„Conscientia opisuje fundamentalny stan psychiczny, w którym jednostka zdaje sobie sprawę ze zjawisk wewnętrznych oraz zewnętrznych i jest w stanie reagować na nie somatycznie bądź autonomicznie. Dawniej pojęcie oznaczało wiedzę dzieloną z kimś, często tajną, jednak w metaforycznym sensie określać może <wiedzę dzieloną z samym sobą>, wskazując na intymny, dostępny jedynie dla doświadczającego, charakter świadomego doświadczenia”
Najbardziej wstrząsnął mną moment, w którym uświadomiłem sobie ulotność własnego istnienia.
To było listopadowej, dżdżystej nocy, przez którą nie potrafił przebić się blask przesłoniętego jesienną szarugą księżyca. Prowadziłem samochód monotonną, pustą drogą, a jedynymi dźwiękami, które okazjonalnie zakłócały jednostajny warkot silnika, było pluskanie wody z kałuż gwałtownie przecinanych przez opony.
Wracałem z miasta do innego miasta, a może z kraju do innego kraju; wszystkie drogi wydawały się takie same, zlewały się w asfaltową, bezkształtną masę. Oczy przymykały mi się ze znużenia, głowa lekko przechylała na prawe ramię. Pacnąłem palcem wyświetlacz radioodtwarzacza, z głośników popłynęła transowa, elektroniczna melodia. Poczułem się jak bohater wyjęty z chorej wyobraźni Davida Lyncha, przemierzający autostradę bez początku i końca. Wbiłem wzrok w dłonie o idealnych, długich palcach niespełnionego pianisty, teraz kurczowo zaciśnięte na skórzanym obszyciu kierownicy. Dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, że to moje ręce – bo wcale tego nie czułem; miałem wrażenie, że obserwuję samego siebie ze środka, nie mam kontroli nad własnym organizmem, patrzę na kogoś obcego z perspektywy jego oczu.
Podniosłem głowę w ostatniej chwili. Jechałem z prędkością stu kilometrów na godzinę po mokrej nawierzchni, a kilkadziesiąt metrów przede mną wyrosła barierka, oddzielająca ostry zakręt od zagajnika, na czele którego stał wielki jak skurwysyn kasztanowiec.
Dłonie wykonały ruch instynktownie, bez udziału świadomości. Usłyszałem świst auta tracącego przyczepność, poczułem smród palonych gum i zobaczyłem iskry tańczące we wstecznym lusterku. Zarzuciło tyłem, huknęło, buch, uderzenie. Bok wozu odbił się od barierki, przód z impetem ruszył ślizgiem w zakręt, samochód obrócił się wokół własnej osi raz i drugi. Zatrzymał się na sąsiednim pasie. Silnik zgasł, w uszach zadzwoniła cisza.
Wyszedłem z kokpitu. Krople deszczu spadające na okulary dowodziły, że przeżyłem - bez udziału własnej woli. Wygrałem bitwę, w której nie uczestniczyłem.
Właśnie wtedy zrozumiałem. Odczuwany ból nie wynikał z lęku ani szoku, a z rozczarowania.
***
D. ma przystojną, gładką twarz agenta ubezpieczeń. E. jest od niego młodsza, skończyła dwa fakultety, a wieczorami zabija samotność, robiąc na drutach lalki, które później wkłada do wielkiego kufra odziedziczonego po prababce. E. przedstawia się, zaczynając od tytułu doktorskiego i słów nakreślających niejasno jej pozycję w firmie. D. kiwa głową i zajmuje miejsce na jajowatym, czarnym krześle.
– Powiem wprost – zaczyna, zakładając nogę na nogę. – Moim celem jest doprowadzenie do legalnego, komfortowego i bezbolesnego ustania moich funkcji życiowych.
E. spogląda na niego badawczym wzrokiem i zagryza wargi. Po chwili kiwa głową i przybiera najbardziej empatyczny z wyuczonych uśmiechów.
– Rozumiem – odpowiada. – Na jaką chorobę pan cierpi?
– Chorobę? – markuje zdziwienie, a może dziwi się naprawdę. – Nie jestem chory w potocznym rozumieniu tego słowa. Po prostu chcę przestać istnieć. Umrzeć.
Cisza, która teraz zapada, jest nienaturalna i gęsta. E. znowu kiwa głową i udaje, że przegląda formularze.
– Mógłby pan to wyjaśnić, panie D.? – pyta w końcu, a mężczyzna wzdycha cicho.
– Codziennie, kiedy jadę do pracy, mam ochotę rozpędzić się do dwustu kilometrów na godzinę i gwałtownie skręcić kierownicą. Dwukrotnie kupiłem w DarkWebie środki, które doprowadzić miały do tego, abym zasnął snem wiecznym, że tak to poetycko określę. Pewnego dnia za bezcen nabyłem od podejrzanego mężczyzny ze wschodnim akcentem pistolet, który zamierzałem przyłożyć sobie do głowy i… no, wie pani co – D. rozkłada ręce i robi krótką pauzę. – Nie potrafię. Nie chcę żyć, odczuwam wieczną pustkę, męczy mnie patrzenie na to, w jakim kierunku zmierza świat. Nie odnajduję w tym wszystkim żadnej frajdy ani podniety. Ale nie potrafię popełnić samobójstwa, bo jestem tchórzem, któremu zawsze w ostatniej chwili zadrży ręka. Dlatego przychodzę do was. Wierzę, że jesteście w stanie mi pomóc.
– Możemy przeprowadzić procedurę jedynie zgodnie z literą prawa, panie D – kobieta powoli wypowiada kolejne wyrazy.
– Niczego innego nie oczekuję.
– Z tym, że prawo wymaga obiektywnej przyczyny. A znudzenie życiem…
– Obiektywna przyczyna to szerokie pojęcie – D. kiwa głową. – Dla mnie przekonanie o bezsensie istnienia jest całkowicie obiektywne.
***
Nie ma już krajów, umów międzynarodowych, sojuszy, konfliktów i wojen. Jest bezduszny konglomerat, w którym rządy sprawują urzędnicy, lekarze i prawnicy.
Pracuję jako menadżer w wielkiej firmie, która każdego dnia produkuje sto ton tabletek. Tabletek na ból głowy, na problemy z trawieniem, na ból wątroby, na hemoroidy, na smutek poranny i na smutek wieczorny. Marzę o znalezieniu opakowania z tabletkami na sens istnienia; niestety, takowe sprzedawane są jedynie przez podejrzanych typków stojących pod wyblakłymi neonami. Nigdy nie miałem odwagi, żeby spróbować.
Idę na pierwsze spotkanie Komisji Psychologiczno-Socjologicznej. Będą oceniać stan mojego zdrowia, jakość oddawanego moczu, kondycję psychiczną i przydatność dla społeczeństwa. Od momentu przegłosowania ustawy, która prawo do eutanazji uznała za prawo człowieka V generacji, tego rodzaju quasi-eksperckie ciała mają coraz więcej roboty. Każdego roku tysiące decydują się na zakończenie żywota w jednej z tych rajskich placówek z prospektów.
Wiem, że jestem ewenementem. Nie straciłem nikogo bliskiego (bo nigdy nikogo takiego nie miałem), nie zachorowałem, nie cierpiałem na depresję w stopniu większym od przeciętnego człowieka. Po prostu doszedłem do wniosku – który wynikał z intelektualnej obserwacji beznadziejnej powtarzalności i marności każdego dnia mojej egzystencji – że życie nie ma sensu.
E. wystroiła się ponad miarę; zaszklone oczy i nerwowe zagryzanie warg nie pasują do jej nadzwyczajnego profesjonalizmu. Ja ubrałem się w płócienną koszulę i tweedową marynarkę. A teraz siedzę przy okrągłym stole, stukam palcami w mahoń i odpowiadam na kolejne pytania wyjątkowo wnikliwych „ekspertów”.
– Kogo lub co określiłby pan mianem swojego największego wroga? – pyta jeden z szeregu identycznych psychiatrów.
– W pierwszym odruchu powiedziałbym, że siebie, ale to nieprawda – odpowiadam powoli. – Mam wrażenie, że stałem się, a może od zawsze byłem, zupełnie obojętny dla samego siebie. Czasem sądzę, że nie mam zdolności poznania własnego wnętrza, jestem sobie obcy, składam się jedynie z zaprogramowanej powłoki, na którą mam iluzoryczny wpływ – biorę łyk doskonałej kawy i poprawiam pozycję na krześle. – Odpowiadając na pytanie o mojego wroga… Jest nim istniejąca we mnie wola życia. Nie potrafię pojąć, skąd się wzięła i czemu uparcie trwa, ale jej źródło musi tkwić głęboko w podświadomości. Nie pozwala mi podjąć kroku, który od dawien dawna - mam wrażenie, że odkąd zyskałem świadomość własnego istnienia – stał się moim marzeniem. Bo chociaż nie widzę sensu w codzienności, odczuwam zupełne odosobnienie emocjonalne, a moim jedynym celem jest zwiększanie efektywności w pracy, której szczerze nienawidzę, to… nie potrafię się zabić. Ta siła nakazuje mi odłożyć broń, pociągnąć za kierownicę albo odsunąć nóż. Jakbym był zaprogramowany na życie.
***
– Świetnie ci poszło – mówi E. drżącym głosem, pospiesznie wychodząc z pomieszczenia. D. kiwa głową. Przez chwilę idą w milczeniu, potem skręcają w prawą odnogę i wchodzą do windy.
– Coś przede mną ukrywasz – stwierdza D., gdy szare drzwi zasuwają się bezgłośnie. Kobieta obraca się. Jest inna, ma zapłakane oczy i zaczerwienione policzki. Podchodzi do D. i chwyta go za dłonie.
– Potrafiłbyś kochać? – cała klatka windy przenika tymi słowami.
– Co proszę?...
– Odpowiedz. Nie proszę o twoją miłość, po prostu chcę wiedzieć. Czy potrafiłbyś kochać, jak umie tylko człowiek?
***
Nie rozumiem wybuchu emocji ani pytania. Nikt nigdy nie zapytał mnie o uczucia; na pewno nie w ten sposób. Nie potrafię odpowiedzieć, wobec tego milczę. Milczę i patrzę na nią, po raz pierwszy i ostatni w życiu odczuwając coś, czemu w jednej z książek nadano nazwę conscientia.
Winda staje. E. odsuwa się, przepuszcza mnie, zdaje mi się, że słyszę jej szloch. Ruszam w kierunku przeszklonych drzwi wyjściowych, rzucam uśmiech w kierunku recepcjonistki. W tym momencie z kanapy ustawionej w szerokim lobby wstaje trzech potężnych facetów o surowych facjatach przypominających ociosane betonowe bloki. Patrzę na pierwszego z nich ze zdziwieniem, a ten nagle uderza mnie w twarz. Lecę na posadzkę, osłaniam się, chociaż nie czuję bólu. Nigdy w życiu nie czułem bólu innego niż wewnętrzny, co pewnie za chwilę się zmieni.
Dwóch kolejnych kopie po bokach i twarzy - usiłuję się skulić, ale po chwili giganci podnoszą mnie i stawiają na ziemi. Uderzają znowu. E. podbiega, krzyczy coś, prosi, żeby mnie zostawili. Odpada mi kawałek twarzy, niczym odłamek rozbitego lustra.
Odpada mi. Kawałek. Twarzy. Dotykam dłonią tego, co jest pod spodem i zaczynam rozumieć.
***
Skoro ludzie umierają, potrzebne są substytuty. SI w ciele człowieka, zaprogramowana na efektywność, sukces i bezwzględność wymaganą w korporacjach.
Nikt nie przewidział, że maszyna może stać się swoim własnym wrogiem.
Androidy nie mają grobów; po prostu znikają. Po D. został tylko kawałek sztucznej skóry i zrobiona na drutach lalka smutnego mężczyzny w tweedowej marynarce, z króciutkim listem włożonym za pazuchę:
D. nie był człowiekiem i jak każdy z sobie podobnych, nie miał o tym pojęcia. Powinien pracować i nie zadawać pytań.
Ale był wyjątkowy. Potrafił odczuwać bezsens.
Potrafił odczuwać miłość?
[W] SI [opowiadanie; S-F]
1“One day I will find the right words, and they will be simple.” ― Jack Kerouac