skromny lekarz z dużego miasta, chcący odpocząć od jego zgiełku. Nie podpierał swojej praktyki stosem dyplomów i podziękowań, ale zamierzał udowodnić umiejętności praktyką. O swojej poprzedniej pracy nie opowiedział pannie Gobbins za wiele, natomiast tabliczkę wywiesił dlatego, że chciał chętnie, w miarę wolnego czasu pomóc miejscowym. Szybko doszedł do porozumienia z naszą pielęgniarką i już w kolejnym tygodniu zapraszała ona chorych nie do siebie, ale do sympatycznego, jak sama stwierdziła, doktora Desmonda. Z czasem nieufność została przełamana, a i najbardziej zatwardziali zwolennicy ramkowych dyplomów zaufali naszemu lekarzowi, widząc, jak skuteczne były jego kuracje.
Niby miejscowość nie była taka ludna, ale doktor Desmond pacjentów i pacjentek miał dużo. Im bardziej wiedzieli o tym, że jego kuracje są skuteczne, tym łatwiej przypominali sobie o dolegliwościach i szczerzej o ich uleczeniu mówili. Dość wystarczyło posłuchać, aby upewnić się, że Desmond swojego dyplomu nie znalazł w stodole. Leczył skutecznie, o ile był w domu. Właściwie jego okazjonalne, losowe nieobecności były większą bolączką, jak nasze choroby – bo z tymi dawał sobie doskonale radę. Za kilka lat praktyki może tuzin pacjentów odesłał do szpitala w Pigeon Forge, a całą resztę opatrzył i wyleczył aż do pełnego wyzdrowienia.
Wiedzieliśmy, że musi jeździć na rowerze, tym starym, damce na której jeździł Henry. Stała oparta pod dużym drzewem, przy skręcie na posesję. Gdy roweru nie było – próżno było szukać pomocy. Znaczyło to, że doktor pojechał nim do sąsiedniej wsi, albo nawet dalej. To ostatnie przypuszczenie wynikało z faktu, iż nie prowadził tam żadnej praktyki, jak również nie był tam widywany, ani choćby okazjonalnie zauważony, pomimo charakterystycznego wyglądu.