- Powtórz jeszcze raz. Co zrobił? - Yron Devils usłyszał wiadomość już za pierwszym razem, ale słyszeć nie chciał. Zaczął kipieć ze złości, co dla niejednego mogłoby ujść za całkowicie irracjonalne, jednak sługa, a tym bardziej członkowie bractwa Invisible na czele którego stał Yron, znali go nazbyt dobrze. Miał powody.
- Rozmawiał z Sercem Nowy panie.
- Ile razy ci mówiłem, żebyś nie nazywał tej dziwki w ten sposób?
- Najmocniej przepraszam.
- Zamknij się już.
- Tak. Przepraszam.
- Zapłaci za to surową cenę.
- Za przeproszeniem, ale czy godzi się usuwać jednego z naszych? Young jest pierwszym hefrenem.
- Rozmawiał z Sercem Nowy panie.
- Ile razy ci mówiłem, żebyś nie nazywał tej dziwki w ten sposób?
- Najmocniej przepraszam.
- Zamknij się już.
- Tak. Przepraszam.
- Zapłaci za to surową cenę.
- Za przeproszeniem, ale czy godzi się usuwać jednego z naszych? Young jest pierwszym hefrenem.
Jeden z hefrenów pierwszego stopnia Yron Devils podszedł bliżej swojego sługi tak, że czuć było od niego woń drogich perfum i zakomunikował - Już nie jest. Zawiadom Rossa, że wejdzie w zastępstwo. - Wypowiedział z grymasem obrzydzenia na ustach.
- Yyy... Rossa?
Yron spojrzał gniewnie odwrócony plecami.
- A tak Rossa, Rossa. - Anjura dokładnie rozumiał swojego pana.
- Philipia Rossa ty durniu. Young ma zniknąć jeszcze tej nocy. Wyślij zwierzynę. Niech to będzie nauczką dla pozostałych. Musi zapłacić cenę za złamanie kodeksu.
- Panie?
- Mów.
- Zgodnie z twoją wolą satelita odnalazł Younga w Civitas. Niejaki Rain jest w pobliżu.
- Rain?
- Tak panie. Wychowanek Sabiny Sulivan.
- Rain... Czym ty mi tu głowę zawracasz? Dopilnuj żeby Kriss Young nie zobaczył wschodu słońca. Im szybsza śmierć tym lepiej. Nikt nie łamie kodeksu.
*
- Philipia Rossa ty durniu. Young ma zniknąć jeszcze tej nocy. Wyślij zwierzynę. Niech to będzie nauczką dla pozostałych. Musi zapłacić cenę za złamanie kodeksu.
- Panie?
- Mów.
- Zgodnie z twoją wolą satelita odnalazł Younga w Civitas. Niejaki Rain jest w pobliżu.
- Rain?
- Tak panie. Wychowanek Sabiny Sulivan.
- Rain... Czym ty mi tu głowę zawracasz? Dopilnuj żeby Kriss Young nie zobaczył wschodu słońca. Im szybsza śmierć tym lepiej. Nikt nie łamie kodeksu.
Był schyłek sierpnia. Szedł powoli wzdłuż jednej z najintensywniej monitorowanych i najbardziej rozświetlonych, głównych ulic Wielkiego Miasta - miasta, które nocą przeobrażało się w istny plac manewrowy. Dotarł w końcu pod rozpromieniony zachodzącym Słońcem ratusz, daleko od jego umocnień. Tuż za nim znajdował się najprawdziwszy park z dzikimi zwierzętami. Wyrwa w schemacie budowy uwidaczniała tarczę gwiazdy rozrzucającą promienie dalej wgłąb zacienionych przecznic dając znać gdzie mieści się centrum. Tuż obok po drugiej stronie ulicy znajdował się megalitycznych rozmiarów przystanek autobusowy, taxi i centrum lotów. Grupka siedzących ludzi czekała na autobus prażąc się w świetle. On wolał postać. Trzymał w ręku kilka kwiatów myśląc, że zrobi swojej przyjaciółce niespodziankę. Czekał na nią dobre dziesięć minut i nie kłamiąc, nie mógł się doczekać. Nawet w takim miejscu słyszał ćwierkanie ptaków. Ulice dzięki najnowszym systemom rozładowywania korków i podziemnym trasom były dziwnie puste i spokojne jak on sam. Czas zatrzymał się w miejscu i czuć było w powietrzu koniec najgorętszej pory roku. Muzyczny, czy też filmowy hit lata miały odejść w niepamięć, a znad lądu zaczynał powiewać lekki chłód.
Olbrzymi autobus z rozświetlonymi billboardami na zewnętrzu podjechał pod przystanek. Rain uważnie się rozglądając szukał długich włosów i prawdopodobnie jeansowych szortów. Znalazł. Znalazł też i uśmiech. Rzucili się sobie w ramiona jak para nastolatków, która jeszcze nie martwi się przyszłością. Wzięła od niego kwiaty, ale jednocześnie pochwaliła się pierścionkiem zaręczynowym wyrobionym z popularnej, rzadkiej mieszanki metali zwanej "elementem przeznaczenia", co kosztowało niezłą sumę pieniędzy. Zupełnie się tego nie spodziewał. Minął szmat czasu. Wobec takiej hojności w swoim odczuciu własnej wartości poczuł się trochę uszczuplony. Usilnie starał się ukryć zaaferowanie podarunkiem. Byli przyjaciółmi odkąd poznali się na studiach. Byli przyjaciółmi choć oboje zdawali sobie sprawę co było wcześniej.
- Jejku jak ty urosłeś. - Jej dotyk wywołał falę wspomnień. - Nic się nie zmieniłeś. W dodatku nadal się tak samo ubierasz.
Mężczyzna w białym kombinezonie, który pasował do niego jak papierek do cukierka uśmiechnął się samymi oczami. - No tak już mam, że rosnę.
Zaczęli się przechadzać podziwiając zapamiętale zachód Słońca - Trochę szkoda lata. Szkoda wracać do miasta.
- Daj spokój - odparł - ja tam uwielbiam każdą porę roku.
- Tak? - Zapytała nie dając wiary.
- Mówię ci, wystarczy biegać. Musisz mieć w sobie ten ogień. Dobrze wiem o czym mówię.
- A mi szkoda tych wyjazdów nad morze, tego wylegiwania się na plaży, jazdy na rowerze.
Milczał próbując ukryć emocje, które nim targały. - Cieszę się, że potrafisz korzystać z życia. - Odparł po chwili.
- Co to? Grasz na gitarze? - Dziewczyna jakby nie zauważała ziejącej z niego uczucia pustki. Coś w nim było nie tak. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Rain słyszysz mnie?
- To nie gitara. - Odparł i zrobił pauzę, długą, nienaturalną. - Jestem specjalistą w Gravitech. - Pauza. - Napisałem algorytm umożliwiający... - Pauza. - Pracę maszyn na Neptunie...
Nie teraz!
- Na Neptunie? - przyglądała mu się uważnie jak stoi do niej bokiem i mówi.
- ...I ludzi.
- Przecież tam się nie da żyć.
- Widziałem palmy, Słońce, rzeki, tamy i lasy... Mam połączenie. - To odrzekł i poszedł sobie.
- Rain. Rain!
Zapadł zmierzch. Szaleństwo było wpisane w to co się działo. Wyprzedzał samochody jeden za drugim tworząc tunel na mokrej poświacie asfaltu. Co chwila ocierał szybkim gestem ręki zimny pot z czoła i zgniatał w silnym uchwycie skórzaną kierownicę gotów wyrwać ją razem z przekładnią. Lubił tę karoserię, albo mu się tylko zdawało. Choć to wymagało jedynie słownej komendy, z wysiłkiem włączył odtwarzacz audio. Zatopiony w rytmie muzyki, gdzie światłami dyskotekowymi były światła lamp i flesze fotoradarów, a tłem melodyjne dźwięki i głębokie, basowe breakedowny, mknął przed siebie z zawrotną prędkością górną obwodnicą.
Skup się.
Obserwował to co się działo na drodze, ale za żadne skarby nie mógł nad tym w stu procentach zapanować. Jego serce jak zawsze wypełnione było lękiem. Nie miał wiele do stracenia, ale chciał żyć. Jeszcze tylko to zadanie i coś się w końcu zmieni. Jeszcze tylko to... ostatnie. Nie. Nie ostatnie. Ile razy już to sobie powtarzał. Głupotę miał już za sobą.
Pionki.
Nie!
Skup się.
Płynął przez gładkie pasma M25 co chwila nasłuchując jęku tysiąc siedemset-konnego silnika samochodu, którego nigdy nie pamiętał. Wybitnie szeroka deska rozdzielcza oddzielająca niemalże leżącego kierowcę od jedynego pasażera, którego jak zwykle nie było, bądź był związany. Skórzane obicia. Samorzutnie kontrolowane przełączniki i regulatory. Sześćset kilo napędu...
Dźwięk odbijał się od wnętrz megawieżowców przez które przelatywał tworząc charakterystyczny huk. Co rusz uderzał dłonią w klakson. Ciężkie, szamańskie bębny rozwierały mu oczy, które nerwowo drżąc wypatrywały skomasowanego ataku drobnych punktów z oddali. Oddychał szybko, ale głęboko. Droga przybrała formę nitki. Jedyne co widział w tym kokpicie to kierownica i olbrzymi licznik zamykający obrotomierz niemalże do końca. Chłodno ważył każde drgnięcie w lewo i w prawo. Czuł, że koła, mimo iż opływ karoserii dociskał go do nawierzchni, unoszą się niebezpiecznie.
Wrzuć ósmy.
Dość! Zginę! Po co ta zabawa?
Przy Redhill zjechał na M23, którą przemierzył w trzy minuty. Tu zabawa miała się dopiero zacząć. Zjechał w nieludzko ciasne uliczki rozświetlane światłem lamp skrywające swoje zakręty za gęstymi krzewami. Niebieskim blaskiem ksenonów uwidaczniał walory każdego drzewa.
...2 lewy, 30... 6 prawy i znowu sześć prawy.
Teraz nie miał czasu się zastanawiać nad czymkolwiek. Odstawił wszystkie myśli na bok, na każdym zakręcie ocierając się o śmierć. Samochód był szybki, a jego konstrukcja lekka, gotowa rozpaść się przy byle stłuczeniu.
120... uwaga, rów po wewnętrznej, nie tnij!
Z wydechu padały wystrzały. Nasłuchiwał wyjącego wściekle silnika i dalszych wskazówek. Na krańcu Trasy znajdywał się Biały Mur i południowa jego brama.
Zatrzymał się przy jednej z obskurnych, sporych rozmiarów budek strażniczych skali niewielkiego baraku na co najmniej dwadzieścia osób. Jej wnętrze rozświetlały holoformy które odzwierciedlały widoki z kamer w miejscu podjazdu. O więcej strażnicy nie musieli się martwić. Mur był nie do przebycia. Dbano o spokój znajdujących się po jego drugiej stronie naukowców i metafizyków (adeptów świeżej dyscypliny, która powstała na potrzeby babrania się w nierozumianej jak dotąd komplementarności zjawisk fizycznych). Mur był pozostałością sprzed czasów epidemii i po części nadal pełnił podobną funkcję obronną.
Eleganckie poszycie, ekskluzywne wnętrze i wielka pojemność z zasady dawało do myślenia o właścicielu auta jako o obrzydliwie bogatym kawałku gnidy. Stąd też zdziwienie strażnika, który zobaczył przez uchyloną szybę osobnika, który jakby zupełnie do niego nie pasował. „Podprowadzam tylko“ - pomyślał.
- W jakim celu? - Zapytał.
- Interesy.
- Proszę otworzyć bagażnik.
Rain wyjął plakietkę. - Immunitet poselski. Proszę mnie przepuścić.
- Strażnik żuł gumę, która już dawno straciła swój miętowy smak patrząc z podejrzliwością godną Sherlocka Holmsa. „Taka młoda marnota“. Świecił mu latarką patrząc to na plakietkę, to na twarz. - Ile masz lat synku?
- Dwieście. Otworzysz tę jebaną bramę, czy mam się fatygować do kierownika?
Strażnik któremu na imię było Edeltraud, zrobił buzię w ciup i wydał pogardliwie odgłos. - Pff. Jedź sobie w cholerę. - Splunął na ziemię. Chowając latarkę za pas znowu wziął karabin w ręce i machnął do kolegi w budce. Szlaban podniósł się.
O trzeciej nad ranem Rain dotarł do Punktu. Musiał się śpieszyć jeśli chciał skorzystać z nocnej aury. Zatrzymawszy się w lesie tuż przy jednym z olbrzymich spodków na trawiastym bezdrożu, wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika.Wyjął z niego zajmujący całą dostępną przestrzeń neseser, a z niego swój karabin i dwa magazynki, które wsunął do ładownicy. Nakręcił tłumik i włożył na siebie ultra lekką kamizelkę. Przeszedł przez zarośla możliwie jak najszybciej. Niebo zrobiło się szare grożąc niepowodzeniem przedsięwzięcia. Stanął pod trzymetrowym murem. Zdjął przepasany przez plecy karabin celem przerzucenia go przez przeszkodę, lecz po chwili zrezygnował i przewiesił go z powrotem przez ramię.
Dasz radę. Tutaj.
Wybrał miejsce pod wiatr, gdzie nie było kamer. Wziął rozbieg i wybił się. Postąpił dwa kroki po ścianie i chwycił się za jej krawędź. Przedostał się na drugą stronę lądując miękko i zgrabnie. Przed samym nosem zauważył ochroniarza z psem i szybko padł na ziemię. Dziwiło go, że czworonóg go nie usłyszał. Zamarł w bezruchu dopóki ta para nie poszła sobie niknąc gdzieś za rzędem krzewów.
Trzecia.
Zauważył przed zachodnią bramą swój cel, kilku strażników, jakąś blondynkę i dwójkę dzieci. Wyglądało na to, że rodzina wybierała się na przejażdżkę. Wymierzył karabin w stronę grupki ludzi pakujących się do minivana.
Nie przy dzieciach!
Miał cel na muszce, ale zwlekał.
Oddaj strzał!
Spóźnił się. Cel wsiadł do auta.
Wracaj do pojazdu.
Podniósł się i wzbudził uwagę jednego z psów. Jego pozycja została spalona. Natychmiast się wycofał. Przewiesił karabin przez ramię i podobnie jak poprzednio pokonał przeszkodę. Pobiegł do auta i wpakował się do środka. Na miejsce pasażera odłożył broń. Ledwo włączył silnik, a wnętrze zaczęło drżeć od basu. Wcisnął pedał gazu do oporu i ruszył z miejsca.
Niepowodzenie.
Złapię ich.
Namierzam. Cel pozostał w środku. Niepowodzenie. Degradacja ze statusu A-7.
Wjechał na A 2011 i zajechał bezpośrednio od zachodniej bramy. Pięciu gotowych do pościgu strażników zapakowanych w dwa pamiętające epidemię jeepy Mitsubishi Pajero czekało na raporty. Gapili się przez szyby zdezorientowani widokiem, nieprędko przetwarzając dane. Na dziedziniec wjechał czarnym autem napastnik okrążając ich łukiem. Spod opon gęsto tryskał żwir.
Pierwsze piętro.
Zza horyzontu wyłonił się skrawek Słońca. Strażnicy rozpoczęli ostrzał.
Gdzie jest wejście?
Tylne, wschodnia ściana.
Okrążył imitację studzienki oddając strzały z okna, tak by strażnicy nie poczuli się bezpiecznie biegając po otwartym terenie. To był błąd. Naraz padł srogi ostrzał z nieśmiertelnego AK-47. Na Raina posypały się drobno szkła. Chyląc się doskonale zdawał sobie sprawę, że drzwi samochodu nie stanowią przeszkody dla ostrej amunicji. Po kilku sekundach jednak wyczuł, że ma do czynienia z ludźmi, którzy co najwyżej strzelali do tarcz, a nie do żywego celu. W całym zamieszaniu brała udział panika. Zdecydowanie nie mógł pozwolić sobie jednak na luksus w tej sytuacji. Szybkość i zręczność z jaką operował autem wprawiała w podziw. Kilka kul przeszyło poszycie. Chłodnicę trafił szlag. Następnie opony. Znalazł się przed południowym ćwierćkolem budowli. Wyskoczył z poszatkowanego auta przeklinając się w duchu. Biegł pochylony co sił. Naprężył przyzwyczajone do sprintu nogi, by po chwili trafić do jednych z drzwi ogromnego, białego spodka.
Pierwsze piętro.
Odszukał schody, ale szybko zdał sobie sprawę, że zapomniał karabinu. Na piętrze natrafił na stróża, który odsłuchiwał raporty - wyraźnie pogubiony stał do Raina tyłem. Po chwili odwrócił się i dostał cios w tchawicę, który kazał mu się krztusić na czworaka. Do środka wbiegła cała zgraja uzbrojonych po zęby gwardzistów.
Cel ucieka. W lewo. Sala 330.
Sala była zamknięta, ale Rain nie wiedząc jak i dlaczego wpadł do środka mimo zamkniętych drzwi. Zastał tam całą rodzinę. Cel, jego żonę i dwójkę dzieci.
- Spokojnie. - Próbował załagodzić sytuację czarnoskóry mężczyzna w niebieskim garniturze. Jedną ręką trzymał rękę żony, a drugą miał wyciągniętą nad panelem sterującym sali, która mogła uchodzić za szalupę ratunkową.
- Tato, czy to mikołaj? - Zapytała córeczka.
- Głupia jesteś Mary. - Odpowiedział jej starszy brat.
- Tato, on mnie przezywa!
Zlikwiduj Cel.
Dostarczę go!
Inicjacja całkowitej kontroli.
Człowiek w białym kombinezonie naraz zwinął się w kłębek, kiedy czerń zlała mu się na oczy. Zwalił się na podłogę, by po chwili dostać solidnego kopniaka w żebra. Sala odpływała gdzieś w nieznane. Przewrócił się na bok. Dostał solidnie butem w twarz i kolejny cios w żebra, potem w krocze. Podłoga zapełniła się kropelkami krwi. Leżący zaczynał tracić to co można by nazwać świadomością, by po chwili zostać chwyconym za głowę i wygiętym w tył. W tym momencie padły wystrzały z krótkiej broni. Cel stał jeszcze przez chwilę nachylony z poszatkowanym torsem. Asasyn odepchnął zwłoki jedną ręką.
- Nieeee!!! - Kobieta wydała z siebie przerażający okrzyk widząc męża, w którym dogasało życie. Nachylona spojrzała jeszcze tylko przez ramię. Jej pomarszczona teraz twarz wyrażała wszystko, całe okropieństwo i paroksyzm bólu. - Co...? Dlaczego?!- Przykro mi. - Oznajmił zabójca. - Nie możesz kontrolować firmy.
W kolejnej chwili padł strzał. Kawałki mózgu splamiły biały jak śnieg kombinezon. Próbował przystawić sobie broń do skroni, ale ośrodek woli odmówił mu posłuszeństwa.