Może dodatkowe pary oczu coś podpowiedzą.
Przynęta.
- Jesteś mi potrzebny, Ben. Znajdziesz chwilkę?
McAlister nie tracił czasu na powitania, co samo w sobie nie było takie nadzwyczajne. Kunsztowne formy grzecznościowe i odpowiednio dobrany krawat pozostawiał na oficjalne spotkania z większymi od siebie.
- Siedzę nad papierami. O której Ci pasuje?
- Natychmiast.
Sygnał w słuchawce oświadczył, że rozmowa jest zakończona. Jednoczesny brak powitania i pożegnania miał już swoją wagę.
Benjamin Alderton nie lubił przerywać pracy. Złożył niechętnie teczkę i wrzucił ją do pierwszej szuflady. Przekręcił kluczyk i sprawdziwszy czy na pewno się zamknęła, włożył go do kieszeni.
- Na trzecim piętrze chyba przecieka jakaś rura, Doris. Bądź tak uprzejma i wytłumacz mnie, gdyby ktoś z Watykanu chciał umówić się na spotkanie – wyjaśnił swojej asystentce, zamykając drzwi do gabinetu.
Doris potwierdziła tylko skinieniem głowy. Była niespełna czterdziestoletnią matką dwóch konserwatywnie wychowywanych nastolatków i oddaną żoną. Miała skłonność do nadużywania pudru do twarzy, a swoje poczucie humoru zakopała prawdopodobnie wieki temu na jakimś pustkowiu, nie pozostawiając żadnych śladów. Alderton chętnie wykorzystywał ten fakt aby wprawiać ją w konsternację.
Tym razem nie trzeba było wyjątkowej bystrości, żeby zrozumieć, że Benowi chodzi o Ashleya Pope’a, świeżo upieczonego szefa komórki odpowiedzialnej za ochronę informacji, który swój awans podkreślał zwiększonym poczuciem odpowiedzialności i wtykaniem nosa w niemal każdą godzinę życia członków zespołu. Pierwsze piętro było jednak niżej od trzeciego. Kiedy więc przychodziły stamtąd jakieś polecenia, uprzejmie i oficjalnie je akceptował, chociaż jego zgoda nie była ani wymagana, ani potrzebna.
Wspinając się po schodach, Alderton zastanawiał się, co tym razem kryje się pod słowem „natychmiast”. McAlister był zastępcą dyrektora. Nie miewał problemów z zastruganiem ołówka ani znalezieniem nowej paczki papierowych ręczników.
W sekretariacie przywitał się z Ann, wiekową i dobroduszną sekretarką McAlistera.
- Szef zaprosił mnie na herbatkę i partię szachów.
- Może lepiej wykręć się niestrawnością – doradziła. – Przez pół dnia drzemał na swojej rzymskiej sofie, a potem dostał jakiś telefon z zewnątrz i teraz obdzwania wszystkich świętych i archaniołów. Pachnie mi to jakimś spiskiem.
Gilbert McAlister właśnie odkładał słuchawkę, kiedy Ben wszedł do jego gabinetu.
- O, jesteś. Świetnie. – Wstał i podszedł z wyciągnięta na powitanie ręką. – Siadaj.
Jego gabinet urządzono w ciężkim, oficjalnym stylu. Ciemne, przytłaczające meble z litego drewna i brązowa skóra. Z portretu na ścianie, za fotelem, dostojnie spoglądała królowa. Na ścianie naprzeciwko okna wisiała olbrzymia mapa świata. Sam McAlister, ze swoimi szpakowatymi włosami i przesadnie drogim, szytym na miarę garniturem, wyglądał jak kolejny rekwizyt mający dowodzić potęgi imperium, za każdym razem kiedy przystawał na chwilę, żeby się nad czymś zastanowić. Wyglądało na to, że dobrze czuł się w tej roli, odkąd na korytarzach zaczęto szeptać, że przed jego nazwiskiem mogą pojawić się trzy litery. Szlachectwo zobowiązuje.
Na okoliczność wizyty Bena porzucił swoje ogromne biurko, zza którego lubił onieśmielać gości i usiedli przy mniejszym stoliku pod oknem.
- Jesteś mi potrzebny, Ben. – Na blacie położył szarą teczkę, tak że strona tytułowa znalazła się na spodzie. – Być może mamy szczęście. Ale ponieważ nie polegamy tylko na szczęściu, musimy się upewnić.
Gilbert McAlister, mimo że dopiero niedawno minął pięćdziesiątkę, miał już dość siwych włosów i stażu pracy, żeby wygłaszać takie małe, podniosłe przemówienia. Przynajmniej tak uważał.
- Zdaje się, że miałeś okazję obejrzeć sobie trochę Helsinki jakiś czas temu. Kiedy to było? Trzy, cztery lata temu?
- Cztery. – Ben mógł polegać na swojej pamięci. Zwłaszcza, że pobyt w Finlandii przyniósł mu kolejne zawodowe rozczarowania.
- Nie wszystko poszło gładko? – McAlister zrobił teatralnie zatroskaną minę.
- Mieliśmy przyjaciela w rosyjskiej ambasadzie. Dostarczał nam cennych informacji. Kiedy kończyła mu się tura pojawiła się koncepcja ewakuacji. Ale nie wyszło.
- No właśnie. Co tam się wydarzyło?
McAlister wstał i otworzył gustownie zdobiony barek. Nalał do dwóch szklanek odrobinę szkockiej i dolał wody. Ben chętnie przyjął poczęstunek.
- Dogrywaliśmy szczegóły. Chodziło o to, żeby utrzymać go jak najdłużej na pozycji, bo źródło było dobre. Ale nie za długo, bo pod koniec tury zwiększa się obserwacja, na wypadek gdyby ktoś nie miał ochoty wracać do domu.
- I wtedy zdarzył się wypadek? – Zamilkli na chwilę, robiąc przerwę na łyk szkockiej. Ben zaczął podejrzewać, że McAlister prowadzi go za rękę w jakieś konkretne miejsce, w którym czeka niespodzianka.
- Facet złamał nogę. Po dwóch tygodniach w gipsie wrócił do kraju. Przez ten czas siedział w ambasadzie i nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Tydzień po nim wyjechała żona i sprawa się zakończyła.
- Ewakuowali go?
Ben wzruszył ramionami.
- Gdyby to była ewakuacja, mogli zabrać go od razu. Słuchaliśmy niektórych linii. Jego żona często rozmawiała z koleżanką w Rosji. Mówiła, że są jakieś komplikacje i leki przeciwbólowe nie działają. Ambasada załatwiła konsultacje w Leningradzie. Facet wyjechał i już nie wrócił. Po tygodniu wyjechała żona. I tu historia się skończyła.
Gilbert postukał palcami w tekturową teczkę na stoliku i westchnął głęboko.
- Nie udało się go potem namierzyć? – zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
- Osoba o tym samym imieniu i nazwisku była w tym okresie przez kilka dni w szpitalu w Leningradzie. Ale to wszystko co udało się ustalić. Nie udało się odzyskać kontaktu.
Palce McAlistera znów postukały w szarą teczkę i obaj zgodnie dopili resztę szkockiej.
- Co właściwie się stało, Ben? Jak to oceniasz?
Ben stawiał sobie te pytania więcej razy, niż był w stanie zliczyć. I niestety każda hipoteza miała słabe strony. Niezależnie od tego czy zdobywa się informacje, czy się je chroni, najważniejsze jest zadawanie pytań i szukanie na nie odpowiedzi. Czasem nie znajduje się ich nigdy, czasem trzeba poczekać.
- Informacje były ogólnie dobrej jakości. Ocenialiśmy go jako wiarygodne źródło. Po paru miesiącach mieliśmy wątpliwości w paru przypadkach, ale dało się to uzasadnić. Potem wrócił do początkowej formy. Jeśli go podstawili, mógł dokończyć turę i wrócić normalnie do kraju. Jeśli go odkryli, ewakuacja do kraju powinna być od razu. Jeśli go odwrócili powinny go zdemaskować informacje dostarczane przed zniknięciem.
- A co poszło w raporcie? – McAlister przysunął szarą teczkę do siebie.
- Uznano, że źródło było wiarygodne. Być może był to zbieg okoliczności. Być może po powrocie do kraju wolał zakończyć współpracę. Tu niestety wciąż zalega mgła.
McAlister wstał i podszedł do okna. Jego marynarka była okropnie pomięta na plecach. Zapatrzył się w jakiś nieokreślony punkt na zewnątrz. Można było odnieść wrażenie, że zastanawia się nad ponownym napełnieniem szklanki, ale ostatecznie odstawił ją. Twarz zmieniała mu się przez całą rozmowę. Oczy zwęziły się, na czole przybyło zmarszczek, głowę pochylił lekko do przodu. Z posągu znaczącego strefę wpływów imperium zamienił się w gracza, jakim podobno był za starych dobrych czasów.
- Co ugraliśmy dzięki niemu?
Ben rozsiadł się wygodniej w fotelu.
- Potwierdziliśmy parę wycieków. Uzupełnił życiorysy paru swoich przyjaciół. Kuzyni zdemaskowali w Szwajcarii jakiegoś majora.
- Czyli ogólnie dość pozytywny bilans?
- Można tak powiedzieć.
McAlister wrócił do stolika. Usiadł i wziął swoją tajną szarą teczkę, która cały czas leżała tytułem do dołu. Położył ją na kolanach i ułożył na niej pokornie obie dłonie, jakby przygotowywał się do wyznania grzechów.
- Znasz Toby’ego O’Briena?
Ben znał go lepiej niż czasem miał ochotę. Poznali się jakieś dwa lata wcześniej na oficjalnym przyjęciu. Toby był dziennikarzem i moczymordą. Ta druga cecha odciskała raz na jakiś czas swoje piętno na Benie i choć potem, za każdym razem, nie miał ochoty odbierać od niego telefonów, zawsze się łamał po kilku dniach. Obaj nie byli na szczycie list najważniejszych gości, więc widywali się tylko na najbardziej oficjalnych okazjach, gdy zapraszano wszystkich, od ambasadora począwszy, a na kierowcach skończywszy. Drugą kategorią były te, na których musiało się pojawić tyle osób, żeby główni goście mieli wrażenie, że ktoś się nimi interesuje.
Toby miał niewyjaśniony dar wprawiania ludzi w dobry nastrój i opowiadania starych lub nieśmiesznych kawałów w taki sposób, że prawdopodobnie nawet Doris musiałaby złamać swoją nienaruszalną przysięgę powagi. Ostatecznie jakoś udawało mu się zazwyczaj przyłapać Bena w chwili słabości i wyciągnąć go na kolejkę lekkiego austriackiego piwa, które w połowie szklanki oceniali jako lurę obrażającą dokonania wyspiarskich browarników. Koniec zawsze był nad ranem, w jednym z pubów, które Toby wyszukiwał z lepszą skutecznością, niż amerykańskie satelity silosy rakietowe, a w których można było dostać przynajmniej dwie butelki piętnastoletniej szkockiej whisky.
- Jest dziennikarzem. Spotkaliśmy się parę razy. Kiedyś był stałym korespondentem, ale teraz jest chyb wolnym strzelcem. – Wersja dla McAlistera była nieco bardziej zwięzła i oszczędna.
- Zdaje się, że wystawiamy mu czasem czeki. – Znów postukał palcami w okładkę szarej teczki. – Nasz drogi Toby miał dziś ciekawe spotkanie. Czy wiesz kto to jest Igor Sorokin?
Ben nie wiedział, ale sądząc po dwóch pochodniach, które właśnie zapłonęły w oczach McAlistera, to była właśnie ta niespodzianka, która czekała na końcu spaceru. Gilbert rozłożył teczkę i przesunął ją po lakierowanym brązowym blacie. W prawym górnym rogu pierwszej strony znajdowało się trochę niewyraźne, czarnobiałe zdjęcie mężczyzny. Miał krótkie, zaczesane na bok włosy i szczupłą, zdziwioną twarz. Obok zdjęcia, w części z danymi osobowymi znajdowało się nazwisko. Igor Sorokin. McAlister zapatrzył się w siną dal i zaczął recytować.
- Jakieś osiemnaście miesięcy temu w Wiedniu doszło do hucznego spotkania delegacji rosyjskiej z naszymi sojusznikami. Nie było cię wtedy jeszcze z nami. Na środku ognisko rozpalił ONZ. Po przepełnionym wzajemny zrozumieniem tańcu przyjaźni wszyscy zgodzili się, że należy rozpocząć współpracę w obszarze rolnictwa. – Gilbert na chwilę skoncentrował swój wzrok na Benie, który czytał zawartość teczki. – Otwieranie rynków, luzowanie embarga na technologie, takie tam bzdury, rozumiesz. Ludzie z pełnym brzuchem wolą się zdrzemnąć niż łapać za kije i wszczynać awantury. Przynajmniej tak uważa paru dżentelmenów, którzy preferują smokingi zamiast poczciwego garnituru. Po paru tygodniach pertraktacji i podpisaniu wstępnych deklaracji wszyscy rozjechali się do domów. Od ponad roku spotykają się tu teraz zespoły robocze.
Ben podniósł głowę znad teczki.
- II zarząd. Jest w obstawie?
McAlister pokiwał w nieokreślony sposób głową.
- Prawdopodobnie. Jak widzisz, za dużo tego nie ma. Siedzi tutaj dwadzieścia miesięcy. Niedługo kończy mu się tura. Nasi austriaccy przyjaciele przyglądali mu się na początku, ale nie sposób upilnować wszystkich. Nie znikał w podejrzanych okolicznościach, na niczym podejrzanym go nie przyłapali. Parę razy zasiedział się w nocnym klubie, gdzie był uprzejmy upić się i ewentualnie wszcząć jakąś awanturę. Poza tym zawsze trzymał się ze swoimi. Po paru miesiącach odpuścili stałą obserwację i zajęli się kolejnymi.
Alderton odłożył teczkę. Ich spojrzenia spotkały się i milczeli przez chwilę sycąc się nadchodzącym przełomem.
- Dlaczego nagle po dwudziestu miesiącach Igor Sorokin stał się taki interesujący? – zapytał w końcu Ben, uchylając drzwi do skarbca.
McAlister wziął głęboki wdech, jakby przygotowywał się do wygłoszenia monologu któregoś z szekspirowskich bohaterów.
- Nasz dzielny Toby uciął sobie dziś rano małą pogawędkę z jednym z rosyjskich delegatów w restauracji jakiegoś hotelu koło Stadtparku. Standardowy wywiad, do zapchania kawałka miejsca na trzeciej albo czwartej stronie. Wszystko oficjalnie i za zgodą. Po wszystkim panowie się rozstali życząc sobie nawzajem powodzenia, a Toby udał się do toalety. Przy umywalce zaczepił go mężczyzna mówiący ze wschodnim akcentem. Przedstawił się jako Igor Sorokin. – McAlister zrobił pauzę, oczekując aż publiczność umilknie, a reflektory skupią na nim swoje światło. – Powiedział, że musi spotkać się z przedstawicielem brytyjskiego wywiadu.
Zrobił kolejną pauzę i pochylił się nad stolikiem, opierając się o niego łokciami. Ben przyjął tę wiadomość ze spokojem. Nie był to pierwszy, ani prawdopodobnie ostatni taki przypadek. Z pewnością samo pojawienie się oferenta, o ile nie był pierwszym sekretarzem, nie byłoby powodem spotkania na trzecim piętrze, w gabinecie zastępcy dyrektora.
McAlister uznał, że pauza jest już wystarczająca.
- Oczywiście chętnie wysłuchalibyśmy pana Sorokina tak czy inaczej. Ale najwyraźniej trochę mu się spieszy, bo postanowił nas zachęcić. Podał Toby’emu dwa nazwiska. Pierwsze to Jasper Streel. Obiło ci się o uszy?
Ben pokiwał tylko przecząco głową, nie chcąc przerywać tej arii. W głowie szukał jakichkolwiek skojarzeń, ale tablica pozostała pusta.
- Nam też nieszczególnie. To jakaś sprawa kuzynów. Czekamy na szczegóły. Grzebią wykałaczką w zębach, ale nie chcą, żeby ktoś zaglądał im w usta. Mamy dostać listę pytań. Ale drugie nazwisko może być ciekawsze. – Znów starannie odmierzona chwila ciszy i głębokie spojrzenie. – Wiktor Morozow.
Faktycznie, ciekawsze. Salwa armatnia huknęła w głowie przewracając jedną z szaf ze wspomnieniami. Ben pokiwał tylko głową.
- Zguba z Helsinek.
- Teczkę oczywiście mamy, ale mamy też ciebie Ben. A czas nas trochę goni. Jak dobrze pamiętasz tamtą sprawę?
- Na kiedy wyznaczył spotkanie? – Lista pytań zaczęła się powoli budować w głowie Bena. Człowiek, który sam zgłaszał się, aby zaoferować informację, wymagał odpowiedniego podejścia. Czy jest podstawiony, czy rzeczywiście chce zdradzić? Czy posiada realne informacje, czy tylko chce wykorzystać sytuację? Czy jest tym za kogo się podaje i czy jest w stanie się jakoś uwiarygodnić? Jeśli jest na to czas, można przygotować rozmowę. Ale nie zawsze jest. Na początku właściwie nigdy go nie ma. McAlister spojrzał na zegarek.
- Będzie za godzinę w księgarni w okolicach Landstrasse. Komitet powitalny przygotowuje już grunt Toby’emu. Powiedział, że będzie miał około półtorej godziny. Złote rączki właśnie instalują mieszkanie. Jesteś mi potrzebny, Ben. – Znów zrobił pauzę, ale tym razem, żeby nabrać powietrza. – Znasz sprawę z Helsinek. Mamy mało czasu, a ty jesteś jedynym kandydatem na wodzireja na tym balu. Dasz radę?
Pytanie na końcu miało przynajmniej sprawić wrażenie, że jest możliwość wyboru.