[W] Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

1
PODPORA NIEBA
Głupiec. Nazwał siebie głupcem już po raz setny, nie było bowiem większego głupstwa nad spóźnienie na karne lekcje z bratem Ozjaszem. Nie biegł, aby się nie spocić i nie wyglądać jak ktoś, kto biegł, a więc nie potrafi dobrze rozplanować sobie czasu i zdążyć na czas, co zdaniem brata Ozjasza zasługuje na karę cielesną przynajmniej numer pięć.
O tej porze na Targu Modlitw kłębił się tłum kupców, klientów, przechodniów, oszustów, strażników, mnichów i kapłanów. Za kramem z odpromiennikami spocona ludzka rzeka wyrzuciła chłopaka w zaułek cuchnący starymi rybami. Usiadł w cieniu, aby rozmasować siniaki i zaczerpnąć tchu. I aby trochę dać się pomęczyć wyrzutom sumienia.
Musi powiedzieć sobie jasno – w szkole daje ciała. Wystarczy spojrzeć na przedramiona poznaczone bliznami od rózgi. A tak bardzo pragnie być dobry w nauce, nie jest przecież leniwy. Tylko jakoś to wszystko nie chce mu wchodzić do głowy. Siedział tam i pytał samego siebie, dlaczego litościwy, dobrotliwy bóg poskąpił mu rozumu.
Marzył, żeby poprawić się z rytów i obrzędów, zaliczyć pisma objawione, podnieść oceny ze świętych mów, psalmów, mantr, wersetów i zdać w końcu katechizmy. A jeśli nauczy się lepiej intonować święte imiona boga, to może kiedyś, jeśli kasta pozwoli, zostanie celebrantem albo nawet głównym obmywaczem ołtarza?
Wyciągnął nogi przed siebie, podrapał się po pustym brzuchu i bliznach. Wzniósł głowę w górę, aby pochwycić wzrokiem promyczek słońca, który wpadał do zaułka. A może i na jego czarne myśli spłynie trochę światła? Odrobina ciepła, kapka nadziei. Świadomość, że kiedyś będzie lepiej albo chociaż nie gorzej. Hmm, marzenia działają kojąco. A gdyby tak odkryć nowe imię boga? Stać się szanowanym i docenianym, już nikt by go nie bił, nosiliby go na rękach. Mity mówią ponoć, że kto posiądzie prawdziwe imię boga, może nawet boga zmusić do posłuszeństwa.
To też niebezpieczne. A co, jeśli odkryłby tajemne imię boga? Nie takie prawdziwe czy zwyczajne albo odświętne, wojenne, ale tajemne, zakazane. Wtedy ponoć zginąłby z przerażenia, jak słynny Gaut Zar Nuba albo Berlic Nemere – słupnik z płaskowyżu.
***
Po raz setny i pierwszy nazwał siebie głupcem. Przecież im bardziej się spóźni, tym więcej dostanie cięgów. Brat Ozjasz znów wytłucze go po dłoniach, wyszydzi wielkość głowy, a koledzy wyśmieją i nazwą Pustym Garem.
Naraz przypomniał sobie scenę z poranka. Gdy czekał na wymierzenie kary, dłonie miał już tak spocone, że po smagnięciu rózgą krople potu strzeliły nauczycielowi w twarz. Wtedy chłodnym, katowskim głosem nauczyciel skazał go na karne lekcje z bratem Ozjaszem.
Wstał i poprawił togę. Wiedział, że musi się przedrzeć przez tłum, musi walczyć z własnym strachem. Jest trzecim synem, nie ma dla niego drogi innej niż kapłańska. Jeśli wyrzucą go ze szkoły, rodzice nie będą mieli co z nim począć. Stanie się dla nich utrapieniem, darmozjadem. Będą zmuszeni sprzedać go na ofiarę. A on bardzo nie chce spłonąć żywcem. Chce dożyć później starości pośród ksiąg i zwojów.
Już miał zamiar ruszać, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Rozglądnął się, w zaułku był tylko staruszek drzemiący w kącie; po szatach znać, że jeden z tych, którzy za drobną opłatą biorą na siebie cudze grzechy, aby je potem utopić w winie podczas rytualnego pijaństwa. I koza, stojąca w przejściu po lewej.
– Psst. Chłopcze, tutaj, po lewej. Mówię do ciebie, chłopcze!
Koza? Przyjrzał się chwilę. Czy to kozłoczłek? A może kozoczłek? Koza czy kozioł; musi pamiętać, żeby sprawdzić w Księdze Wszystkiej Wiedzy.
Kiedyś ponoć ludzie i zwierzęta mówili wspólnym językiem. Tak głosiły legendy. Bogiem a prawdą, był już spóźniony, skazany na rózgi, ale co tam te kilka razów więcej, skoro ma niespotykaną szansę porozmawiać z gadającą kozą.
– Wreszcie cię odnalazłam. Czy wiesz, że posiadasz wyjątkową aurę? Musisz ocalić świat. Pójdź za mną.
– Nie mogę. Muszę iść na lekcje z bratem Ozjaszem.
– Chłopcze, zostaniesz herosem, brat Ozjasz będzie rózgą uczył hymnów na twoją cześć. Czy ty w ogóle masz wyobraźnię?
Co do wyobraźni nie był pewien. Na pewno miał pamięć, a w niej wiele mitów o chłopcach, którzy z dnia na dzień, dzięki szczęściu, boskiemu zrządzeniu, podążając za zewem przygody sięgają po najwyższe laury, stają się herosami.
Koza podeszła bliżej.
– Posłuchaj mnie uważnie. Podgniła podpora nieba, taki wielki drewniany pal, rozumiesz? Który podtrzymuje niebo. Potrzeba dotyku prawdziwego głupca, aby odwrócić proces gnicia. Słyszałam, jak sto razy i jeden nazwałeś siebie głupcem.
Zabrakło mu języka w gębie. Naraz przypomniał sobie wszystkie lekcje z hymnów, psalmów i adoracji.
– Kim ty jesteś? – wykrztusił.
Westchnęła.
– Jestem bożyszczem, upadłym bogiem, skazanym na pomieszkiwanie w zwierzęcych wcieleniach. Nazywam się Wszystko Jedno, ale mów do mnie Pani. Zadowolony? To teraz wybieraj.
No właśnie. Brat Ozjasz czy przygoda?
***
A co z rodzicami? Co z rodzeństwem, ze szkołą? Nie może tak po prostu zniknąć bez słowa wyjaśnienia, bez krótkiego choćby pożegnania. Tylko kto mu uwierzy w gadającą kozę i fatalny stan podpory nieba?
– Chłopcze, jesteś wybrańcem. Ostatnią nadzieją ludzkości. Masz w sobie niewyobrażalny potencjał, ukryte moce…
A kto uwierzy w to?
– Tylko odwagi ci trzeba. I wiary!
Gdy już myślał, że nigdy nie zdoła podjąć decyzji, los zesłał podpowiedź. Wśród tłumu na Targu Modlitw dojrzał kilka znajomych twarzy. W tym samym czasie znajome twarze dostrzegły jego.
Trzech chłopaków ze szkoły kapłańskiej. Złośliwe uśmiechy, zmarszczone brwi i nosy, przymrużone oczy – takie maski zakłada się na wojnę lub polowanie. Ruszyli w jego stronę.
Nagle przypomniał sobie scenę z wczorajszego dnia, gdy tylko cudem zdołał im umknąć po zajęciach z lamentacji. Tym razem czuł, że nie da rady. Na nogach z waty daleko nie ucieknie. Poza tym i tak nie było dokąd.
– Przykro mi, ale może innym razem – rzucił do kozy i powiódł wzrokiem po ścianach zaułka – teraz muszę jakoś się stąd ulotnić.
Koza jakby tylko na to czekała. Odwróciła się do chłopca zadem, a z jej grzbietu wystrzeliły nagle dwa wielkie, białe skrzydła.
– Szybko, wskakuj!
Wzbili się ponad miasto, ponad mury i okoliczne wioski. Chłopak jeszcze nigdy nie oddalił się tak daleko od swojego domu. Wszystko, co wiedział o otaczającym świecie, pochodziło ze starych książek.
Nagle zniżyli lot. Skrzydła zatrzepotały. Przed kozą wyrosło wzgórze pokutne obsypane słupami totemicznymi. Wylądowali twardo, prosto w skupisko figurek wotywnych. Zaraz musieli uciekać przed rozwścieczoną babuleńką, która strzegła tego miejsca kultu. Biegła za nimi, jazgotała i z kościstego palca puszczała niecelne zaklęcia, klątwy i pioruny.
Oj, nie zaczęło się najlepiej.
***
Zbiegli w dolinę prowadzącą między skalne zęby, piętrzące się nieopodal.
– Jak to się dzieje, że zwierzęta potrafią mówić? Mają ludzkie struny głosowe? Ludzką krtań, głośnię?
Koza nie odpowiedziała.
– Czytałem o tym u Witolfa Spaniałego w księdze…
– Chłopcze, czy nie możemy iść w milczeniu?
– Przez całą przygodę? To skąd kronikarze będą wiedzieli, o czym mówiliśmy?
Koza prychnęła i przyspieszyła.
– To mogą czy nie mogą?
Droga stawała się coraz bardziej wyboista, musieli zwolnić, omijać korzenie dawno wyciętych drzew.
– Mogą…
– To dlaczego nie mówią?
Koza westchnęła, przystając nad kępką suchej trawy. Zaczęła ją skubać – chłopak skorzystał z okazji i usiadł, aby rozmasować kolana – a potem, przeżuwając, odpowiedziała.
– Zwierzęta nie chcą, żeby ludzie zagonili ich do dodatkowej pracy. Wtedy nie tylko jeździliby na koniu, zaprzęgali go do wozu i pługa, ale też wysyłaliby na zakupy, kazali opiekować się dziećmi i wszystkim, na co tylko pozwoli ludzka wyobraźnia.
– Czy to nie byłby ratunek dla tysięcy świń, kurczaków, krów i owiec?
Przestała skubać i podeszła blisko.
– Ludzie, gdy muszą, zjedzą nawet drugiego człowieka. Który nie tylko gada, ale jeszcze wrzeszczy i prosi, żeby losowali raz jeszcze. Tak, tak, ludzie to najwięksi drapieżnicy. O, popatrz na swoje ręce, dotknij zębów.
Spojrzał na dłonie. Chude, małe, każda z czterema palcami, co ma być jego powodem do chluby. Przecież wstąpił do szkoły kapłańskiej. Tylko ludzie ułomni cieleśnie mili są bogu i mogą służyć. Dlatego rytualnie obcięto mu małe palce podczas ceremonii „Do-pasowania”. Tamten dzień liczy się jako początek jego życia.
– Idziemy, chłopcze. To już niedaleko.
Dalej szli w milczeniu. Miał czas, żeby przyglądać się życiu, które rozkwitało wokół, rosło, szumiało dywanem traw, napełniało powietrze muzyką owadów, mieniło się kolorami. Samo patrzenie na takie bogactwo wzbudzało zachwyt. Ukwiecone krzewy, skały w kolorze surowej ryby, migoczące pyłki i zapach życia opiekanego bezlitosnym słońcem.
Miał ochotę położyć się na trawę i patrzeć w niebo. Nie w słońce, ignorować je, chłonąć kojący błękit bezchmurnego nieba. Czuć na sobie mrówki, biedronki, które mozolnie pokonują ludzką przeszkodę. Słuchać tych wszystkich dźwięków pośród ciszy.
– Mógłbyś się łaskawie obudzić?
Wraz z tymi słowami dotarło do niego, że stoi pośród traw i innych roślin, których nazw nawet nie znał. Odwrócił się i ruszył z powrotem do kozy.
– Masz świadomość, że o włos minąłeś roślinę, której dotyk by cię zabił?
Bez słowa wrócił na ścieżkę i zaczęli wspinać się po zboczu, porzucając dolinę. Szybko wyrosły wokół nich pojedyncze głazy, a potem skalne ściany. Po krótkim kluczeniu trafili do wnęki, gdzie płonęło ognisko, nad nim wisiał kociołek, obok stał namiot, oparty o niego długi sękaty kostur, a między skałami wisiał sznurek z praniem.
Z cienia wyszedł starzec.
– To on, to na pewno on? – zapytał. – Nie pomyliłaś się?
Koza wystawiła język, zatrzepała uszami i splunęła.
– Za kogo ty mnie masz, staruchu. Jestem magiczna. Potrafię mówić, latać, pływać i wykrywać w ludziach dary. Oto dzieciak, którego szukasz.
Starzec podszedł i przyjrzał się chłopcu. Sam nie wyglądał najlepiej. Jak jakiś mistyk, anachoreta, wychudzony do krańca, wynędzniały, ruina człowieka, z ruiną habitu na skórze.
– Pan też chce ratować podporę nieba?
Pustelnik prychnął i się nachylił.
– Chłopcze, nie ma żadnej podpory nieba. Niebo to gęsta atmosferyczna powłoka świata. Jest lekka, nie trzeba jej podpierać.
– Ale przecież mistrz Witolf Spaniały naucza…
Starzec szepnął mu do ucha:
– Mistrz Witolf już nie naucza, bo przed rokiem starłem go w proch i wdeptałem w ziemię podczas debaty u Króla Królów, podobnie jak półgłówków: Pseudo-Kadżambosa i Szachramaja z Nikąd. A ty jak się nazywasz, chłopcze?
– Sogbo.
Tak właśnie się nazywał, choć wszyscy, nawet rodzice mówili na niego Bili. Swoje prawdziwe imię widział tylko raz, na odpisie z księgi świątynnej, wśród papierów taty, który, gdy to zauważył, bardzo się zezłościł. Później chłopak nie miał już odwagi zapytać. Ale w myślach nazywał siebie Sogbo. Sam też nie wiedział, dlaczego w tej chwili to właśnie imię przyszło mu na usta.
– Hm… Gdzieś już słyszałem… nieważne. Ja nazywam się Bamohet. Jestem mędrcem i podróżnikiem. Jak widzisz trochę już sobie pożyłem, nadchodzi kres mojego ziemskiego bytowania, ale nie kres istnienia, rozumiesz? Oczywiście, jeszcze niczego nie rozumiesz.
Podszedł do garnka nad ogniem i zamieszał chochlą. Kilka baniek pękło na powierzchni breji i kropelki opryskały mu twarz.
– Mam jeszcze wiele do odkrycia. Moje życie służy całej ludzkości. Jestem jej narodowym dobrem. Muszę trwać trochę dłużej niż jeden żywot. Dla dobra ludzi, rozumiesz? Swoją drogą nie wierzę w żadne zaświaty, dokąd więc miałbym się udać?
Zniknął w namiocie, ale po chwili wrócił z tobołkiem.
– Wynalazłem sposób, jak przedłużyć świadomą jaźń. Przeniosę swoją do twojego ciała, będziemy je razem dzielić. Podobnie jak wspomnienia, podobnie jak wiedzę! Zdajesz sobie z tego sprawę? W jednej chwili posiądziesz ogrom, na którego zdobycie strawiłem cały żywot! Bez garbienia się nad księgami, bez stania w kolejce do biblioteki, bez bólu tyłka, bez ołowianych powiek!
Chłopak próbował to sobie wszystko jakoś ułożyć. Gdyby starzec mógł raz jeszcze powtórzyć... Bał się jednak poprosić. W końcu wybąkał tylko:
– Ale dlaczego ja?
Bamohet wyjmował z tobołka jakieś kubki, łupiny, woreczki. Nie podniósł głowy.
– Ta koza twierdzi, a jestem skłonny jej uwierzyć, że masz wyjątkowy mózg. Masywny, o odpowiednim pofałdowaniu, z dużą ilością połączeń. Taki może pomieścić nasze dwie świadomości. Z twoim ciałem i moją wiedzą zdobędziemy świat, dzieciaku.
Chłopiec otworzył szeroko oczy. Zawsze uważał siebie, jeśli nie za skończonego głupca, to na pewno za przeciętniaka. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z zalet własnego mózgu. Musi teraz udowodnić, że słowa starca nie tylko są miodem na usta, że naprawdę ma poukładane w głowie. Musi zadać jakieś mądre pytanie.
– A jeśli na przykład zachce mi się siku, a panu nie…
Starzec uśmiechnął się, grzebiąc w tobołku.
– Nie martw się, chłopcze, znajdziemy ci jakiś przytulny pokoik w domu zwanym świadomością. Nie będziesz zaprzątał sobie głowy sikaniem.
Koza prychnęła i odeszła pod skały, gdzie na słońcu rosły kępki trawy. Starzec kończył przegląd sprzętów.
– Zapytałbym, czy się zgodzisz, ale wtedy mógłbyś się nie zgodzić, a ja jestem gotów użyć siły, abyś się zgodził. Dlatego uznajmy, że się zgadzasz.
Kiwnął głową, bo co miał zrobić? Co miał powiedzieć? Już nigdy więcej lekcji z bratem Ozjaszem, żadnych rózeg, drwin rówieśników. Koniec ślęczenia nad psalmami, mantrami, wersetami, mowami świętymi, pismami objawionymi, rytami i obrzędami, i katechizmami. Będzie to miał wszystko w małym palcu. A może wspólnymi siłami odkryją nowe imię boga?
Starzec kazał mu nachylić się nad ogniskiem, z którego wcześniej zdjął kociołek do ostygnięcia, a w płomienie wrzucił jakieś zioła i proszki. Potem dał chłopakowi bukłak z cierpkim, gęstym płynem.
– To napój oszałamiający, aby przełamać obronę mózgu. Daj sobie kilka minut. Tylko się nie bój, bo strach osłabia działanie napoju.
Zaczęło się szybciej.
***
Najpierw włożył mu na głowę rytualną maskę z otworami na oczy i usta, a potem wyciągnął z ogniska płonący kij i wbił w ziemię obok kozy.
– Mogłabyś tak łaskawie nie jeść teraz? Ja nie jadłem od tygodnia, żeby się przygotować!
Sam rozebrał się do bielizny, podszedł do kociołka i czerpiąc garściami wtarł w siebie parującą maź, zamaszyście, w każdy zakamarek ciała.
– Dzięki temu nie poczuję bólu i będę mógł kontynuować rytuał. Ta niepozorna zupa grzybowa stworzy antyogniową zbroję generowaną moją siłą żywotną. Nie śmiej się! – krzyknął do kozy. – To sprawa życia i śmierci!
Stanął w rozkroku.
– Gotowy? No to jazda!
Zaczął intonować mantrę, potem liczyć coś na głos, operował olbrzymimi liczbami, skakał w karkołomne obliczenia, bawił się aksjomatami, żonglował formami. Dodał do tego ruchy dłoni, czynił jakieś skomplikowane znaki. Zaczął rymować, a potem śpiewać. Uciskać ciało fachowym ruchem. Podszedł, był już coraz bliżej.
– Potrzeba odrobinę mojo! Bożej mocy! A tyle powstanie po śmierci kogoś takiego jak ja!
Dłonie starca spadły na nadgarstki chłopaka jak kajdany. W oczach podniecenie, na pomarszczonej twarzy uśmiech.
– Kiedyś, chłopcze, wieszczka Zuzulla przepowiedziała mi, że zginę tylko z rąk boga. Mam zamiar pomóc tej przepowiedni się spełnić. Podpalać!
Koza chwyciła zębami za kij i podeszła. Ogień objął ciało momentalnie. Rozległ się śmiech. Mimo dygotu starzec trzymał mocno. Płomienie zaraz przeszły na jego dłonie, parzyły chłopaka w skórę. Ten szarpał, ciągnął z całej siły, cały się spocił ze strachu i wysiłku. Już chciał płakać, już chciał krzyczeć.
– Nie walcz, Sogbo, poczuj tę moc!
Nagle oczy starca otwarły się szeroko. Twarz wykrzywił przerażający grymas. Ucisk dłoni zelżał.
– O boże! Co jest? Ja gorę! Ja goorę!!!
Chłopak wyrwał się z uścisku i upadł na tyłek. Starzec skakał, wrzeszczał, trzepał rękami po sobie, fikał koziołki, tarzał się w piachu, próbując ugasić płomienie. W końcu zastygł zwinięty w kłębek.
– Pomocy, ratujcie, spróbujemy ponownie, coś poszło nie tak, szybko, jak to boli, bogowie litościwi, jak to strasznie boli, czy to śmierć? Czy ja umieram? Ale ja nie mogę umrzeć… ja po prostu… przecież przepowiednia… to już? Witam, czekałem… ależ pani piękna…
Tak brzmiały ostatnie słowa starca Bamoheta, mędrca i podróżnika. Trup zastygł, a ogień zmienił się w gęsty, śmierdzący dym.
Koza stała jak wryta. Co chwilę przenosiła wzrok to na ciało spalone, to na ciało ocalone. Chłopak wyprostował się. Patrzył na swoje dłonie. Czerwone, pozbawione małych palców, miłe bogu dłonie niedoszłego kapłana.
– Kim ty, do licha, jesteś? – zapytała.
– Najpierw ty.
– Duszkiem służebnym w ciele kozy.
– A ja? Starzec pierwszy raz powiedział moje imię. Zaraz potem wytrzeszczył oczy w przerażeniu, wykrzywił twarz, krzyknął „o boże”, wpadł w szał i umarł. Wychodzi więc na to, kózko, że noszę tajemne imię boga. Mnie nie może ono zabić, ale każdy, kto je wypowie, umiera z przerażenia.
Ściągnął rytualną maskę i odrzucił. Potem podszedł do namiotu.
– Co ty wyprawiasz, dzieciaku?
Chwycił sękaty kostur starca i odwrócił się z uśmiechem.
– Muszę przecież znaleźć podporę nieba. Może nie jest drewnianym palem, ani czymkolwiek widzialnym i materialnym, ale coś przecież musi podpierać niebo, coś musi sprawiać, że świat jest, że nadal istnieje. A patrząc po świecie, sądzę, że ta podpora nie trzyma się najlepiej. To jak, idziesz ze mną, kózko?
Koza ostatni raz skubnęła trawę i splunęła.
– Tylko bez takich, masz do mnie mówić pani.
– Dobrze, proszę pani.
– I działamy na moich warunkach. U Bamoheta miałam dziesięć procent z łupów.
Ruszyli w drogę. Przepowiednia się spełniła, tylko bóg mógł położyć kres żywotowi starca. Bóg o imieniu Sogbo, z którym dzielił imię zwyczajny uczeń szkoły kapłańskiej z miasta Bahaju.
nogaboga.pl

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

2
Tekst jest troszkę ryzykowny. Nawet mocno.

Rozumiem zamysł i dość mi się podoba. Kojarzy się ze skrzyżowaniem Pratchetta z "Baudolino" Umberto Eco. Problem polega jednak na tym, że troszkę za późno "puszczasz oczko" do czytelnika. Od momentu, gdy koza zdradza, dlaczego Bili został wybrańcem wiemy już, że mamy do czynienia z konwencją komediową, a wszelkie przerysowania, chaotyczna (i celowo nieukrywająca inspiracji) konstrukcja świata oraz naciągane zawiązanie akcji są zamierzone.

Zanim to jednak następuje, mamy kilka akapitów, które sugerują, że tekst to po prostu ojezu-znowu-następne opowiadanie fantasy wałkujące dokładnie ten sam schemat: jakiś bidny chłopak, magiczny świat, zakapiory na targu, helf połszony, mana, magowie, królowie, rycerzowie, wozy z sianem, bezzębne wiedźmy, renessaince fair i quest, przed którym chłopak musi się wyekspić oraz obkupić w ajtemy.

Przy drugim czytaniu i ze świadomością, czym jest tekst wiemy już, że wymienianie "klas postaci z RPG" obecnych na targu to żart, który polega na tym, że naprawdę wymieniasz klasy postaci z RPG. Przy pierwszym zetknięciu z opisem targu jednak to nie jest takie oczywiste. Niejeden czytelnik pewnie westchnie i odłoży tekst, myśląc, że po prostu znowu do pisania zabrał się zatwardziały fan gatunku. Tak samo jest z niespójną i dość zabawną wizją religii panującej w Twoim świecie, którą ubarwiasz, wrzucając w tekst losowe wyrazy, kojarzące się z szeroko pojętymi religiami świata.

Przydałoby się już wcześniej dać czytelnikowi znać, przez jaki pryzmat ma patrzeć na tekst. To nie musi być nic oczywistego, wystarczy jakaś mała wskazówka.

Z kwestii technicznych:
1) Mieszasz czasy. Strasznie.
2) Niezależnie od konwencji początkowa scena jest niezrozumiała. Bohater się spieszy. Nie chce biec, ale powinien chociaż iść, a nie "wyciągać nogi przed siebie". To zdanie oznacza, że postać siedzi na ziemi w tak zwanym siadzie prostym. Bili faktycznie jest głupi, ale żeby aż tak?

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

3
Hej, dziękuję za opinię i poświęcony czas.
Szczerze przyznam, że nawiązanie do klas RPG nie było zamierzone, ot wymieniałem postaci, które spotkać można na targu w teokratycznym mieście.
MargotNoir pisze: Problem polega jednak na tym, że troszkę za późno "puszczasz oczko" do czytelnika.
Ciekawe spostrzeżenie. Rzeczywiście mógłbym wcześniej uprzedzić czytelnika, w jakim sosie to potrawa. Sama naiwność głównego bohatera to pewnie za mało.
MargotNoir pisze: Niezależnie od konwencji początkowa scena jest niezrozumiała. Bohater się spieszy. Nie chce biec, ale powinien chociaż iść, a nie "wyciągać nogi przed siebie". To zdanie oznacza, że postać siedzi na ziemi w tak zwanym siadzie prostym. Bili faktycznie jest głupi, ale żeby aż tak?
Wcześniej pojawia się informacja, że przysiada, aby rozmasować siniaki i zaczerpnąć tchu. Brakuje jednak wyjaśnienia: co tak spanikowanego spóźnieniem dzieciaka zmusza do postoju? Nad tym jeszcze pomyślę.
Jeszcze raz dzięki za Twoje uwagi,
pozdrawiam
nogaboga.pl

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

4
Jest to drugi bardzo dobry tekst, który dzisiaj przeczytałam na tym forum. (Pierwszy to „Lód” Isabel http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopi ... 93&t=20708 – proszę nie bić za reklamę, dobre rzeczy warto reklamować.) Opowiadanie jest krótkie, ale według mnie pełne i zamknięte – czasami aż chciałoby się coś dopisać, rozwinąć, a tutaj wszystko jest na swoim miejscu i to jest bardzo przyjemnie dostać w łapki coś takiego.

Znowu mam miłe wrażenie, że autor poświęcił swój cenny czas na przeczytanie tekstu jeszcze raz i poprawienie go w miarę możliwości. Jest schludny i dobrze się go czyta, odznaczasz się „giętkim językiem”, chociaż popełniasz kilka grzechów. Pałasz np. niezdrowym uczuciem do pleonazmów:
Balibor pisze: Wzniósł głowę w górę
Zdziwiłabym się, gdyby wzniósł tę głowę w dół ;).
Balibor pisze: Chłopak jeszcze nigdy nie oddalił się tak daleko od swojego domu.
Chyba nie można "oddalić się blisko"...
MargotNoir pisze: Z kwestii technicznych:
1) Mieszasz czasy. Strasznie.
Muszę się zgodzić.
Balibor pisze: Rozglądnął się, w zaułku był tylko staruszek drzemiący w kącie; po szatach znać, że jeden z tych, którzy za drobną opłatą biorą na siebie cudze grzechy, aby je potem utopić w winie podczas rytualnego pijaństwa. I koza, stojąca w przejściu po lewej.
Osobiście bardzo mi to przeszkadza. Mógłbyś pilnować na przyszłość?

Uwielbiam twoje „puszczanie oka do czytelnika”. Już sam początek przykuł moją uwagę, bo widać od razu, że opowiadanie nie jest „śmiertelnie na poważnie” (chociaż z tym śmiertelnie można się kłócić, zważywszy na dalsze losy jednego z bohaterów…) i że się nim bawisz.
Balibor pisze: Nie biegł, aby się nie spocić i nie wyglądać jak ktoś, kto biegł, a więc nie potrafi dobrze rozplanować sobie czasu i zdążyć na czas (…)
Cudo, cudo, cudo! Pierwszy akapit, a już mnie kupiłeś. Świetne są takie humorystyczne wstawki.

Polubiłam twojego Biliego (czy tak to się odmienia?). Jest taki uroczo ciamajdowaty, taki Pi z „Życia Pi” (na początku).
MargotNoir pisze: Tak samo jest z niespójną i dość zabawną wizją religii panującej w Twoim świecie, którą ubarwiasz, wrzucając w tekst losowe wyrazy, kojarzące się z szeroko pojętymi religiami świata.
Przyznam, że w całej swej nagannej ignorancji zauważyłam to dopiero po przeczytaniu komentarza poprzednika :D. Czyli humor i konwencja komediowa nie są takie oczywiste, raczej subtelne i „nabierające mocy” wraz z rozwojem akcji. Mnie to akurat odpowiada, bo nie ma nic gorszego niż obrywać między oczy gagami (najczęściej miernej jakości) wystrzeliwanymi jak z karabinu maszynowego.

Od momentu pojawienia się kozy (która, swoją drogą, jest najzabawniejszą kozą jaką spotkałam w tekstach – i fajnie, że żaden element twojego świata, żaden bohater nie pojawia się „z tyłka”, bo był potrzebny, ale ma uzasadnienie – koza na przykład to nie po prostu gadające bydlę, bo potrzebne było gadające bydlę, ale „upadły bóg uwięziony w ciele zwierząt”; spójny obraz i traktowanie czytelnika poważnie mimo gatunku – lubię to!) wiadomo, że coś jest na rzeczy. Muszę pochwalić za przemyślenie całości i mądre skonstruowanie akcji – jako że to komedia, mogłeś to olać, a tu wręcz przeciwnie, główny motyw z „boskim imieniem, którego nikt nie może wypowiedzieć, bo skona” jest ciekawy i nieoczywisty. Ja się nie domyśliłam, o co chodzi, ale też dlatego że nie czytam fantastyki i nie gram w RPG. (Co również podkreśla wartość tekstu, który mimo wszystko mi się podobał, chociaż tematyka rozmija się z moimi zainteresowaniami.) Absurd obecny jest w opowiadaniu w odpowiednich ilościach – zjadliwych, rzekłabym. Postać starca jest fenomenalna, wyrazista i taka, no… popieprzona po prostu. Ale w pozytywnym znaczeniu. Najbardziej fenomenalna jest scena spłonięcia starego żywcem. Coś na zasadzie: aha, będzie się działo, będzie akcja, rytuał, świetnie, świetnie, zaczyna się, ooo, zaraz będzie moc, będzie moc, będzie moc… Bohater pada trupem. Czytelnik mruga w szoku. Czyta jeszcze raz. Postać nie ożywa. Czytelnik ma poczucie, że czegoś nie rozumie.

Czytałam kiedyś dowcip, który od razu mi się z tym fragmentem skojarzył. Na potrzeby tego komentarza wygrzebałam go z odmętów Internetów, ale ponieważ zamieszczony jest na innym forum, żeby nie reklamować potencjalnej konkurencji, wkleję tylko PrintScreeny:
https://prnt.sc/kk507l
https://prnt.sc/kk50q0
Jest on śmieszny wyłącznie dla kogoś, kto odznacza się odpowiednim poczuciem humoru. Ja go uwielbiam, ale nie jest dla każdego – i tak samo jest chyba z twoim opowiadaniem, prawda?

Trochę się zawiodłam, że Bili tak błyskawicznie odkrył prawdę o sobie na podstawie widoku spalonego truposza. Nawet jak na komedię trochę za szybko to poszło. Mi nie zdążyło przyjść do głowy nic ponad „WTF?!”, a on zaraz-natychmiast powiązał śmierć Bamoheta (czemu palce same chciały napisać najpierw „Behemota”, a potem poprawiły na „Mahometa”…?) z wypowiedzeniem przez niego głośno swojego imienia. I doszedł do wniosku, że widocznie jest bogiem-o-imieniu-którego-nie-wolno-wymawiać.
Balibor pisze: Ruszyli w drogę. Przepowiednia się spełniła, tylko bóg mógł położyć kres żywotowi starca. Bóg o imieniu Sogbo, z którym dzielił imię zwyczajny uczeń szkoły kapłańskiej z miasta Bahaju.
Idealne podsumowanie.

Mogłabym wydłużyć komentarz masą cytatów-perełek, ale musiałabym przekopiować znaczną część tekstu, a nie ma takiej potrzeby, bo świetnie się broni jako całość. Przeczytałam go z przyjemnością i był to miły początek dnia (czytane o piątej rano… taaak, cierpię na bezsenność), za co dziękuję.

Pozdrawiam,
Madeleine
Made, czyli: Madeleine, Magdalena Lipniak albo po prostu Madzia.

Chwałą jednych jest, że piszą dobrze, a innych, że się do tego nie zabierają.
Jean de La Bruyère

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

5
Początek niezły. Całość też rokująca i chociaż mnie nie porywa, da się czytać, a miejscami sporo fajnych sformułowań, które świadczą, że pisać umiesza, a nie tylko myślisz, że umiesz.
Balibor pisze: Nie biegł, aby się nie spocić i nie wyglądać jak ktoś, kto biegł, a więc nie potrafi dobrze rozplanować sobie czasu i zdążyć na czas, co zdaniem brata Ozjasza zasługuje na karę cielesną przynajmniej numer pięć.
Za długie zdanie i to zaraz na początku. Wybija z rytmu. Trzeba przystanąć, przeczytać jeszcze raz i pójść dalej. Radzę długie zdania rozbijać.
Balibor pisze: dlaczego litościwy, dobrotliwy bóg poskąpił mu rozumu
Jeżeli z małej litery, to jest to jakiś tam bóg, a nie konkretny - powstaje więc pytanie: jaki? Później ktoś krzyczy "o boże" z małej litery, a więc nie wzywa konkretnego boga, ale jakiegoś tam, co też nie brzmi najlepiej.
Balibor pisze: Chłopak jeszcze nigdy nie oddalił się tak daleko od swojego domu.
"Swoje" zwykle można wywalić bez szkody dla sensu.
Balibor pisze: Tak, tak, ludzie to najwięksi drapieżnicy. O, popatrz na swoje ręce, dotknij zębów
Rozumiem ręce (bo ucięli mu palce), ale zębów? WUT? Ludzkie zęby nijak nie pasują do drapieżców. Ja bym na kozę spojrzął i zapytał: stara, coś ty paliła?
Balibor pisze: – Masz świadomość, że o włos minąłeś roślinę, której dotyk by cię zabił?
Ło matko, ale ta koza nonszalancko podchodzi do tego chłopaka. Jesteś jedynym, który może ocalić świat! A po chwili ta scena. I jakby dotknął tej rośliny, to co by koza powiedziała? O w mordę, no i patrz, zdechł. Pech. Trudno. Lecimy po następnego.
Balibor pisze: Mistrz Witolf już nie naucza, bo przed rokiem starłem go w proch i wdeptałem w ziemię podczas debaty u Króla Królów, podobnie jak półgłówków: Pseudo-Kadżambosa i Szachramaja z Nikąd
Fajne, przypomina mi mojego filozofa Menetarrena.
Balibor pisze: Kilka baniek pękło na powierzchni

breji
ort.
Balibor pisze: Zaczął intonować mantrę, potem liczyć coś na głos, operował olbrzymimi liczbami, skakał w karkołomne obliczenia, bawił się aksjomatami, żonglował formami. Dodał do tego ruchy dłoni, czynił jakieś skomplikowane znaki. Zaczął rymować, a potem śpiewać. Uciskać ciało fachowym ruchem.
Oj nie. Nie. Okropne. Po pierwsze, ten chłopiec w tej opowieści nie wygląda na zbyt mądrego. Po drugie, "bawił się aksjomatami"? "Żonglował formami"? To dla mnie brzmi jak bełkot. No i powtórzenie zaczął, zaczął
Balibor pisze: – A ja? Starzec pierwszy raz powiedział moje imię. Zaraz potem wytrzeszczył oczy w przerażeniu, wykrzywił twarz, krzyknął „o boże”, wpadł w szał i umarł. Wychodzi więc na to, kózko, że noszę tajemne imię boga. Mnie nie może ono zabić, ale każdy, kto je wypowie, umiera z przerażenia.
Ta wypowiedź kompletnie nie pasuje do chłopca, który na dodatek wcześniej nijak nie dał po sobie poznać jakiejś inteligencji.

Tak więc perełka to nie jest, ale świadczy o pewnym potencjale. Czyta się w miarę bezboleśnie.
http://radomirdarmila.pl

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

6
Bardzo spodobał mi się główny bohater. Sogbo jest tak przyjemnie ciapowaty i na swój sposób inteligentny, dzięki myśleniu w przód (przykład biegu czy sikania). Poza tym czytało się lekko i przyjemnie, głównie dzięki wszędobylskiemu humorowi (i już wspomnianemu Billy'emu). Chętnie przeczytam kontynuację.

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

7
"Głupiec. Nazwał siebie głupcem już po raz setny,..." - Poważnie patrząc to przypomina mi, że głupiec swojej głupoty nigdy nie dostrzega i to jest istota głupoty. Ponieważ jestem laikiem to mogę jedynie przedstawić swoje subiektywne odczucia i proszę to potraktować jako wypowiedź jednego z czytających, a nie merytoryczne uwagi. Podoba mi się "podstępność" pomysłu. Rzekoma podpora nieba jest tylko pretekstem dla właściwej opowieści. Podoba mi się również "patent" kozy pełniącej funkcję Mędrca - Przewodnika. Ciekaw jestem jak technicznie powstało opowiadanie. Czy był plan? Czy ulegał zmianom jeszcze w trakcie pisania?
Na razie, jako nowicjusz i laik mam tony pytań. Dziękuję za opowieść i przyjemność jej czytania.

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

8
Cześć,
dziękuję za poświęcony lekturze czas i cenne uwagi. Z pleonazmów nawet nie zdawałem sobie sprawy. Obiecuję poprawę ;)
Made pisze: Jest on śmieszny wyłącznie dla kogoś, kto odznacza się odpowiednim poczuciem humoru. Ja go uwielbiam, ale nie jest dla każdego – i tak samo jest chyba z twoim opowiadaniem, prawda?
O tak, to coś w stylu:
"Idzie sobie staruszek leśną dróżką, wokół drzewa, krzaczki, runo leśne, biegają zajączki, niedźwiedzie i pumy, ot, powszechnie spotykana fauna i flora polskich kniei. Nagle staruszek napotyka na swej drodze przeszkodę - ogromnego wieloryba. Obchodzi stwora z jednej strony, z drugiej, no prawdziwy wieloryb! W środku lasu! Skonfundowany staruszek postanowił zapytać:
- Wielorybie, wielorybie, czy ty aby nie powinieneś być w morzu?
A wieloryb odpowiedział
- Tak".
Made pisze: Trochę się zawiodłam, że Bili tak błyskawicznie odkrył prawdę o sobie na podstawie widoku spalonego truposza. Nawet jak na komedię trochę za szybko to poszło
Racja. Można by trochę rozciągnąć, stopniować. Jest to opowiadanie pisane na konkurs, więc to najpewniej limit znaków zmusił bohatera do tak prędkiej dedukcji.
Made pisze: Przeczytałam go z przyjemnością i był to miły początek dnia (czytane o piątej rano… taaak, cierpię na bezsenność), za co dziękuję.
Do usług. Pozdrawiam :)
szopen pisze: Początek niezły. Całość też rokująca i chociaż mnie nie porywa, da się czytać, a miejscami sporo fajnych sformułowań, które świadczą, że pisać umiesza, a nie tylko myślisz, że umiesz.
Cześć, dzięki za opinię.
szopen pisze: Jeżeli z małej litery, to jest to jakiś tam bóg, a nie konkretny - powstaje więc pytanie: jaki? Później ktoś krzyczy "o boże" z małej litery, a więc nie wzywa konkretnego boga, ale jakiegoś tam, co też nie brzmi najlepiej.
W świecie "Nogi boga" bogów od groma, ale brakuje Jahwe, więc wszystkich zapisuję małą literą. Tak to pojmuję, ale nie wiem, czy nie błądzę :)
szopen pisze: Ło matko, ale ta koza nonszalancko podchodzi do tego chłopaka. Jesteś jedynym, który może ocalić świat! A po chwili ta scena. I jakby dotknął tej rośliny, to co by koza powiedziała? O w mordę, no i patrz, zdechł. Pech. Trudno. Lecimy po następnego.
Cóż... to bogini w zwierzęcym ciele. Trzyma z Bamohetem, ale nie podziela jego entuzjazmu w kwestii transmisji umysłu w ciało chłopaka. A z tym ratowaniem świat to był bluff :) Kupiła już dzieciaka, nie musi więc grać na sto procent.
szopen pisze: Oj nie. Nie. Okropne. Po pierwsze, ten chłopiec w tej opowieści nie wygląda na zbyt mądrego. Po drugie, "bawił się aksjomatami"? "Żonglował formami"? To dla mnie brzmi jak bełkot. No i powtórzenie zaczął, zaczął
Nie wiem, czy dość wyraźnie to zaznaczyłem w tekście, ale ten fragment dotyczy starca-mędrca.
szopen pisze: Ta wypowiedź kompletnie nie pasuje do chłopca, który na dodatek wcześniej nijak nie dał po sobie poznać jakiejś inteligencji.
Owszem, nie chciałem jednak, aby tym głupawym chłopakiem pozostał. Może to nieudana próba transferu umysłu starca obudziła w nim potencjał? A Może od początku wcale nie był taki głupi? Hmm... sam nie wiem.
Słowik pisze: Bardzo spodobał mi się główny bohater. Sogbo jest tak przyjemnie ciapowaty i na swój sposób inteligentny, dzięki myśleniu w przód (przykład biegu czy sikania). Poza tym czytało się lekko i przyjemnie, głównie dzięki wszędobylskiemu humorowi (i już wspomnianemu Billy'emu). Chętnie przeczytam kontynuację.
Hej, dzięki ;) Kontynuacji nie ma, ale jeśli masz ochotę na coś w podobnym stylu, zapraszam pod adres w podpisie.
Karawan pisze:
Poważnie patrząc to przypomina mi, że głupiec swojej głupoty nigdy nie dostrzega i to jest istota głupoty.
Cześć, zgadzam się z Tobą i Dostojewskim, który pisał w "Boboku": "najmądrzejszy według mnie jest ten, kto choć raz na miesiąc sam siebie nazwie głupcem". Nie jest więc (a przynajmniej tak chciałem, aby nie był) Bili skończonym głupcem.
Karawan pisze: Ciekaw jestem jak technicznie powstało opowiadanie. Czy był plan?
Był, ale zakończenie przyszło na samym końcu. Pytaj, o co chcesz, odpowiem również jako laik - o wszystkim z własnej perspektywy.
Karawan pisze: Dziękuję za opowieść i przyjemność jej czytania.
To ja dziękuję za Twój czas i opinię,
pozdrawiam,
Balibor
nogaboga.pl

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

10
Cóż, osobiście nie podzielam wszechobecnych zachwytów nad opowiadaniem. Jak na mój gust zbyt abstrakcyjne. Nudne, jeśli to miała być komedia - nieśmieszne. Fabuła to taki typowy przykład Random Events Plot, gdzie brakuje jeszcze tylko ufoludków i czarownicy na miotle. Aż mi się przypominają zajęcia z psychiatrii i zdanie, którym pan doktor ilustrował tok myślenia osoby chorej psychicznie: "Leciał Rocky balonem, zachorował na szkarlatynę, a ten rąbie to drzewo i rąbie". Czy jakoś tak, w każdym razie z mojego punktu widzenia niewiele więcej w tym tekście sensu niż w przytoczonym zdaniu. Może ja po prostu go nie rozumiem, może mnie zwyczajnie przerastają takie eksperymenty.

Żeby nie było, że nie widzę żadnych plusów. Podoba mi się ten fragment:
Balibor pisze: Dalej szli w milczeniu. Miał czas, żeby przyglądać się życiu, które rozkwitało wokół, rosło, szumiało dywanem traw, napełniało powietrze muzyką owadów, mieniło się kolorami. Samo patrzenie na takie bogactwo wzbudzało zachwyt. Ukwiecone krzewy, skały w kolorze surowej ryby, migoczące pyłki i zapach życia opiekanego bezlitosnym słońcem.

Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

11
Balibor pisze: ludzka rzeka wyrzuciła chłopaka w zaułek cuchnący starymi rybami. Usiadł w cieniu, aby rozmasować siniaki i zaczerpnąć tchu.
To nielogiczne! Jeśli ktoś się spieszy, to nie siada. Mógłby przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu, ale siadanie... A zaułek cuchnący rybami pojawia się w fantasy równie często jak karczma. Może ten by mógł, dla odmiany, cuchnąć czymś innym? ;)
Balibor pisze: Wzniósł głowę w górę,
Albowiem wznosić głowę w dół jest trudno! :P
Balibor pisze: Naraz przypomniał sobie scenę z poranka. Gdy czekał na wymierzenie kary
Podawanie szczegółowej pory nie jest potrzebne, dodatkowo mąci czasoprzestrzeń, w której i tak mieszasz (ja, inaczej niż poprzednicy, w tym mieszaniu czasów widzę raczej zaletę niż wadę, ale wszystko z umiarem). Wystarczy: Ostatnio, gdy czekał na...
Balibor pisze: Wtedy chłodnym, katowskim głosem nauczyciel skazał go na karne lekcje
Katowski głos? Kat nie jest od gadania, kat czyni swoją powinność! A od skazywania jest sędzia.
Balibor pisze: Rozglądnął się,
Rozejrzał się. Rozglądnąć i oglądnąć to są regionalizmy małopolskie, a przecież akcja utworu nie toczy się w Krakowie.
Balibor pisze: w zaułku był tylko staruszek drzemiący w kącie; po szatach znać, że jeden z tych, którzy za drobną opłatą biorą na siebie cudze grzechy, aby je potem utopić w winie podczas rytualnego pijaństwa. I koza, stojąca w przejściu po lewej.
A na co Ci te jego szaty? Skróć to, a wtedy koza będzie miała lepsze wejście:
W zaułku był niemal sam. Tylko w kącie drzemał jeden z tych staruszków, którzy za drobną opłatą biorą na siebie cudze grzechy, aby je potem utopić w winie podczas rytualnego pijaństwa. I ktoś jeszcze. Koza.
O tym, że koza była po lewej (czy to ważne w ogóle?) będzie i tak za chwilę, więc stąd możemy wyrzucić.
Balibor pisze:
porozmawiać z gadającą kozą.
Gdyby koza nie była gadająca, toby się nie dało z nią porozmawiać, przecież! :)
Balibor pisze: Podgniła podpora nieba, taki wielki drewniany pal, rozumiesz? Który podtrzymuje niebo.
Drugie zdanie nie ma podmiotu. Może tak: Podgniła podpora nieba, wiesz, co to? Taki wielki drewniany pal, który podtrzymuje niebo, rozumiesz?
Balibor pisze: Złośliwe uśmiechy, zmarszczone brwi i nosy, przymrużone oczy – takie maski zakłada się na wojnę lub polowanie.
W maskach byli? No to nie mógł dostrzec znajomych twarzy, bo pod maską nie widać, kto to.
Balibor pisze: Nagle przypomniał sobie scenę z wczorajszego dnia,
Kolejny raz wprowadzasz wspomnienie w ten sam sposób. Poszukaj innych możliwości. Tu akurat można w ogóle bez żadnego wstępu:
Wczoraj tylko cudem zdołał im umknąć po zajęciach z lamentacji.
Przy okazji: zajęcia z lamentacji bardzo mi się podobają! :)
Balibor pisze: Chłopak jeszcze nigdy nie oddalił się tak daleko od swojego domu. Wszystko, co wiedział o otaczającym świecie, pochodziło ze starych książek.
Już pomijając to, że oddalił się daleko, to są bardzo drętwe dwa zdania. Jak z podręcznika dla dzieci. Wstaw tu lepiej coś ciekawego, żeby nagłe obniżenie lotu, które zaraz nastąpi, było rzeczywiście nagłe.
Balibor pisze: Wylądowali twardo, prosto w skupisko figurek wotywnych.
Frazeologia. Wylądować można na czymś, natomiast w coś (najczęściej w ziemię) można zaryć.
Balibor pisze:
Który nie tylko gada, ale jeszcze wrzeszczy i prosi, żeby losowali raz jeszcze.
Po raz kolejny zaczynasz zdanie od który. Tak się nie robi! Poszukaj synonimu dla człowieka i od niego rozpocznij to zdanie.
Balibor pisze: Ukwiecone krzewy, skały w kolorze surowej ryby, migoczące pyłki i zapach życia opiekanego bezlitosnym słońcem.
Urocze! Zwłaszcza te skały w kolorze surowej ryby! :)
Balibor pisze: położyć się na trawę
Na trawie. Kładziemy się na czymś, a nie na coś. Spadamy na coś.
Balibor pisze: breji
Ej! Chcesz oberwać słownikiem? :twisted:
Balibor pisze: słowa starca nie tylko są miodem na usta,
Czym?
Balibor pisze: gdzie na słońcu rosły kępki trawy.
Tak się mówi potocznie. Ale tak naprawdę, to one rosły w nasłonecznionym miejscu, bo na Słońcu to nic nie rośnie.
Balibor pisze: Zaczęło się szybciej.
To niepotrzebne. Tylko robi zamieszanie.

Nie wyczyściłam wszystkiego, bo to dość długi tekst, pewnie trzeba by przeczytać jeszcze ze trzy razy, za każdym poprawiając to i owo, ale wiesz co? Podobało mi się. Pisz dla mnie.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

[W] Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

12
BollyBoss pisze: Aż mi się przypominają zajęcia z psychiatrii i zdanie, którym pan doktor ilustrował tok myślenia osoby chorej psychicznie: "Leciał Rocky balonem, zachorował na szkarlatynę, a ten rąbie to drzewo i rąbie".
Hej, dzięki za opinię. Ciekaw jestem, co to właściwie mówi o moim zdrowiu psychicznym.

@Thana, dzięki za Twoją pracę, jestem pod wrażeniem!
Thana pisze: ja, inaczej niż poprzednicy, w tym mieszaniu czasów widzę raczej zaletę niż wadę, ale wszystko z umiarem
Czekałem na taki głos :)
Thana pisze: W maskach byli? No to nie mógł dostrzec znajomych twarzy, bo pod maską nie widać, kto to.
Miało być tak metaforycznie, że twarz (mina) = maska. Grymas założony (przybrany) na twarz niczym maska.

Z resztą nie dyskutuję, zgadzam się i dziękuję za uwagi.
Thana pisze: Pisz dla mnie.
Bede!
nogaboga.pl

[W] Podpora nieba (opowiadanie fantasy)

13
Balibor pisze: Hej, dzięki za opinię. Ciekaw jestem, co to właściwie mówi o moim zdrowiu psychicznym.
W zasadzie nic. Mówi raczej, że świadomie sięgasz po taką schizową logikę i Random Events Ploty, co do mnie w ogóle nie trafia, a humor, którego te zabiegi (chyba) miały być źródłem, jest dla mnie zbyt abstrakcyjny, wymuszony i nieśmieszny. Ot, zwyczajnie rozminęło się to twoje opowiadanie z moim gustem. Tak bywa, trudno dogodzić wszystkim, ale skoro już poświęciłem czas na przeczytanie opka, pomyślałem sobie, że skrobnę komentarz i wyrażę swoje zdanie. Twój kolejny tekst wydaje się być w podobnych klimatach, dlatego go sobie podaruję.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”