Małe wyjaśnienie:
Ładnie rzecz ujmując, jest to spin-off. Dzieje się w tym samym świecie, co „Bez Powrotu”, choć z tamtym tekstem wiąże się bardzo luźno i spokojnie może być czytany niezależnie. Różni się też praktycznie pod każdym względem, jeśli chodzi o wybór narracji, stylu, gatunku, tempa, tematyki, wszystkiego.
W zasadzie wiąże je jedna postać. I właśnie w celu rozwoju i ćwiczenia stylu wypowiedzi tej postaci powstał poniższy tekst, będący typową obyczajówką, czy nawet, jak chcecie, wyciskaczem łez. Pierwsza wrzutka z planowanych trzech. Na razie mniej tego wyciskania łez, ale pójdziemy w tym kierunku, jeśli będzie wola w narodzie.
Wrzucanie czegoś takiego to taktyka ryzykowna, wiem o tym, ale wygrywa ciekawość reakcji i odbioru czegoś takiego.
Jeszcze dosłownie kilka koniecznych uwag:
Hayrik - po ormiańsku "tata".
Arpi - imię żeńskie, będące także nazwą jeziora w zachodniej Armenii, oznaczające "promyk słońca".
Główny bohater, Aram Krelliyan, to jednocześnie jedna z centralnych postaci w "głównym tekście", saper z jednostki typu Yankee, czyli sił specjalnego przeznaczenia, charakteryzujących się niecodziennymi metodami i poleganiu na inwencji pojedynczych specjalistów.
Yankee, Foxtrot, Lima itd. - oznaczenia typów jednostek.
Otar - Dowódca jednostki, w której służy główny bohater.
Yusuf - Przyjaciel Arama, przeciągnięty na 'jasną stronę mocy' Turek, który jako dziecko został przymusowo wcielony do armii muzułmańskiego imperium. W tekście (później, nie w tej wrzutce) znajdują się nawiązania do historii ich poznania się, kiedy Aram został wzięty do niewoli i zmanipulował Yusufa, by się uwolnić.
Garen i Gohar - brat i bratowa Arama.
No, to jedziemy:
WULGARYZMY, MNÓSTWO WULGARYZMÓW
HAYRIK
ARPI
Niektórzy, kiedy o tym wspominam, mówią, że to niemożliwe, ale ja bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym dowiedziałyśmy się z mamą, że tata nie żyje.
To było w jesieni dwa tysiące setnego roku, zaraz po kwartalnym zebraniu komitetu okręgowego. Nie chciałam wtedy tam iść, spotkania zawsze były nudne, a kiedy przestawały być nudne, było jeszcze gorzej, bo dorośli kłócili się o sprawy, które wtedy wydawały mi się błahostkami. Ani trochę mnie nie obchodziło, kto ile owiec ponad kontrakt jest w stanie odesłać do lokalnego i czy lepiej za to dostać nowe panele słoneczne dla wspólnoty, czy dla każdego narzędzia i linki według udziału, jak rozdzielić ogólny przydział bionafty, kogo oddelegować do konserwacji bunkrów i czy jesteśmy w stanie jako gmina przyjąć chociaż kilka drużyn na hibernę. Teraz rozumiem, dlaczego mama tak się denerwowała i upierała, żebym już zaczęła się uczyć dbania o swoje sprawy, tego, jak rozmawiać z ludźmi, jak odmawiać, jak zdawać raport z obrotów w gospodarstwie, ale wtedy jeszcze wydawało mi się, że nigdy nie przyjdzie czas, bym musiała ją w tym wyręczać. Nie docierało do mnie, dlaczego to było takie ważne, ani jak wiele złego może się stać, gdy dom i gospodarstwo źle przygotuje się do zimy, kiedy się nie jest gotowym na obronę, kiedy się nie żyje w zgodzie z zarządem gminy i sztabem okręgowym.
Dopiero teraz widzę, jak dobrze rodzice dawali sobie radę, jak zręcznie mnie chronili, żebym nawet nie wiedziała, gdy coś mi groziło. Musiały minąć lata, bym zrozumiała, czym była nasza specjalna zabawa w chowanego, kiedy tata odwracał się na chwilę, a potem sprawdzał, czy leżę na ziemi i ukryłam się za czymś twardym, albo kiedy szukaliśmy się po całym sadzie i zakładaliśmy się, czy zdążę dotrzeć do “bazy” w piwniczce zanim mnie zobaczy. Wtedy byłam jeszcze dzieckiem i chociaż niektóre z koleżanek w moim wieku widziały już śmierć, głód i chorobę, ja mogłam kaprysić, czytać książki i marzyć. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego w niektóre miejsca nie wolno było chodzić ani dlaczego, kiedy w pobliżu stacjonowały jakieś oddziały, młodym dziewczynom zabraniano samym wychodzić z domu. Nie rozumiałam, dlaczego oprócz strzelby po dziadku, która leżała na szafie w kuchni i z której uczyłam się strzelać od kiedy skończyłam pięć lat mieliśmy jeszcze pistolet, maluteńką Zastavę, którą można było nosić nawet pod ubraniem, dlaczego mieliśmy do niej tylko jeden magazynek i dlaczego, kiedy tata dawał ją mamie tak dziwnie na nią patrzył, i powiedział, że ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej chciałby wierzyć w to, że nam się nigdy nie przyda.
Teraz wiem, rozumiem. Widziałam, co się dzieje, gdy pogranicze zbliży się niepostrzeżenie i wchłonie jakąś wieś, gdy nagle spokojne pastwiska i sady zmieniają się w teren działań, a ludzie, przywiązani do swoich domów jak bociany do gniazd codziennie zastanawiają się, czy zaufać broniącym ich żołnierzom i ryzykować śmierć od kuli, czy odejść, porzucić ziemię, która ich żywi i wybrać pewność życia w nędzy. Teraz już wiem, że strzelba była po to, by bronić się przed złodziejami albo dzikimi zwierzętami, czasami postraszyć nią pijanych piechociarzy, którzy nie byli naszymi rodakami i myśleli, że przez to mogą nas traktować inaczej, niż swoje własne matki i siostry. Wiem, że gdyby wioskę zdobyli Muzułmanie, to mógłby nam się przydać tylko pistolet, i że dwie kule by wystarczyły.
Nie wiem, dlaczego świadomość tego wszystkiego zaczęła na mnie spadać tak nagle po tamtym dniu. Przecież niewiele się zmieniło. Taty i tak prawie nigdy nie było w domu, nie tęskniłam bardziej, niż zwykle i na wspólnych wspominkach musiałam specjalnie przypominać sobie, że już go nie zobaczę, żeby w ogóle poczuć żal. A jednak od tamtej jesieni zaczęłam dorastać.
Pamiętam, że przed wyjściem na to spotkanie zrobiłam jeszcze mamie scenę, wolałam zostać w domu, w cieple, drzeć pierze albo smażyć konfitury na zimę, ale nie chciała nawet słyszeć o odmowie. To była ostatnia taka nasza kłótnia, kiedy płakałam i tupałam nogami, bo myślałam, że mama mnie do czegoś zmusza tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Niedługo potem zrozumiałam, że nie tylko ja potrzebowałam jej. Ona też potrzebowała mnie. Później już nigdy się tak nie kłóciłyśmy.
Zebranie ciągnęło się do wieczora. Było już ciemno, kiedy wszyscy nareszcie zgodzili się, zaprotokołowano postanowienia i ludzie zaczęli się rozchodzić. My z mamą czekałyśmy, bo koń, na którym przyjechałyśmy we dwójkę był młody i nerwowy, niedawno wytrzebiony, więc jeszcze został mu charakter i czasami kopał się z innymi końmi, kiedy był za duży tłok. My i tak musiałyśmy wracać po ciemku, miałyśmy broń i flary, więc nie robiło już nam różnicy, czy ruszymy pół godziny wcześniej, czy później.
Siedziałyśmy pod ścianą sali, przykryte wełnianym kocem, kiedy do mamy podszedł przewodniczący cywilnego zarządu okręgu. Powiedział, że dobrze się składa, nie będzie już jej musiał szukać i może od razu przekazać jej list ze sztabu lokalnego.
Pamiętam, jak mama wtedy zbladła. Po otwarciu koperty rzuciła tylko okiem na zawartość, potem przez chwilę patrzyła na mnie, jakby się zastanawiała, aż w końcu podała mi kartkę z tego ładnego, gładkiego, prawojennego papieru.
Zawiadomienie było wypisane na maszynie na formularzu, odbitym z linorytu, dość niewyraźnie, ale i tak wystarczyło móc przeczytać połowę, żeby wszystkiego się z niego dowiedzieć. Sama formułka i dopisane dane były w dwóch wersjach, jedna pod drugą, w cyrylicy i prawdziwym alfabecie, a ja, nie wiem dlaczego, musiałam przeczytać obie, żeby uwierzyć.
Były troszeczkę inne. W tej po rosyjsku po zawiadomieniu o zaginięciu w akcji i uznaniu prawnej śmierci dodano, że został przedstawiony do pośmiertnego odznaczenia złotym orłem poległych i odznaką ofiarnych imienia Andranika. W tej po ormiańsku nie było nawet miejsca na wpisanie nazw odznaczeń, zamiast tego był jakiś głupi dwuwiersz o orłach, które mają przypominać o duszach poległych fedayi. Najbardziej byłam zła o ten dwuwiersz, bo był dodany tak bezmyślnie, że poczułam się, jakby ktoś nas obraził. Jeśli cokolwiek miałoby mi przypominać tatę, to na pewno nie orły. Jeśli już, to lampka nocna na baterie słoneczne, którą zamontował przy moim łóżku, żebym się nie bała; bezdętkowe opony na kołach od wozu, których wszyscy nam zazdrościli; ślad imadła, które przykręcił do blatu w kuchni, kiedy kleił sobie buty, a w warsztacie było za ciemno; rysy wokół zawiasów na drzwiach do spiżarni, które kiedyś naprawiał, potem obiecał wymienić okucia na nowe, żeby nie były brzydkie, ale w końcu nigdy tego nie zrobił; maluteńka blizna na brodzie, która została mi po tym, jak uczył mnie strzelać z Browninga i pierwszy raz poczułam prawdziwy odrzut; zapasowe gwoździe, które wbił gołą ręką w krokiew, kiedy naprawiał nam dach, spieszyło mu się i nie miał co z nimi zrobić.
Miałam wtedy ochotę iść do tego sztabu, znaleźć tego całego pułkownika Aghayeva, który się nawet nie podpisał sam, chociaż to w jego imieniu z przykrością zawiadamiano i łączono się w bólu z wdową opłakującą stratę, i powiedzieć mu, żeby się wypchał swoimi orłami, bo nie znał taty, nie wiedział, że on miał w nosie ordery, wiersze, pomniki i wielkie słowa. Kochał życie. Za nie walczył.
To wiem, w to nigdy nie przestanę wierzyć. Niektórzy, kiedy o tym wspominam, mówią, że to niemożliwe. Że nie mogłam go tak dobrze znać, przecież rzadko się widywaliśmy, a ja pytam, jak to możliwe, żeby nie znać i nie rozumieć własnego taty?
Niektórzy, kiedy tak mówię, wytykają mi, że kalam pamięć swojej rodziny, ale to też nieprawda. Szanuję imię mojego ojca, i kiedy w dniu Apelu Poległych zbieramy się, by wspominać swoich bliskich, zawsze jego wymieniam pierwszego. Zawsze jest dla niego miejsce w moim sercu, ale nie w mojej pamięci. Nie mogę przywołać ani jednej chwili, ani jednego obrazu, ani skrawka twarzy Gevorga Minassiana, mojego ojca. Pamiętam tylko tatę. Arama Krelliyana.
ARAM
To było w jesieni dwa tysiące setnego roku, zaraz po kwartalnym zebraniu komitetu okręgowego. Nie chciałam wtedy tam iść, spotkania zawsze były nudne, a kiedy przestawały być nudne, było jeszcze gorzej, bo dorośli kłócili się o sprawy, które wtedy wydawały mi się błahostkami. Ani trochę mnie nie obchodziło, kto ile owiec ponad kontrakt jest w stanie odesłać do lokalnego i czy lepiej za to dostać nowe panele słoneczne dla wspólnoty, czy dla każdego narzędzia i linki według udziału, jak rozdzielić ogólny przydział bionafty, kogo oddelegować do konserwacji bunkrów i czy jesteśmy w stanie jako gmina przyjąć chociaż kilka drużyn na hibernę. Teraz rozumiem, dlaczego mama tak się denerwowała i upierała, żebym już zaczęła się uczyć dbania o swoje sprawy, tego, jak rozmawiać z ludźmi, jak odmawiać, jak zdawać raport z obrotów w gospodarstwie, ale wtedy jeszcze wydawało mi się, że nigdy nie przyjdzie czas, bym musiała ją w tym wyręczać. Nie docierało do mnie, dlaczego to było takie ważne, ani jak wiele złego może się stać, gdy dom i gospodarstwo źle przygotuje się do zimy, kiedy się nie jest gotowym na obronę, kiedy się nie żyje w zgodzie z zarządem gminy i sztabem okręgowym.
Dopiero teraz widzę, jak dobrze rodzice dawali sobie radę, jak zręcznie mnie chronili, żebym nawet nie wiedziała, gdy coś mi groziło. Musiały minąć lata, bym zrozumiała, czym była nasza specjalna zabawa w chowanego, kiedy tata odwracał się na chwilę, a potem sprawdzał, czy leżę na ziemi i ukryłam się za czymś twardym, albo kiedy szukaliśmy się po całym sadzie i zakładaliśmy się, czy zdążę dotrzeć do “bazy” w piwniczce zanim mnie zobaczy. Wtedy byłam jeszcze dzieckiem i chociaż niektóre z koleżanek w moim wieku widziały już śmierć, głód i chorobę, ja mogłam kaprysić, czytać książki i marzyć. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego w niektóre miejsca nie wolno było chodzić ani dlaczego, kiedy w pobliżu stacjonowały jakieś oddziały, młodym dziewczynom zabraniano samym wychodzić z domu. Nie rozumiałam, dlaczego oprócz strzelby po dziadku, która leżała na szafie w kuchni i z której uczyłam się strzelać od kiedy skończyłam pięć lat mieliśmy jeszcze pistolet, maluteńką Zastavę, którą można było nosić nawet pod ubraniem, dlaczego mieliśmy do niej tylko jeden magazynek i dlaczego, kiedy tata dawał ją mamie tak dziwnie na nią patrzył, i powiedział, że ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej chciałby wierzyć w to, że nam się nigdy nie przyda.
Teraz wiem, rozumiem. Widziałam, co się dzieje, gdy pogranicze zbliży się niepostrzeżenie i wchłonie jakąś wieś, gdy nagle spokojne pastwiska i sady zmieniają się w teren działań, a ludzie, przywiązani do swoich domów jak bociany do gniazd codziennie zastanawiają się, czy zaufać broniącym ich żołnierzom i ryzykować śmierć od kuli, czy odejść, porzucić ziemię, która ich żywi i wybrać pewność życia w nędzy. Teraz już wiem, że strzelba była po to, by bronić się przed złodziejami albo dzikimi zwierzętami, czasami postraszyć nią pijanych piechociarzy, którzy nie byli naszymi rodakami i myśleli, że przez to mogą nas traktować inaczej, niż swoje własne matki i siostry. Wiem, że gdyby wioskę zdobyli Muzułmanie, to mógłby nam się przydać tylko pistolet, i że dwie kule by wystarczyły.
Nie wiem, dlaczego świadomość tego wszystkiego zaczęła na mnie spadać tak nagle po tamtym dniu. Przecież niewiele się zmieniło. Taty i tak prawie nigdy nie było w domu, nie tęskniłam bardziej, niż zwykle i na wspólnych wspominkach musiałam specjalnie przypominać sobie, że już go nie zobaczę, żeby w ogóle poczuć żal. A jednak od tamtej jesieni zaczęłam dorastać.
Pamiętam, że przed wyjściem na to spotkanie zrobiłam jeszcze mamie scenę, wolałam zostać w domu, w cieple, drzeć pierze albo smażyć konfitury na zimę, ale nie chciała nawet słyszeć o odmowie. To była ostatnia taka nasza kłótnia, kiedy płakałam i tupałam nogami, bo myślałam, że mama mnie do czegoś zmusza tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Niedługo potem zrozumiałam, że nie tylko ja potrzebowałam jej. Ona też potrzebowała mnie. Później już nigdy się tak nie kłóciłyśmy.
Zebranie ciągnęło się do wieczora. Było już ciemno, kiedy wszyscy nareszcie zgodzili się, zaprotokołowano postanowienia i ludzie zaczęli się rozchodzić. My z mamą czekałyśmy, bo koń, na którym przyjechałyśmy we dwójkę był młody i nerwowy, niedawno wytrzebiony, więc jeszcze został mu charakter i czasami kopał się z innymi końmi, kiedy był za duży tłok. My i tak musiałyśmy wracać po ciemku, miałyśmy broń i flary, więc nie robiło już nam różnicy, czy ruszymy pół godziny wcześniej, czy później.
Siedziałyśmy pod ścianą sali, przykryte wełnianym kocem, kiedy do mamy podszedł przewodniczący cywilnego zarządu okręgu. Powiedział, że dobrze się składa, nie będzie już jej musiał szukać i może od razu przekazać jej list ze sztabu lokalnego.
Pamiętam, jak mama wtedy zbladła. Po otwarciu koperty rzuciła tylko okiem na zawartość, potem przez chwilę patrzyła na mnie, jakby się zastanawiała, aż w końcu podała mi kartkę z tego ładnego, gładkiego, prawojennego papieru.
Zawiadomienie było wypisane na maszynie na formularzu, odbitym z linorytu, dość niewyraźnie, ale i tak wystarczyło móc przeczytać połowę, żeby wszystkiego się z niego dowiedzieć. Sama formułka i dopisane dane były w dwóch wersjach, jedna pod drugą, w cyrylicy i prawdziwym alfabecie, a ja, nie wiem dlaczego, musiałam przeczytać obie, żeby uwierzyć.
Były troszeczkę inne. W tej po rosyjsku po zawiadomieniu o zaginięciu w akcji i uznaniu prawnej śmierci dodano, że został przedstawiony do pośmiertnego odznaczenia złotym orłem poległych i odznaką ofiarnych imienia Andranika. W tej po ormiańsku nie było nawet miejsca na wpisanie nazw odznaczeń, zamiast tego był jakiś głupi dwuwiersz o orłach, które mają przypominać o duszach poległych fedayi. Najbardziej byłam zła o ten dwuwiersz, bo był dodany tak bezmyślnie, że poczułam się, jakby ktoś nas obraził. Jeśli cokolwiek miałoby mi przypominać tatę, to na pewno nie orły. Jeśli już, to lampka nocna na baterie słoneczne, którą zamontował przy moim łóżku, żebym się nie bała; bezdętkowe opony na kołach od wozu, których wszyscy nam zazdrościli; ślad imadła, które przykręcił do blatu w kuchni, kiedy kleił sobie buty, a w warsztacie było za ciemno; rysy wokół zawiasów na drzwiach do spiżarni, które kiedyś naprawiał, potem obiecał wymienić okucia na nowe, żeby nie były brzydkie, ale w końcu nigdy tego nie zrobił; maluteńka blizna na brodzie, która została mi po tym, jak uczył mnie strzelać z Browninga i pierwszy raz poczułam prawdziwy odrzut; zapasowe gwoździe, które wbił gołą ręką w krokiew, kiedy naprawiał nam dach, spieszyło mu się i nie miał co z nimi zrobić.
Miałam wtedy ochotę iść do tego sztabu, znaleźć tego całego pułkownika Aghayeva, który się nawet nie podpisał sam, chociaż to w jego imieniu z przykrością zawiadamiano i łączono się w bólu z wdową opłakującą stratę, i powiedzieć mu, żeby się wypchał swoimi orłami, bo nie znał taty, nie wiedział, że on miał w nosie ordery, wiersze, pomniki i wielkie słowa. Kochał życie. Za nie walczył.
To wiem, w to nigdy nie przestanę wierzyć. Niektórzy, kiedy o tym wspominam, mówią, że to niemożliwe. Że nie mogłam go tak dobrze znać, przecież rzadko się widywaliśmy, a ja pytam, jak to możliwe, żeby nie znać i nie rozumieć własnego taty?
Niektórzy, kiedy tak mówię, wytykają mi, że kalam pamięć swojej rodziny, ale to też nieprawda. Szanuję imię mojego ojca, i kiedy w dniu Apelu Poległych zbieramy się, by wspominać swoich bliskich, zawsze jego wymieniam pierwszego. Zawsze jest dla niego miejsce w moim sercu, ale nie w mojej pamięci. Nie mogę przywołać ani jednej chwili, ani jednego obrazu, ani skrawka twarzy Gevorga Minassiana, mojego ojca. Pamiętam tylko tatę. Arama Krelliyana.
Zawsze się śmieję, kiedy Yusuf mówi, że wszystko jest z góry postanowione i zapisane w księdze losu. On sam raczej w to nie wierzy, tylko tak sobie ględzi, pewnie żeby się wydawać bardziej interesującym, chociaż faktycznie czasami ciężko się nie zacząć zastanawiać. Ot, chociażby taka Yeva. Mówi, że jej spadłem z nieba, chociaż gówno prawda, bo właśnie, że świeżo wylazłem wtedy z piekła i właśnie dlatego wracałem naokoło, żeby nie telepać się po tej żwirowej patelni koło Çildir Gölü. Wprawdzie był dopiero środek maja, ale jak to zwykle bywa słońce miało w tyłku kalendarz i przywaliło taką żarówą, że myślałem, że się roztopię. Nazwijcie mnie mięczakiem jak chcecie, ale po miesiącu pełzania po kamieniach jak jaszczurka można mieć dość i każdy stopień mniej robi różnicę, zresztą łatwo się mówi, jak się tego nigdy nie doświadczyło. Przysięgam, jak już wracałem z tej smażalni, jadąc po ciemnej skale czułem smród palonych końskich kopyt. U nas też bywa ciepło, ale zawsze jest jakieś drzewko, górka dająca cień, strumyk, jeziorko albo kępka trawy, a tam nic, wbij zęby w ścianę, piach i kamulce jak okiem sięgnąć, ja nie wiem, jak ludzie mogą tak żyć. Jak jakieś pierdolone salamandry. Nic dziwnego, że są tacy narwani i tak im spieszno do raju. Wszystko jest lepsze od życia na tym pustkowiu, a oni nawet spizgać się nie mogą, no nic, tylko się do grobu położyć.
Teraz, jak się nad tym zastanawiam, to właściwie mógłbym powiedzieć, że wpakowałem się w to wszystko na własne życzenie, bo w sumie co mi szkodziło jechać prosto do domu. Sam postanowiłem wracać lasami, no ale z trzeciej strony kto, do licha, mógłby to przewidzieć?
Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Otar przewidział, ale on się nie liczy. Cały czas twierdzi, że mnie zna jak zły szeląg i zawsze się po mnie spodziewa wszystkiego, co najgorsze, ale to nieprawda, że to wszystko sam sobie ściągam na głowę. To się jakoś tak samo dzieje, a on jest po prosu uprzedzony. Zresztą nie wierzę, że z innymi Diabłami nie miał nigdy takich problemów, Razmik swego czasu też podobno nieźle namodził, aż w końcu wyciął swój ostatni numer i kopnął w kalendarz, a do niego się Stary jakoś nigdy nie dopierdala i teraz menda siedzi sobie w tym swoim niebie i pewnie się z nas śmieje w przerwach między majstrowaniem kolejnych dzieciaków.
Chociaż rzeczywiście nigdy nie sprowadził do bazy niedźwiedzia ani Turka, to mu trzeba przyznać.
W każdym razie zboczyłem mocno na Wschód. Miałem czas, bo i tak się wyrobiłem przed terminem jak zwykle, więc Stary się mnie nie spodziewał za prędko, mogłem sobie kluczyć koło jeziora Arpi. No właśnie, jeziora Arpi. Uciekałem przed słońcem, a wpadłem z deszczu pod rynnę, znaczy się w jeszcze gorsze słońce. Yusuf by się od razu zaczął mądrzyć, że widocznie los tak chciał, że nie da się uciec przed przeznaczeniem i w ogóle zacząłby pieprzyć te wszystkie farmazony, co je bierze nie wiem skąd. Może i tak. Że też mnie wtedy nie tknęło...
*** *** ***
Jak już mówiłem, wracałem sobie lasem na tej nędznej szkapie, którą mi zazwyczaj przydzielali do powrotów, jak pracowałem sam. Dobrze, że jak zaczynałem robotę, to mnie chociaż prawie na miejsce przerzucili jeepem, bo jakby mi przyszło jechać na tym trupie, to wojna by się skończyła, zanim bym dojechał.
Zbliżał się wieczór, zaczynało się robić naprawdę chłodno i powoli zabierałem się za szukanie jakiejś wygodnej dziury, żeby się w niej przekimać, bo już nie mogłem się doczekać pierwszej nocy na normalnej, miękkiej ziemi i okazji, żeby wreszcie naprawdę zmarznąć, kiedy zobaczyłem na drodze przed sobą jakiś tłumek. Z daleka było widać, że to Ruscy w tych swoich zielonych wdziankach do łażenia po bazie. Miały być niby tylko do ćwiczeń, chociaż trzeba przyznać, że z czasem dziadostwo blakło tak, że robił się z tego całkiem niezły kamuflaż. Skoro byli w ubrankach do ćwiczeń, to znaczyło, że przed wyruszeniem na pogranicze gdzieś się niedaleko skoncentrowali na manewry, a skoro tak, to znaczyło, że im się nudziło, a to nie za dobrze. Ruscy znają trzy sposoby na radzenie sobie z nudą. Jednym z nich jest chlanie, a raczej nie chlali na stojąco na środku drogi. Bałałajki też nigdzie nie widziałem, zatem musiało chodzić o to trzecie.
Kiedy podjechałem bliżej, zobaczyłem, że zebrali się w wianuszku nie bez powodu. W samym środku był nie za duży koń i wóz z gumą w przednim prawym kole, zresztą trochę wjechany do rowu, nie za dużo, tylko tym jednym kołem, gdyby nie kapeć, to koń spokojnie by dał radę go wyciągnąć. Jednak Ruskim nie chodziło o konia, a o babeczkę, która stała przy tym całym majdanie i nie wyglądała na zadowoloną z całej sytuacji, czemu trudno się było dziwić, bo piechociarze nie wyglądali, jakby chcieli jej pomóc, to znaczy może i tak, ale nie za darmo.
I niech mi nikt nie mówi, że zrobiłem to, co zrobiłem dlatego, że babeczka była naprawdę pierwsza klasa. Tak, przyznaję, oczy miała takie, że się można było utopić, a jak się schyliła, to prawie zapiałem, jak jej się kawałek kamizelki odchylił i przez chwilę było widać prawie wszystko, ale to nie dlatego. Parchatej wiedźmie też bym pomógł, chociaż do takiej pewnie tylu żołdaków by się nie zleciało... chociaż z trzeciej strony cholera ich tam wie, przecież to Ruscy.
W każdym razie postanowiłem rozładować napięcie w sposób raczej profesjonalny, to znaczy bez rękoczynów. Dałbym radę tamtej ósemce, byli już trochę wcięci, poza tym to były jakieś leszcze z Foxtrota, oni mają to do siebie, że trzeba liczyć ich przez pół, bo jak połowa padnie, to reszta bierze nogi za pas, zatem miałem na głowie maksymalnie czterech, a w takim przypadku już w ogóle nie ma o czym mówić. Problem jednak polegał na tym, że to mimo wszystko byli nasi, może i mieli zamiar zrobić coś, za co potem dostaliby po nosie od własnych dowódców i ewentualnie dałoby się sprawę rozdmuchać do zarzutu zaogniania tarć w ramach regionu, ale gdybym ich sprał, pewnie miałbym sprawę dokładnie o to samo, zatem trzeba było jednak działać mądrze. Tak to niestety wygląda.
Na szczęście było tak chłodno, że chwilę wcześniej założyłem kufajkę z numerem jednostki. Trochę łyso, że bez baretek, bo te ćwoki mogły nie wiedzieć, że Yankee nie dostają odznaczeń i to normalne, że pasek nad kieszenią się ma puściuteńki, miałem jednak nadzieję, że sama literka ich wystraszy. Do kompletu trzeba było założyć berecik. Dziękowałem sobie w duchu za pomysł tego węzełka z tyłu, na antypodach emblematu, bo nasz rozdrożowy "celownik" ma niestety to do siebie, że jak się ubierze beret chociaż trochę krzywo, wygląda się jak ciećwierz. Sprawdziłem, czy się udało i już mogłem występować z powagą majestatu.
Zastanawiałem się tylko, czy zsiąść z konia, bo i tak głupio, i tak głupio, ale w końcu jednak zsiadłem. Trupem nie musiałem się przejmować, zostawiłem go tak, jak stał, bo wprawdzie był płochliwy, ale zbyt leniwy, żeby dać dyla, więc jak go coś spłoszyło to i owszem, panikował, ale stacjonarnie.
- Chorąży Aram Krelliyan, szesnaście Yankee jeden, w czym problem? - rzuciłem po rosyjsku, podchodząc do grupki.
Kobitka łypnęła na mnie z początku koso, ale coś ją tknęło, może jakiś instynkt. Drugi raz spojrzała już przyjemniej, trochę pytająco.
Największy ruski byczek stanął przede mną z założonymi łapskami. Okazało się, że był szefem tej bandy, sierżantem, więc trzy stopnie niżej ode mnie, ale tak życiowo to wyższym prawie o pół głowy. Że też u nich zawsze tak jest – im większy chłop, tym więcej gwiazdek, jakby nic poza tym się nie liczyło.
- Nie ma żadnego problemu. Pomagamy tej pani zmienić koło.
- A pani o to prosiła? - znowu spytałem i nie czekając na odpowiedź, przechyliłem się trochę, żeby zza tego zakapiora spojrzeć na babeczkę. - Wszystko w porządku? - spytałem po naszemu.
Rozpromieniła się, bo chyba wcześniej nie była pewna, czy jestem swojakiem, od razu przewróciła oczami i rozłożyła ręce.
- Mówiłam im, że sobie sama poradzę. – Westchnęła.
- No właśnie. – Wróciłem do rosyjskiego. - Pani sobie nie życzy waszego towarzystwa.
- A my twojego. – Byczek zaczął z werwą, ale jeden szeregowiec chyba miał dwie szare komórki więcej, albo po szkoleniu jeszcze coś pamiętał, zanim mu spirytus wypalił mózg tak, jak pozostałym, bo zaczął targać swojego szefa za rękaw jak dzieciak i coś mu szeptać, wskazując wzrokiem na moją kurteczkę.
Poczułem się jak eksponat, a raczej nie na tym powinno polegać występowanie w chwale majestatu, no ale cóż. Yankee to Yankee, nie ma się czego wstydzić.
Gdy młody tak sobie szarpał swojego sierżanta, na mnie spłynęło objawienie. Przypomniałem sobie, jak Otar pół zimy mantyczył, że faktycznie na wiosnę ma się pod granicą zebrać parę pułków Foxtrota i Limy, żeby się dograć i razem iść na południe, i że tymi Ruskimi miał dowodzić jakiś Nikita, ponoć straszny burak.
Po zabiegach młodego zakapior wstępnie zmiękł, zatem postanowiłem szybciutko go dobić i spytać, czy chciałby, żeby Nikita się dowiedział, że jego ludzie sobie o zmroku hasają po lesie i zaczepiają miejscowych. Trochę blefowałem, ale pomyślałem, że nawet, jak Otarowi nie o tych chodziło, to u Ruskich zawsze się znajdzie jakiś Nikita, a że miałem przed sobą samo dno łańcucha dowodzenia, to od nich do samej góry było jeszcze ho ho. Mnóstwo miejsca, żeby się tam jakiś Nikita zaplątał.
I tak już zupełnie z głupa cmoknąłem na trupa, żeby przyczłapał bliżej, a Ruscy zobaczyli po pierwsze mojego Khaybara na szynie magnetycznej, a to naprawdę nie jest spluwa, którą się daje byle melepetom, a po drugie Remingtona, a konkretniej to lufę, co wystawała z pokrowca. Woziłem go do góry nogami, bo jak siedział w torbie normalnie, to czółenko haczyło przy wyciąganiu o źle wszyty zamek, a nie chciało mi się go poprawiać, bo trzeba by było szyć żyłką, żeby to wszystko dobrze usztywnić, a żyłką nie lubię, bo się łamie.
W każdym razie zobaczyli wystającą z pokrowca rurę jak od armaty i oczywiście nie skojarzyli, że to gładkolufowa, bo nikomu normalnemu by nie przyszło do głowy, że w siłach specjalnych jest ślepidło, co jak nie ma czasu na zabawę z lornetką to musi strzelać z garłacza, bo gówno widzi. Jak to faceci, pomyśleli, że im większa rura, tym większy kozak, popatrzyli na Khaybara, na mnie, potem na strzelbę, potem znowu na mnie, trochę zmiękli, a największy kafar zrobił pół kroku w tył.
Z tym Nikitą chyba też trafiłem. Chłopcy poburczeli jeszcze trochę między sobą, ale odpuścili, zebrali się i poszli w siną dal, to znaczy od przysiółków w stronę Ghazanchi, pewnie tam ich nasi trzymali, bo jest w miarę płasko i z dala od cywilizacji, a z takimi to wstyd się ludziom pokazać.
Zaledwie Ruscy się zebrali i zostaliśmy na drodze sami z kobitką, zaczęło do mnie docierać, jak niezręczna sytuacja się wyklarowała. Wprawdzie wśród betów na prawie pustym wozie – pewnie wracała z targu albo coś – zamajaczyła mi strzelba, jeszcze ta starego typu, z drewnianym łożem, bardzo ładna, spora, ale smukła i świetnie utrzymana poza tym, że oczywiście od spodu była obdarta z lakieru, ale tego się nie da uniknąć, jak się spluwy używa – więc kobitka miała się jak obronić, gdyby jeszcze ktoś chciał ją nagabywać, ale umówmy się, strzelanie do ludzi, zwłaszcza z gnata, który działa na mały dystans i robi z ciebie sito nie jest przyjemne i nie znam nikogo, kto wybrałby tę opcję, gdyby miał inną możliwość. Dobrze by było, żebym ją odprowadził, tylko, że sprowadzenie obcego faceta do domu było zapewne dokładnie tym, czego chciała uniknąć i w tym celu woziła strzelbę.
Kiedy tak myślałem, ona westchnęła, przewróciła oczami, zdjęła sandały, podwinęła spodnie do kolan i nie oglądając się na mnie wlazła do tego rowu, żeby zobaczyć, co się dało zrobić. Wyszło jej chyba, że nie za wiele. Nawet ze swojego miejsca usłyszałem, jak mlaskało błoto pod jej stopami, a kobitka nawet nie próbowała wracać po podnośnik, tylko kucnęła przy kole, zaczęła zaglądać pod ośkę i obmacywać miękką ziemię pod spodem.
- Mogę zerknąć? - spytałem, bo babeczka miała w sobie coś takiego, że poczułem, jakby wtedy ten konkretny kawałek rowu należał do niej i biada każdemu, kto by tego nie uszanował.
- Pewnie – odparła, wycierając ręce o szmatkę, którą potem wsunęła za pasek. - Za wiele nie zdziałasz. Nie ma punktu oparcia.
Zerknąłem i faktycznie, okazało się, że kawałek drogi się osunął, z wierzchu wyglądała jeszcze na nieźle utwardzoną, ale od spodu podmył ją strumyk, który teraz ledwie sobie ciurkał między zielskiem, a przy deszczach pewnie garnął całkiem mocno i gdyby próbować położyć podnośnik na wierzchu, tylko ukruszyłby jeszcze większy kawałek gliny. Przyszło mi do głowy nawet, że mógłbym spróbować po prostu wypchnąć to koło normalnie, na ramieniu, ale było tak ślisko, że po wszystkim pewnie padłbym na pysk prosto w to błoto, a to mi się niespecjalnie widziało.
Wyprostowałem się. Kobitka stanęła obok mnie.
- Mówiłam. - Oparła pięści o boki. - Muszę iść po drugiego konia.
Spojrzałem na nią, ona zmierzyła mnie wzrokiem i leciuteńko się uśmiechnęła do własnych myśli. Straszliwie zaćmiło mi umysł, bo dopiero, kiedy prawie zaczęła się śmiać skojarzyłem fakty.
- No przecież mamy trupa. To znaczy... - zaciąłem się, bo za diabła nie mogłem sobie przypomnieć, jak on naprawdę się nazywał. Ze złości tak na niego mówiłem, a że cały czas byliśmy sami, to wiedział, że o niego chodzi, zresztą i tak jemu to raczej różnicy nie robiło. - No, Trupa. - Poddałem się. Trudno, niech myśli, że naprawdę mam konia, który się tak nazywa. - Może i nie wygląda najokazalej, ale ma jeszcze trochę wigoru – skłamałem.
Kobitka przez chwilę patrzyła mi w oczy z przedziwną miną, a potem szybko pochyliła głowę. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, jak przygryzała wargi, żeby nie zacząć się śmiać na głos. Kiedy tak patrzyłem, siłą rzeczy na linii wzroku miałem miejsce, gdzie zbiegały się poły jej koszuli, bo nie miała jej zapiętej, tylko założoną na zakładkę jak arkhaluk i kiedy się tak kotłowała przy wozie, trochę więcej materiału wysunęło jej się zza paska, więc było widać naprawdę sporo.
Poprawiła się bez pośpiechu.
- Dobrze – Uśmiechnęła się, tym razem już naprawdę do mnie. - Jeśli możesz, będę wdzięczna.
Wskoczyła na wóz, pogmerała tam przez chwilę i podała mi liny. Z płachty do spania skręciłem coś na kształt chomąta, za mocne to nie było, ale wystarczyło, żeby wprząc Trupa i jakoś wspólnymi siłami wytargaliśmy wehikuł z rowu. Podtoczyliśmy go nad spory kamień, na którym dało się już oprzeć podnośnik. Kobitka znała się na rzeczy, razem raz dwa zmieniliśmy koło i znowu niezręczność sytuacji do mnie dotarła, zwłaszcza, że w międzyczasie zrobiło się prawie całkiem ciemno. Wprawdzie noc była księżycowa, było dość jasno, żeby się trzymać drogi i dotrzeć do jakiejś wioski, ale szukanie dziury w ziemi do noclegu pod chmurką w takim byle jakim świetle odpadało, nawet z latarką nie za wiele bym wskórał, a ta pierwsza noc po opuszczeniu terenu działań miała być przyjemnością, a nie godzinami kulenia się w jakimś wykrocie z nadzieją, że nie wtarabaniłem się po ciemku w gniazdo żmij albo coś gorszego.
Nie wiem, czy to wyczuła. W każdym razie odetchnęła głębiej, jakby się nad czymś zastanawiała. Poprawiła włosy, przy okazji rozmazując sobie trochę smaru na skroni i nie wiem czemu, ale wyglądała tak jeszcze lepiej.
- Przepraszam, zapomniałam się przedstawić. Jestem Yeva. – Wyciągnęła do mnie rękę, a potem szybko ją cofnęła, kiedy zobaczyła, że cała była w błocie i smarze. Zaśmiała się uroczo. Miała niski głos, jak na kobietę, ale śmiech miała jasny i srebrzysty jak śpiew piecuszka.
- Aram – przypomniałem, bo przedstawienie się po rosyjsku chyba się nie liczyło. - Jedziesz do Garnarich? Mogę cię odprowadzić, jak chcesz.
- Do Yeghnajur - odpowiedziała. Zrobiłem nietęgą minę, bo tego zadupia był jeszcze spory kawałek. - Nie trzeba – dodała twardo.
- Na pewno? O ile dobrze pamiętam, wiosną miało się tu zebrać całe mrowie tych Ruskich na manewry. Jacyś mogą się jeszcze pałętać.
Uniosła jedną brew.
- No proszę, a skąd ty to możesz wiedzieć? - spytała, ładując się już na wóz, ale posłała mi jeszcze spojrzenie z ukosa nad ramieniem i niech mnie mrówki zjedzą żywcem, jeśli to nie było najbardziej zalotno-drapieżne spojrzenie, jakie w życiu widziałem. Rzęsy miała jak skrzydło kruka.
Wpakowałem ręce do kieszeni i zacząłem się rozglądać dookoła, jak idiota, żeby się już tak na nią nie gapć.
- A wiem to i owo - walnąłem bez sensu. Zawsze miałem talent to tekstów na podryw, nie ma co.
- A może nie wiesz, gdzie masz jednostkę i dlatego się sam włóczysz po lesie, co?
- No przecież wracam właśnie.
Też potoczyła wzrokiem wokoło. Musiała sobie zacząć uświadamiać, że zrobiło się naprawdę późno i średnio bezpiecznie, bo przy następnym pytaniu nie brzmiała już, jakby chciała się droczyć, tylko naprawdę czegoś o mnie dowiedzieć.
- Dokąd wracasz? - Jeszcze raz mnie obejrzała, teraz trochę mniej ufnie. - Chyba nie do domu? Nie jesteś stąd. Wiedziałabym.
Niedługo jej zajęło zapędzenie mnie w kozi róg. Oczywiście, że nawet dla kogoś średnio zorientowanego prawda musiała brzmieć jak kompletna bzdura, bo nikt nie mógł wiedzieć, że po pierwsze Diabły działają zazwyczaj w pojedynkę, a po drugie mają kwaterę główną daleko w głąb ETO, bo obrabiają spory teren, więc muszą mieć wszędzie blisko, a poza tym są jednostką maksymalnie podwyższonej gotowości, więc zebranie się z naszej górki i dotaszczenie na teren działań przy dobrych wiatrach zajmuje mniej, niż stacjonującym na samym pograniczu ciemięgom znalezienie własnych gaci. Samotny facet pałętający się po wioskach z dala od pogranicza musiał, na logikę, jechać na przepustkę do domu, a nie wracać po akcji do jednostki, bo wszystkie inne stacjonowały dalej na południe i zachód. Zresztą nawet, gdyby to nie brzmiało jak bzdura, nie za bardzo mogłem jej powiedzieć prawdę. Niespecjalnie chciałem też uderzać w ton „to absolutnie najtajniejsza rzecz na świecie i nie mogę nic zdradzić, bo to tajemnica państwowa i w ogóle jestem strasznie ważny”, co też było prawdą, ale brzmiało już zupełnie jak kiepska bujda, jaką głąby zachłyśnięte mundurem czasami sprzedają nierozgarniętym podfruwajkom.
Na ratunek przyszła mi ciocia Rusiko. Nie przepadałem za nią, bo się kreowała na wielką damę, ciągle narzekała, że, tak jak mama, wżeniła się w ormiańską rodzinę i nie mogła się nadziwić mamie, że z tatą jej się układało, przez co dość wcześnie dowiedziałem się, że Gruzini ogólnie mają nas za troglodytów, jakby sami nie sypiali po szałasach z owcami, jak jest zimno. W każdym razie raz w życiu się przydała.
- Jak to nie? Miałem ciocię w Garnarich. Teraz nie żyje, ale bywałem u niej, jak byłem mały. Czasami, jak mam po drodze, to jeżdżę tędy. Lubię jeziora – paplałem, czując, że Yeva powoli zapominała, jak bardzo podejrzana była w tym czasie i miejscu obecność łazikującego w pojedynkę faceta z dziwnej jednostki, uzbrojonego w lastgenowy karabin szturmowy i zwykłą plujkę do strzelania gwoździami, na zdychającej w oczach chabecie. - Sam mieszkam nad Sewanem. To znaczy już nie, ale tam się urodziłem. W Garnarich mieszkała siostra mamy, Rusiko. Gruzinka, może kojarzysz.
- Rusiko? - Yeva prychnęła z pogardą. - Oczywiście, że kojarzę. Zanim ją diabli wzięli, jeszcze zdążyła męża wpędzić do grobu... - syknęła pod nosem, a potem spojrzała na mnie, spłoszona, jakby dopiero wtedy do niej dotarło, że mówiła o mojej rodzinie. Ulżyło jej, kiedy przewróciłem oczami i potwierdziłem:
- Tak, to ta.
Yeva była już gotowa do drogi. Wskoczyłem na siodło i ruszyliśmy razem żółwim tempem po ubitej drodze. Kiedy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i z rozgwieżdżonego nieba padło więcej światła, zacząłem się jej lepiej przyglądać. Powoziła jak facet, zaparta rozłożonymi nogami o belkę przed sobą, trochę zgarbiona, ale nie była babochłopem, co to, to nie. Ogólnie była drobniuteńka, chociaż na słabą też nie wyglądała. No i te oczy. Zastanawiałem się, ile mogła mieć lat. Wyglądała na młodziutką, a z drugiej strony sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co robi i jak o siebie zadbać. Cholera wie, pewnie gdybym się nie pojawił, jakoś by tych Ruskich spławiła. Poza tym, głupio trochę przyznać, ale kiedy tak na mnie zerkała, uśmiechała się półgębkiem i przygryzała wargi, miałem wrażenie, że, no cóż, dziewicą to ona raczej nie była.
Brama wioski była już zamknięta, trzeba było objechać Garnarich dookoła. Zrobiło się mniej fajnie, na dróżce między krzakami, a wałem z częstokołem ciemno było jak w dupie, i właśnie wtedy Yeva spytała, czy chciałbym zostać na noc.
Pytanie było trochę retoryczne, bo nawet, gdyby nie zaproponowała, spróbowałbym się zakitrać gdzieś za stodołą. I tak pewnie padłoby na jej dom, bo był na samym końcu przysiółka, pod lasem, z dala od innych. Wyglądał trochę dziwnie, bo miał wysoki parkan od strony ludzi, a od lasu tylko linki na dziki i drut kolczasty, ale pomyślałem, że faktycznie nie musiała się jakoś specjalnie przejmować dzikimi zwierzętami. Sam dom był solidny, z czerwonego kamienia, niski, ale na podmurówce i z wysokim dachem. We wszystkich oknach, przynajmniej od strony drogi, były szyby, a stajenka i koziarnia też wyglądały porządnie. Odruchowo od razu rozejrzałem się za jakimś schronem i faktycznie, miała coś na kształt piwniczki z kilkoma otworami strzelniczymi w zboczu pagórka pod sadem, a przy okazji, kiedy się tak rozglądałem, zobaczyłem na gałęzi huśtawkę z plecionym z wikliny siedzeniem, takim jak raz dla małego dziecka.
No pięknie.
Dokonałem szybkich obliczeń i wyszło mi, że Yeva mogła mieć jeszcze rodzeństwo w tym wieku, ale w takim przypadku w domu musieliby czekać starsi państwo, gotowi wyrazić swą wdzięczność junakowi, który ocalił cnotę ich córki, z naciskiem na ocalił.
Ta szelma jakby to wyczuła. Kiedy zatrzymaliśmy się przed stajnią, włączyła światło, zaczęła wyprzęgać konia jakoś tak dziwnie głośno i rzuciła do mnie radośnie:
- Spokojnie, nie musimy być cicho. Jesteśmy sami.
- Nie masz rodziny?
- Mam. - Przechyliła głowę w bok. - Ale od śmierci męża to tylko mój dom.
Cwaniara, mogła powiedzieć, że mieszkała sama, ale wtedy to byłoby kłamstwo, a w ten sposób nie skłamała. Muszę się nauczyć bardziej zwracać uwagę na to, jak kobiety ujmują różne rzeczy w słowa, bo to przechodzi ludzkie pojęcie, jak one potrafią namotać.
Wtedy jednak nie myślałem za bardzo o niebezpieczeństwach, jakie na mnie czyhały, zresztą miałem na nie niezawodny sposób – zniknąć i więcej się nie pojawić. W moim fachu dużo trudniej jest człowieka zobaczyć drugi raz, jeśli się chce, niż nie zobaczyć już nigdy, jeśli się nie chce. Zamiast się zamartwiać zająłem się Trupem, którego na szczęście nie trzeba było jakoś specjalnie czyścić, bo jego skrajne lenistwo miało tę dobrą stronę, że szczwana gadzina prawie w ogóle się nie brudziła. Człapał tak niemrawo, że gdzież by tam podrywał kopytami jakieś błoto czy cokolwiek. Zebrałem tylko swoje fanty, rozsiodłałem szkapę i byle jak omiotłem z pyłu, a potem wprowadziłem do stajni za klaczką Yevy. Ona w tym czasie jakoś tak się uwinęła ze swoją robotą, że nawet nie zauważyłem, kiedy przyniosła wodę ze studni, bo bym jej pomógł. Przytargała od razu dwa wiadra, po jednym w każdej ręce, chociaż były tak wielgachne, że kiedy je postawiła, sięgały jej nad kolano. Widać zresztą było, że wiele więcej by nie uniosła, bo pizgnęła nimi o beton, aż echo poszło po stajni, i musiała tak robić nieraz, bo u dołu emalia była całkiem odłupana z obrzeży, a cześć metalu pod denkiem była już konkretnie pogięta.
Mimo to uśmiechnęła się, jeszcze trochę przygięta i zaczerwieniona od wysiłku. Z tymi rumieńcami, rozwichrzoną fryzurą, w ciepłym świetle słabej żarówki wyglądała na jeszcze młodszą, niż wcześniej, ale tylko z twarzy. Oczy miała dorosłego.
Przelałem wodę do koryta i przez chwilę patrzyłem, czy Trup z tą małą, beczkowatą klaczką się nie pogryzą, bo wyglądała na narwaną, ale jemu wszystko było tak obojętne, że nawet nie zauważył, kiedy próbowała go zaczepiać i żłopał spokojnie, jakby był u siebie.
Przebiegłem w głowie swoją listę rzeczy do sprawdzenia na wszelki wypadek. Fajerwerki, co mi zostały zdałem u chłopaków na granicy, więc nie było czego zabezpieczać, broni nie musiałem czyścić, buty i mundur tak, ale to później, nie ma takich sytuacji, żeby życie człowieka zależało od czystych butów. Z grubszych rzeczy nie zostało nic takiego, co by nie mogło poczekać do rana.
Yeva przez moment stała obok i też coś chyba sobie kalkulowała albo przepowiadała w myślach. Skończyła, otrzepała kolana i spojrzała na mnie.
- Gotowy? - spytała z energią.
Chyba trochę po mnie było widać, że nie do końca zrozumiałem.
Znowu rozległ się ten jej srebrzysty chichot. Głową wskazała na Trupa.
- A, tak. Jemu wiele nie trzeba - odpowiedziałem.
- To chodź. – Odwróciła się, skinąwszy na mnie palcem i prowadząc mnie w stronę domu, mówiła wesoło: – Mam jeszcze trochę khashu z rana, chyba, że najpierw wolałbyś się umyć. – Dwa kroki zrobiła tyłem, żeby rzucić mi zadziorne spojrzenie.
Zwolniłem, bo nie lubię takich sytuacji. Wyczułem w tym jakiś haczyk. Przecież nie mogłem wyjść na głodomora i fleję, a głodny byłem jak wilk i nie czułem się jakoś szczególnie brudny, chociaż po całym dniu w drodze może i byłem jak na cywilne standardy. Tego jednak nie zrozumie ktoś, kto nie wie, jak to jest mieć ręce upierdolone po łokcie heksogenem, od którego świeczki w oczach stają, a jak się czegoś niechcący dotknie a potem to przygryzie, język kołkowacieje, jakby się zjadło ropuchę. Wtedy rzeczywiście nie ma się ochoty na nic, dopóki się człowiek porządnie nie wyszoruje. Przy tym diabelstwie trochę pyłu z drogi to pikuś.
- Może rzeczywiście dobrze byłoby się trochę ochłodzić – odparłem niechętnie.
- W porządku. To idź tam. – Znowu głową wskazała mi miejsce za domem. - I daj to. – wyciągnęła ręce.
Teraz już naprawdę się zdziwiłem
- No daj. – Wzrokiem wskazała pokrowiec ze strzelbą i karabin, który niosłem na ramieniu. - Zaniosę do domu. Przecież ci nie ukradnę – dodała na zachętę. - Krzywdy sobie też nie zrobię.
Ostrożnie podałem jej najpierw pokrowiec, który przewiesiła sobie przez pierś jak chlebak, a potem Khaybara, ale cofnąłem rękę dopiero, kiedy zobaczyłem, że wzięła go za łoże, porządnie, z rękami z dala od spustu, sprawdziła komorę nabojową, cały czas z lufą w ziemię. Widać umiała się obchodzić nie tylko z bronią, ale też z ludźmi nieco przewrażliwionymi na punkcie broni. Gdyby ktoś z chłopaków od nas się tak certolił, pewnie bym się z niego śmiał, ale u cywila takie coś się ceni.
- A to? - Zerknęła jeszcze na nóż na łydce i pistolet na udzie. Pokręciłem głową.
- To zostaje.
- Jak chcesz. - Przewróciła oczami. - Zaczekaj, przyniosę ci mydło i ręcznik. - Ruszyła w stronę domu i jeszcze pod nosem burknęła: – Ech, mężczyźni...
Po chwili w jednym z okien rozbłysło światło, też takie słabe, miodowe i ciepłe. W oświetlonym prostokącie było wreszcie widać, skąd dochodził ten delikatny, szklisty szum, który wcześniej słyszałem. Parę metrów od ściany ziemia się obniżała, a dnem zagłębienia płynął spory strumyk, z brzegami zarośniętymi poniżej i powyżej domu, ale na krótkim odcinku porządnie uregulowany przytarganymi nie wiadomo skąd płytkami chodnikowymi. Kilka z nich tworzyło na brzegu niewielką platformę, na której można było sobie klapnąć. W sumie wszystko było całkiem zmyślnie rozwiązane i tłumaczyło ten gęsty parkan.
Światło nie zgasło, jednak usłyszałem ciche, lekkie kroki za sobą. Yeva wracała, niosąc dwa ręczniki, jeden jeszcze prawojenny, pocerowany i zblakły, kiedyś chyba w kwiatki, a drugi normalny, lniany. Położyła je na betonie nad wodą, na nich słoiczek mydła, wyprostowała się i dopiero wtedy zobaczyłem, że sama miała na sobie już tylko lekką, białą halkę.
- Mam zaczekać, aż skończysz, czy mogę się przyłączyć? - spytała, a głos miała jeszcze niższy i dźwięczniejszy, niż wcześniej.
Jakoś nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wcale nie pytała, czy chciałem, a jedynie o to, kiedy.
Sytuacja była o tyle nieciekawa, że wyglądało to trochę tak, jakbym miał zrobić dokładnie to, przed czym powstrzymałem tamtych Ruskich. Przysięgam, że byłbym się bardziej starał być rycerski i z kurtuazją dowieść czystości swoich intencji, gdyby nie to jej spojrzenie. Nawet pustelnika by zbałamuciło. Chodzi o to, przynajmniej takie mam wrażenie, że czasami kobiety, kiedy chcą coś ugrać, patrzą na mężczyznę tak, żeby mu dać do zrozumienia, że jeśli on będzie chciał, to one nie mają nic przeciwko. Ona patrzyła na mnie tak, jak czasami patrzyli faceci. Po prostu miała ochotę i już. A wiadomo, że człowiek może spokojnie znosić to, jak przepiękna dziewczyna bezczelnie się na niego gapi i ostrzy sobie na niego zęby tylko do pewnego momentu.
- Chodź... – Kiwnąłem na nią głową.
*** *** ***
Wstyd przyznać, ale obudziłem się dobrze po wschodzie słońca. Nie, żebym był wielkim piewcą wczesnego wstawania czy uważał je za wyznacznik pracowitości, co to, to nie, przecież każdy wie, że w moim fachu regularny tryb życia kończy się wraz z ostatnim dniem szkoły. Chodzi o to, że nic mnie nie obudziło. Po pierwsze Yeva chyba musiała się wyplątać dość brutalnie z łóżka, bo ocknąłem się z pyskiem w poduszce, a nigdy sam z siebie nie śpię na brzuchu, więc chyba trochę mną tam pomanewrowała, co w zasadzie byłoby dziwne, bo musiałaby być naprawdę krzepką babeczką, żeby dać radę z takim chłopem, jak ja, a ona, no cóż, parę w rękach może by i miała, ale za mało bezwładności i nie miałaby czym nadać momentu pędu, bo wtedy jeszcze była chudzinką, że aż przykro. Dopiero potem nabrała ciałka. Możliwe, że rzeczywiście byłem tak padnięty, że jednak zasnąłem na pływaka sam z siebie. Trzeba przyznać, że ta mała cholernica trochę mnie wymęczyła. Nie, żebym nie dał rady, ale spacerek to też nie był. No nic, nieważne.
Tak czy siak przespałem też całą kotłowaninę przy gospodarstwie, a cała ta rogacizna przecież musiała się z rana dopominać swego. Potem się okazało, że Yeva miała tego sporo, więc nie wiem, jakim cudem udało mi się zalegać w pościeli tak długo.
Zaraz, jak tylko trochę oprzytomniałem, zobaczyłem na nakastliku dzbanek z wodą i miskę, a obok woskową tabliczkę z liścikiem od pani domu, żebym się nie przejmował, bo jej może nie być, jak się obudzę, bo idzie coś załatwić, że broń jest na szafie koło drzwi (rzeczywiście, była) i żebym czuł się jak u siebie w domu i w razie czego zrobił sobie kawę, bo była na półce pod oknem w puszce po Nesquicku.
Było to o tyle problematyczne, że byłem goły jak święty turecki, a moje portki, jak się w świetle dziennym okazało, upierdolone błotem i pyłem z drogi po jaja. Przy łóżku leżały za to świeżo wyprane koszulka i gatki. Gatki – niestety – te, co miałem na sobie poprzedniego dnia, czyli podróżne, a zatem, oględnie rzecz ujmując, dość przewiewne i nie mam tu na myśli kroju. Normalnie może bym się i nie przejmował, tylko, że, no właśnie.
Ściany były z kamienia, izolowane czerwono-żółto-białymi dywanami, a drzwi grube i solidne, z płyty wiórowej obitej deskami, żeby się nie sypała ze starości, a mimo to od razu usłyszałem, co się działo w kuchni. Woda gotowała się w czajniku, Yeva stukała naczyniami, krzątała się i rozmawiała – o ile można to tak określić – z dzieckiem.
Wszystko się zgadzało. Huśtawka, dziwne gadanie, nawet te blizny na jej brzuchu, które swoja drogą wyglądały zajebiście. Pół wieczoru zastanawiałem się, gdzie to młode upchnęła. Chyba je komuś poprzedniego dnia wtryniła, bo teraz pytała, jak tam było u cioci, dziecko gulgotało po swojemu a ona, co zupełnie niepojęte, odpowiadała tak, jakby coś z tego bełkotu rozumiała, albo przynajmniej udawała.
Niby w porządku, nie moja sprawa, tylko, że dzieciakowi jakoś tak głupio było się pokazać w wyświechtanych majciochach, a na kawę miałem straszną ochotę, więc kuchnia wzywała. Na szczęście moja torba była przy łóżku, chociaż nie pamiętałem, żebym ją tam przynosił, więc gdy tylko jakoś się ogarnąłem, wygrzebałem w torbie szczotkę i nią oraz resztkami wody z dzbana doprowadziłem portki do stanu używalności.
Wydawało mi się, że dopieszczanie mojej prezencji poszło całkiem nieźle, niemniej jednak gdy tylko wszedłem do kuchni, mała się zapowietrzyła, otwarła pyszczek, na chwilę skamieniała, wpatrując się we mnie wielkimi jak spodki oczyma, a potem zeskoczyła ze swojego stołeczka i hycnęła za maminą spódnicę.
- Cześć. – Przywitałem się, nadal stojąc w drzwiach.
- Dzień dobry. – Yeva uśmiechnęła się nerwowo. Zza jej nóg najpierw wyłoniła się głowa z aureolą cieniutkich, kasztanowych włosów, a potem ręka. Mała pociągnęła Yevę za ubranie, zerkając to na nią, to na mnie.
- To to? - spytała teatralnym szeptem. To, że myślała, że jej nie usłyszę było nawet trochę urocze.
- Aram. – Yeva odparła spokojnie. Dziwne, bo jakby mi ktoś powiedział coś takiego uznałbym, że nadal chuja wiem, ale dziewczynka chyba była mniej wymagająca, bo zrobiła jeden ostrożny krok, a potem drugi i wciąż trzymając jedną ręką za fałdę spódnicy zaczęła już zupełnie na bezczela się na mnie gapić.
Normalnie bym ją olał i zrobił sobie kawę, ale Yeva tak na mnie dziwnie patrzyła, że postanowiłem jej trochę utrzeć nosa, żeby sobie nie myślała, że się nie domyśliłem już na samym początku.
Podszedłem bliżej i kucnąłem przy małej. Drgnęła, ale się nie cofnęła. Zabawnie było tak obserwować, co się z nią działo, bo dzieci chyba niespecjalnie potrafią udawać, to znaczy nie wiem, nie mówię, że są szczere, bywają wredne, ale jakoś tak wszystko po nich widać. Po tej było widać, że z jednej strony była nielicho spękana, a z drugiej cholernie zaciekawiona. Trzeba przyznać, że jak na takie małe bobo miała całkiem sporo ikry. Pamiętam smarki Garena, zawsze przede mną spierniczały, a ta ich ostatnia, jak mnie pierwszy raz zobaczyła, zaczęła tak wyć, że Gohar nie mogła jej uspokoić przez pół godziny, a też była coś w tym wieku, to znaczy już łaziła, ale gadać to nie za bardzo umiała.
Zacząłem się zastanawiać, czy jak coś do niej powiem, to zrozumie i odpowie. Yeva wcześniej tak jakby z nią rozmawiała, więc była szansa.
- To twoja huśtawka tam w sadzie? - spytałem. Zerknąłem na Yevę z byka, żeby zobaczyć, jak jej mina rzednie, a potem uśmiechnąłem się do małej.
Wyszło chyba średnio, bo aż nią gibnęło, jakby była trochę cyknięta. Pewnie się zastanawiała, czy dać dyla, czy jednak zostać i to niezdecydowanie od razu z głowy poszło w nogi. Utrzymała jednak pozycję. Chwilę coś tam podumała i przytaknęłą.
Skończyły mi się pomysły na tematy do rozmowy, więc wstałem. Zerknąłem jeszcze raz w dół, a ona uniosła głowę z wlepionymi we mnie cały czas tymi swoimi cholernymi, wielkimi, zielonymi oczami.
Zrobiłem krok do tyłu.
- To co, mogę sobie zrobić tą kawę? - Spytałem. Yeva drgnęła. Wyglądała na nieco nieprzytomną. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że spała pewnie połowę z tego, co ja, bo nasze harce skończyliśmy dobrze po północy, a kozy to nie Otar, nie da się ich zbyć ani wziąć na litość. Nawet się porządnie nie uczesała, nie, żeby wyglądała źle, ale sporo siejek wyplątało jej się z warkocza i jeden większy kosmyk dyndał jej tuż nad brwią. Wiedziałem, jak to wkurwia, więc odgarnąłem go jej do tyłu. Uśmiechnęła się słabo, ja też, a ona się leciuteńko zarumieniła i spuściła wzrok, zupełnie, jakby poprzedniej nocy nie dobierała się do mnie z taką werwą, że momentami się bałem, że mnie naprawdę zajeździ na śmierć.
- Siadaj - poprosiła miękko. - Ja ci zaparzę.
Zająłem miejsce na brzegu ławy pod ścianą, za stołem. Yeva na moment się wyprostowała z rękami opartymi o plecy, wzięła oddech, a potem schyliła się i ku mojemu przerażeniu posadziła tą małą na krzesełku obok.
Powinienem był to przewidzieć, bo niby gdzie ją miała posadzić, jeśli nie na jej krzesełku, a rzucało się w oczy jak nie wiem co, bo było czerwono-niebiesko-żołto-zielone z jakiegoś nieziemsko dobrego plastiku, bo zdaje się, że wcale nie zblakło. Ja nie wiem, czemu prawojenni uważali, że wszystko, co dla dzieci powinno być tak absurdalnie pstrokate, przecież dzieci potrzebują spokoju, a nie, żeby im od małości napierdalać prosto w oczy takimi kolorami. W każdym razie plułem sobie w brodę. Było usiąść gdzie indziej, no ale już trudno, nie mogłem przecież tak ewidentnie uciekać.
Mała ani na ułamek sekundy nie spuściła mnie z oka.
Zerkałem to na nią, to na Yevę, która tymczasem sypała do tygielka kawę i przyprawy.
- Cukier czy miód? - spytała.
- Skąd masz cukier? - zdziwiłem się. Trochę głupio wyszło, bo w sumie niepotrzebnie pytałem. Wyglądało na to, że jej mąż był żołnierzem, bo raz, że całkiem niedawno zaczęło się właśnie w tych okręgach robić gorąco i ludzi z okolicy brali pod broń jak leci, a poza tym Yeva jakoś tak dziwnie mi pasowała na żonę wojskowego, one mają w sobie coś takiego, są zawsze pogodne i pogodzone z losem, a jednocześnie potwornie smutne. Jeśli dziecko było jego, to musiało znaczyć, że przekręcił się niedawno i spokojnie mogła jeszcze mieć sporo trwałych środków z zapomogi.
Mała gapiła się na mnie cały czas.
- Po prostu mam. – Yeva odwróciła się do mnie z łyżeczką w jednej ręce i tygielkiem w drugiej.
Mała przekrzywiła głowę i na chwilę stuliła pyszczek w dzióbek, a potem lekko otwarła. Zmarszczyła brwi, aż jej prawie żyłka wyskoczyła.
- To jak będzie?
Pytanie Yevy wyrwało mnie z zamyślenia, aż mną potrzepało.
- Obojętne – bąknąłem, a potem szybko się poprawiłem. – To znaczy nie. Miód. Chyba. Czego tam masz więcej. Nie przejmuj się mną, ja tam wszystko łyknę, może być nawet gorzka – pieprzyłem bez sensu. Źrenice tej małej rozszerzyły się na moment, jakby zobaczyła coś niesamowicie interesującego. Uniosła lekko głowę. Mars znikł z jej czoła. Miałem wrażenie, że już prawie-prawie by się uśmiechnęła, ale Yeva trochę za głośno postawiła tygielek na palniku kuchenki. Mała drgnęła. Znowu chwilę walczyła ze sobą. Chyba tym razem zaczęło ją brać na płacz, jakoś tak się dziwnie skrzywiła, a Yeva wytargała ją z tego krzesełka, wzięła na ręce i usiadła obok mnie. Wtuliła twarz we włoski tej małej.
- Zerknąłbyś, czy się nie zagotuje? - spytała, patrząc na mnie znad jej głowy.
Naprawdę miała cholernie ładne oczy.
Skinąłem, bo w sumie byłem teraz bliżej blatu, a jej się należała odrobina wytchnienia. Młoda na chwilę odwróciła się do niej, coś tam pomamrotała, a Yeva mruknęła „mhm” i z uśmiechem potarła nosem jej nos. Odwróciła ją, żeby teraz mała siedziała na jej kolanach przodem do mnie.
- A może przywitasz się z Aramem, co? - Yeva zagadała uroczo z ustami tuż przy jej skroni.
Osiągnęła tyle, że mała znów zaczęła się na mnie gapić, jakby chciała mnie przewiercić wzrokiem na wylot. Nie ma co, spojrzenie to ona miała po mamusi.
Zaczęło się robić dziwnie, więc postanowiłem działać.
- Cześć! – Pomachałem małej. Znowu tak samo przekrzywiła głowę. Nie zareagowała jakoś szczególnie, ale troszkę się jakby rozjaśniła.
W sumie to było nawet dość ciekawe.
Pochyliłem się lekko, żeby bardziej się do niej zbliżyć. Zamarłem, kiedy powolutku, czujnie, jakby skradała się do dzikiego ptaka, zaczęła wyciągać rękę w stronę mojej twarzy, a potem ostrożnie, chociaż niezgrabnie chwyciła czubkami palców parę włosów z mojej brody. Nie ciągnęła, tylko przytrzymała je na moment, a potem puściła. Zmarszczyła znów brwi i z wypisanym na twarzy tęgim namysłem nachyliła się jeszcze głębiej, by sięgnąć do włosów. Miałem rozpuszczone, bo Yeva wieczorem zerwała mi rzemyk z kucyka i gdzieś się zachachmęcił. W tym całym zaambarasowaniu zupełnie jej umknęło, że dla złapania równowagi oparła się drugą ręką o moje ramię, bo cały czas gapiła się tylko na tę pierwszą i moje kudły, przesypujące jej się między palcami, za to z taką rewerencją, że aż zacząłem się martwić, że też wyglądam tak głupio, jak rozpracowuję minę-pułapkę z trzema warstwami zabezpieczenia przed rozbrojeniem.
Nie wiem, co za niepojętą zagwozdkę mała chciała rozwikłać, trawiła to dość długo, jednak w końcu chyba jej się udało, bo sapnęła z ukontentowaniem, jej buzia znów się rozjaśniła, a bruzdy na czole rozprostowały. Yeva przytrzymała ją delikatnie, więc mała cofnęła się i odsunęła, ale nadal trzymała jeden kosmyk, bardzo leciutko, to jej trzeba przyznać, i prześledziła go wzrokiem, jakby nie mogła pojąć, że nadal był przyczepiony do mojej głowy.
Yeva pogłaskała ją po plecach.
- I co? - odezwała się przymilnie. - Podobają ci się włosy Arama?
Dziewczynka pokiwała głową, najpierw bez przekonania, ale po drodze nabrała rozpędu i skończyła kiwać już z całkiem pokaźną amplitudą.
Yeva cmoknęła ją w skroń.
- Prawda, że ładne? Mamie też się podobają. - Puściła mi oczko.
No dobrze, trzeba przyznać, że to było trochę dziwne. Nie wiem, co takiego zrobiłem, ale efekt był taki, że mała zaśmiała się krótko.
Yeva znów zbliżyła usta do jej ucha.
- Słoneczko, a może powiesz, jak się nazywasz?
Mówiła do niej, ale spojrzała na mnie znacząco. To znaczy chyba znacząco jej zdaniem, bo ja nie miałem pojęcia, o co jej mogło chodzić. Po chwili straciła cierpliwość. Ponaglająco poruszyła głową i bezgłośnie, tak, żebym mógł czytać z ruchu jej warg powiedziała:
- No, przywitaj się.
Drgnąłem.
- Cześć, jestem Aram. A ty? - Znowu pomachałem niepewnie. Nie miałem zielonego pojęcia, czy tak się to robi, chociaż idea podawania dziecku ręki wydawała się wtedy jeszcze głupsza.
Nie spodziewałem się, że coś osiągnę, a jednak mała odezwała się.
- Ziwam sie Api.
Wzięła mnie z zaskoczenia tak, że nawet nie ogarnąłem, który fragment miał być imieniem, bo może jakbym się zawczasu wsłuchał, coś bym wyłapał, a tak, to ni w ząb.
- Co? - Zmarszczyłem brwi, zerkając na Yevę pytająco.
- Arpi. - Yeva znów wytłumaczyła bezgłośnie.
No i wpadłem. Koniec, amen, przejebane. Było nie jechać koło tego jeziora, albo przynajmniej wtedy zebrać się i uciekać, gdzie pieprz rośnie, a nie, że jak idiota jeszcze na odchodnym zaproponowałem, że jakbym miał kiedyś czas, to wpadnę Yevie naprawić furtkę, bo opadała i ewentualnie skombinować jej jakieś lepsze loftki do strzelby, bo miała tylko śrut, a takim śrutem powyżej dziesięciu metrów to sobie może kogoś najwyżej połaskotać. W każdym razie przyjechałem do nich jeszcze raz dwa miesiące później, potem jeszcze raz na jesieni, a potem to już poszło.
Teraz, jak się nad tym zastanawiam, to właściwie mógłbym powiedzieć, że wpakowałem się w to wszystko na własne życzenie, bo w sumie co mi szkodziło jechać prosto do domu. Sam postanowiłem wracać lasami, no ale z trzeciej strony kto, do licha, mógłby to przewidzieć?
Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Otar przewidział, ale on się nie liczy. Cały czas twierdzi, że mnie zna jak zły szeląg i zawsze się po mnie spodziewa wszystkiego, co najgorsze, ale to nieprawda, że to wszystko sam sobie ściągam na głowę. To się jakoś tak samo dzieje, a on jest po prosu uprzedzony. Zresztą nie wierzę, że z innymi Diabłami nie miał nigdy takich problemów, Razmik swego czasu też podobno nieźle namodził, aż w końcu wyciął swój ostatni numer i kopnął w kalendarz, a do niego się Stary jakoś nigdy nie dopierdala i teraz menda siedzi sobie w tym swoim niebie i pewnie się z nas śmieje w przerwach między majstrowaniem kolejnych dzieciaków.
Chociaż rzeczywiście nigdy nie sprowadził do bazy niedźwiedzia ani Turka, to mu trzeba przyznać.
W każdym razie zboczyłem mocno na Wschód. Miałem czas, bo i tak się wyrobiłem przed terminem jak zwykle, więc Stary się mnie nie spodziewał za prędko, mogłem sobie kluczyć koło jeziora Arpi. No właśnie, jeziora Arpi. Uciekałem przed słońcem, a wpadłem z deszczu pod rynnę, znaczy się w jeszcze gorsze słońce. Yusuf by się od razu zaczął mądrzyć, że widocznie los tak chciał, że nie da się uciec przed przeznaczeniem i w ogóle zacząłby pieprzyć te wszystkie farmazony, co je bierze nie wiem skąd. Może i tak. Że też mnie wtedy nie tknęło...
*** *** ***
Jak już mówiłem, wracałem sobie lasem na tej nędznej szkapie, którą mi zazwyczaj przydzielali do powrotów, jak pracowałem sam. Dobrze, że jak zaczynałem robotę, to mnie chociaż prawie na miejsce przerzucili jeepem, bo jakby mi przyszło jechać na tym trupie, to wojna by się skończyła, zanim bym dojechał.
Zbliżał się wieczór, zaczynało się robić naprawdę chłodno i powoli zabierałem się za szukanie jakiejś wygodnej dziury, żeby się w niej przekimać, bo już nie mogłem się doczekać pierwszej nocy na normalnej, miękkiej ziemi i okazji, żeby wreszcie naprawdę zmarznąć, kiedy zobaczyłem na drodze przed sobą jakiś tłumek. Z daleka było widać, że to Ruscy w tych swoich zielonych wdziankach do łażenia po bazie. Miały być niby tylko do ćwiczeń, chociaż trzeba przyznać, że z czasem dziadostwo blakło tak, że robił się z tego całkiem niezły kamuflaż. Skoro byli w ubrankach do ćwiczeń, to znaczyło, że przed wyruszeniem na pogranicze gdzieś się niedaleko skoncentrowali na manewry, a skoro tak, to znaczyło, że im się nudziło, a to nie za dobrze. Ruscy znają trzy sposoby na radzenie sobie z nudą. Jednym z nich jest chlanie, a raczej nie chlali na stojąco na środku drogi. Bałałajki też nigdzie nie widziałem, zatem musiało chodzić o to trzecie.
Kiedy podjechałem bliżej, zobaczyłem, że zebrali się w wianuszku nie bez powodu. W samym środku był nie za duży koń i wóz z gumą w przednim prawym kole, zresztą trochę wjechany do rowu, nie za dużo, tylko tym jednym kołem, gdyby nie kapeć, to koń spokojnie by dał radę go wyciągnąć. Jednak Ruskim nie chodziło o konia, a o babeczkę, która stała przy tym całym majdanie i nie wyglądała na zadowoloną z całej sytuacji, czemu trudno się było dziwić, bo piechociarze nie wyglądali, jakby chcieli jej pomóc, to znaczy może i tak, ale nie za darmo.
I niech mi nikt nie mówi, że zrobiłem to, co zrobiłem dlatego, że babeczka była naprawdę pierwsza klasa. Tak, przyznaję, oczy miała takie, że się można było utopić, a jak się schyliła, to prawie zapiałem, jak jej się kawałek kamizelki odchylił i przez chwilę było widać prawie wszystko, ale to nie dlatego. Parchatej wiedźmie też bym pomógł, chociaż do takiej pewnie tylu żołdaków by się nie zleciało... chociaż z trzeciej strony cholera ich tam wie, przecież to Ruscy.
W każdym razie postanowiłem rozładować napięcie w sposób raczej profesjonalny, to znaczy bez rękoczynów. Dałbym radę tamtej ósemce, byli już trochę wcięci, poza tym to były jakieś leszcze z Foxtrota, oni mają to do siebie, że trzeba liczyć ich przez pół, bo jak połowa padnie, to reszta bierze nogi za pas, zatem miałem na głowie maksymalnie czterech, a w takim przypadku już w ogóle nie ma o czym mówić. Problem jednak polegał na tym, że to mimo wszystko byli nasi, może i mieli zamiar zrobić coś, za co potem dostaliby po nosie od własnych dowódców i ewentualnie dałoby się sprawę rozdmuchać do zarzutu zaogniania tarć w ramach regionu, ale gdybym ich sprał, pewnie miałbym sprawę dokładnie o to samo, zatem trzeba było jednak działać mądrze. Tak to niestety wygląda.
Na szczęście było tak chłodno, że chwilę wcześniej założyłem kufajkę z numerem jednostki. Trochę łyso, że bez baretek, bo te ćwoki mogły nie wiedzieć, że Yankee nie dostają odznaczeń i to normalne, że pasek nad kieszenią się ma puściuteńki, miałem jednak nadzieję, że sama literka ich wystraszy. Do kompletu trzeba było założyć berecik. Dziękowałem sobie w duchu za pomysł tego węzełka z tyłu, na antypodach emblematu, bo nasz rozdrożowy "celownik" ma niestety to do siebie, że jak się ubierze beret chociaż trochę krzywo, wygląda się jak ciećwierz. Sprawdziłem, czy się udało i już mogłem występować z powagą majestatu.
Zastanawiałem się tylko, czy zsiąść z konia, bo i tak głupio, i tak głupio, ale w końcu jednak zsiadłem. Trupem nie musiałem się przejmować, zostawiłem go tak, jak stał, bo wprawdzie był płochliwy, ale zbyt leniwy, żeby dać dyla, więc jak go coś spłoszyło to i owszem, panikował, ale stacjonarnie.
- Chorąży Aram Krelliyan, szesnaście Yankee jeden, w czym problem? - rzuciłem po rosyjsku, podchodząc do grupki.
Kobitka łypnęła na mnie z początku koso, ale coś ją tknęło, może jakiś instynkt. Drugi raz spojrzała już przyjemniej, trochę pytająco.
Największy ruski byczek stanął przede mną z założonymi łapskami. Okazało się, że był szefem tej bandy, sierżantem, więc trzy stopnie niżej ode mnie, ale tak życiowo to wyższym prawie o pół głowy. Że też u nich zawsze tak jest – im większy chłop, tym więcej gwiazdek, jakby nic poza tym się nie liczyło.
- Nie ma żadnego problemu. Pomagamy tej pani zmienić koło.
- A pani o to prosiła? - znowu spytałem i nie czekając na odpowiedź, przechyliłem się trochę, żeby zza tego zakapiora spojrzeć na babeczkę. - Wszystko w porządku? - spytałem po naszemu.
Rozpromieniła się, bo chyba wcześniej nie była pewna, czy jestem swojakiem, od razu przewróciła oczami i rozłożyła ręce.
- Mówiłam im, że sobie sama poradzę. – Westchnęła.
- No właśnie. – Wróciłem do rosyjskiego. - Pani sobie nie życzy waszego towarzystwa.
- A my twojego. – Byczek zaczął z werwą, ale jeden szeregowiec chyba miał dwie szare komórki więcej, albo po szkoleniu jeszcze coś pamiętał, zanim mu spirytus wypalił mózg tak, jak pozostałym, bo zaczął targać swojego szefa za rękaw jak dzieciak i coś mu szeptać, wskazując wzrokiem na moją kurteczkę.
Poczułem się jak eksponat, a raczej nie na tym powinno polegać występowanie w chwale majestatu, no ale cóż. Yankee to Yankee, nie ma się czego wstydzić.
Gdy młody tak sobie szarpał swojego sierżanta, na mnie spłynęło objawienie. Przypomniałem sobie, jak Otar pół zimy mantyczył, że faktycznie na wiosnę ma się pod granicą zebrać parę pułków Foxtrota i Limy, żeby się dograć i razem iść na południe, i że tymi Ruskimi miał dowodzić jakiś Nikita, ponoć straszny burak.
Po zabiegach młodego zakapior wstępnie zmiękł, zatem postanowiłem szybciutko go dobić i spytać, czy chciałby, żeby Nikita się dowiedział, że jego ludzie sobie o zmroku hasają po lesie i zaczepiają miejscowych. Trochę blefowałem, ale pomyślałem, że nawet, jak Otarowi nie o tych chodziło, to u Ruskich zawsze się znajdzie jakiś Nikita, a że miałem przed sobą samo dno łańcucha dowodzenia, to od nich do samej góry było jeszcze ho ho. Mnóstwo miejsca, żeby się tam jakiś Nikita zaplątał.
I tak już zupełnie z głupa cmoknąłem na trupa, żeby przyczłapał bliżej, a Ruscy zobaczyli po pierwsze mojego Khaybara na szynie magnetycznej, a to naprawdę nie jest spluwa, którą się daje byle melepetom, a po drugie Remingtona, a konkretniej to lufę, co wystawała z pokrowca. Woziłem go do góry nogami, bo jak siedział w torbie normalnie, to czółenko haczyło przy wyciąganiu o źle wszyty zamek, a nie chciało mi się go poprawiać, bo trzeba by było szyć żyłką, żeby to wszystko dobrze usztywnić, a żyłką nie lubię, bo się łamie.
W każdym razie zobaczyli wystającą z pokrowca rurę jak od armaty i oczywiście nie skojarzyli, że to gładkolufowa, bo nikomu normalnemu by nie przyszło do głowy, że w siłach specjalnych jest ślepidło, co jak nie ma czasu na zabawę z lornetką to musi strzelać z garłacza, bo gówno widzi. Jak to faceci, pomyśleli, że im większa rura, tym większy kozak, popatrzyli na Khaybara, na mnie, potem na strzelbę, potem znowu na mnie, trochę zmiękli, a największy kafar zrobił pół kroku w tył.
Z tym Nikitą chyba też trafiłem. Chłopcy poburczeli jeszcze trochę między sobą, ale odpuścili, zebrali się i poszli w siną dal, to znaczy od przysiółków w stronę Ghazanchi, pewnie tam ich nasi trzymali, bo jest w miarę płasko i z dala od cywilizacji, a z takimi to wstyd się ludziom pokazać.
Zaledwie Ruscy się zebrali i zostaliśmy na drodze sami z kobitką, zaczęło do mnie docierać, jak niezręczna sytuacja się wyklarowała. Wprawdzie wśród betów na prawie pustym wozie – pewnie wracała z targu albo coś – zamajaczyła mi strzelba, jeszcze ta starego typu, z drewnianym łożem, bardzo ładna, spora, ale smukła i świetnie utrzymana poza tym, że oczywiście od spodu była obdarta z lakieru, ale tego się nie da uniknąć, jak się spluwy używa – więc kobitka miała się jak obronić, gdyby jeszcze ktoś chciał ją nagabywać, ale umówmy się, strzelanie do ludzi, zwłaszcza z gnata, który działa na mały dystans i robi z ciebie sito nie jest przyjemne i nie znam nikogo, kto wybrałby tę opcję, gdyby miał inną możliwość. Dobrze by było, żebym ją odprowadził, tylko, że sprowadzenie obcego faceta do domu było zapewne dokładnie tym, czego chciała uniknąć i w tym celu woziła strzelbę.
Kiedy tak myślałem, ona westchnęła, przewróciła oczami, zdjęła sandały, podwinęła spodnie do kolan i nie oglądając się na mnie wlazła do tego rowu, żeby zobaczyć, co się dało zrobić. Wyszło jej chyba, że nie za wiele. Nawet ze swojego miejsca usłyszałem, jak mlaskało błoto pod jej stopami, a kobitka nawet nie próbowała wracać po podnośnik, tylko kucnęła przy kole, zaczęła zaglądać pod ośkę i obmacywać miękką ziemię pod spodem.
- Mogę zerknąć? - spytałem, bo babeczka miała w sobie coś takiego, że poczułem, jakby wtedy ten konkretny kawałek rowu należał do niej i biada każdemu, kto by tego nie uszanował.
- Pewnie – odparła, wycierając ręce o szmatkę, którą potem wsunęła za pasek. - Za wiele nie zdziałasz. Nie ma punktu oparcia.
Zerknąłem i faktycznie, okazało się, że kawałek drogi się osunął, z wierzchu wyglądała jeszcze na nieźle utwardzoną, ale od spodu podmył ją strumyk, który teraz ledwie sobie ciurkał między zielskiem, a przy deszczach pewnie garnął całkiem mocno i gdyby próbować położyć podnośnik na wierzchu, tylko ukruszyłby jeszcze większy kawałek gliny. Przyszło mi do głowy nawet, że mógłbym spróbować po prostu wypchnąć to koło normalnie, na ramieniu, ale było tak ślisko, że po wszystkim pewnie padłbym na pysk prosto w to błoto, a to mi się niespecjalnie widziało.
Wyprostowałem się. Kobitka stanęła obok mnie.
- Mówiłam. - Oparła pięści o boki. - Muszę iść po drugiego konia.
Spojrzałem na nią, ona zmierzyła mnie wzrokiem i leciuteńko się uśmiechnęła do własnych myśli. Straszliwie zaćmiło mi umysł, bo dopiero, kiedy prawie zaczęła się śmiać skojarzyłem fakty.
- No przecież mamy trupa. To znaczy... - zaciąłem się, bo za diabła nie mogłem sobie przypomnieć, jak on naprawdę się nazywał. Ze złości tak na niego mówiłem, a że cały czas byliśmy sami, to wiedział, że o niego chodzi, zresztą i tak jemu to raczej różnicy nie robiło. - No, Trupa. - Poddałem się. Trudno, niech myśli, że naprawdę mam konia, który się tak nazywa. - Może i nie wygląda najokazalej, ale ma jeszcze trochę wigoru – skłamałem.
Kobitka przez chwilę patrzyła mi w oczy z przedziwną miną, a potem szybko pochyliła głowę. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, jak przygryzała wargi, żeby nie zacząć się śmiać na głos. Kiedy tak patrzyłem, siłą rzeczy na linii wzroku miałem miejsce, gdzie zbiegały się poły jej koszuli, bo nie miała jej zapiętej, tylko założoną na zakładkę jak arkhaluk i kiedy się tak kotłowała przy wozie, trochę więcej materiału wysunęło jej się zza paska, więc było widać naprawdę sporo.
Poprawiła się bez pośpiechu.
- Dobrze – Uśmiechnęła się, tym razem już naprawdę do mnie. - Jeśli możesz, będę wdzięczna.
Wskoczyła na wóz, pogmerała tam przez chwilę i podała mi liny. Z płachty do spania skręciłem coś na kształt chomąta, za mocne to nie było, ale wystarczyło, żeby wprząc Trupa i jakoś wspólnymi siłami wytargaliśmy wehikuł z rowu. Podtoczyliśmy go nad spory kamień, na którym dało się już oprzeć podnośnik. Kobitka znała się na rzeczy, razem raz dwa zmieniliśmy koło i znowu niezręczność sytuacji do mnie dotarła, zwłaszcza, że w międzyczasie zrobiło się prawie całkiem ciemno. Wprawdzie noc była księżycowa, było dość jasno, żeby się trzymać drogi i dotrzeć do jakiejś wioski, ale szukanie dziury w ziemi do noclegu pod chmurką w takim byle jakim świetle odpadało, nawet z latarką nie za wiele bym wskórał, a ta pierwsza noc po opuszczeniu terenu działań miała być przyjemnością, a nie godzinami kulenia się w jakimś wykrocie z nadzieją, że nie wtarabaniłem się po ciemku w gniazdo żmij albo coś gorszego.
Nie wiem, czy to wyczuła. W każdym razie odetchnęła głębiej, jakby się nad czymś zastanawiała. Poprawiła włosy, przy okazji rozmazując sobie trochę smaru na skroni i nie wiem czemu, ale wyglądała tak jeszcze lepiej.
- Przepraszam, zapomniałam się przedstawić. Jestem Yeva. – Wyciągnęła do mnie rękę, a potem szybko ją cofnęła, kiedy zobaczyła, że cała była w błocie i smarze. Zaśmiała się uroczo. Miała niski głos, jak na kobietę, ale śmiech miała jasny i srebrzysty jak śpiew piecuszka.
- Aram – przypomniałem, bo przedstawienie się po rosyjsku chyba się nie liczyło. - Jedziesz do Garnarich? Mogę cię odprowadzić, jak chcesz.
- Do Yeghnajur - odpowiedziała. Zrobiłem nietęgą minę, bo tego zadupia był jeszcze spory kawałek. - Nie trzeba – dodała twardo.
- Na pewno? O ile dobrze pamiętam, wiosną miało się tu zebrać całe mrowie tych Ruskich na manewry. Jacyś mogą się jeszcze pałętać.
Uniosła jedną brew.
- No proszę, a skąd ty to możesz wiedzieć? - spytała, ładując się już na wóz, ale posłała mi jeszcze spojrzenie z ukosa nad ramieniem i niech mnie mrówki zjedzą żywcem, jeśli to nie było najbardziej zalotno-drapieżne spojrzenie, jakie w życiu widziałem. Rzęsy miała jak skrzydło kruka.
Wpakowałem ręce do kieszeni i zacząłem się rozglądać dookoła, jak idiota, żeby się już tak na nią nie gapć.
- A wiem to i owo - walnąłem bez sensu. Zawsze miałem talent to tekstów na podryw, nie ma co.
- A może nie wiesz, gdzie masz jednostkę i dlatego się sam włóczysz po lesie, co?
- No przecież wracam właśnie.
Też potoczyła wzrokiem wokoło. Musiała sobie zacząć uświadamiać, że zrobiło się naprawdę późno i średnio bezpiecznie, bo przy następnym pytaniu nie brzmiała już, jakby chciała się droczyć, tylko naprawdę czegoś o mnie dowiedzieć.
- Dokąd wracasz? - Jeszcze raz mnie obejrzała, teraz trochę mniej ufnie. - Chyba nie do domu? Nie jesteś stąd. Wiedziałabym.
Niedługo jej zajęło zapędzenie mnie w kozi róg. Oczywiście, że nawet dla kogoś średnio zorientowanego prawda musiała brzmieć jak kompletna bzdura, bo nikt nie mógł wiedzieć, że po pierwsze Diabły działają zazwyczaj w pojedynkę, a po drugie mają kwaterę główną daleko w głąb ETO, bo obrabiają spory teren, więc muszą mieć wszędzie blisko, a poza tym są jednostką maksymalnie podwyższonej gotowości, więc zebranie się z naszej górki i dotaszczenie na teren działań przy dobrych wiatrach zajmuje mniej, niż stacjonującym na samym pograniczu ciemięgom znalezienie własnych gaci. Samotny facet pałętający się po wioskach z dala od pogranicza musiał, na logikę, jechać na przepustkę do domu, a nie wracać po akcji do jednostki, bo wszystkie inne stacjonowały dalej na południe i zachód. Zresztą nawet, gdyby to nie brzmiało jak bzdura, nie za bardzo mogłem jej powiedzieć prawdę. Niespecjalnie chciałem też uderzać w ton „to absolutnie najtajniejsza rzecz na świecie i nie mogę nic zdradzić, bo to tajemnica państwowa i w ogóle jestem strasznie ważny”, co też było prawdą, ale brzmiało już zupełnie jak kiepska bujda, jaką głąby zachłyśnięte mundurem czasami sprzedają nierozgarniętym podfruwajkom.
Na ratunek przyszła mi ciocia Rusiko. Nie przepadałem za nią, bo się kreowała na wielką damę, ciągle narzekała, że, tak jak mama, wżeniła się w ormiańską rodzinę i nie mogła się nadziwić mamie, że z tatą jej się układało, przez co dość wcześnie dowiedziałem się, że Gruzini ogólnie mają nas za troglodytów, jakby sami nie sypiali po szałasach z owcami, jak jest zimno. W każdym razie raz w życiu się przydała.
- Jak to nie? Miałem ciocię w Garnarich. Teraz nie żyje, ale bywałem u niej, jak byłem mały. Czasami, jak mam po drodze, to jeżdżę tędy. Lubię jeziora – paplałem, czując, że Yeva powoli zapominała, jak bardzo podejrzana była w tym czasie i miejscu obecność łazikującego w pojedynkę faceta z dziwnej jednostki, uzbrojonego w lastgenowy karabin szturmowy i zwykłą plujkę do strzelania gwoździami, na zdychającej w oczach chabecie. - Sam mieszkam nad Sewanem. To znaczy już nie, ale tam się urodziłem. W Garnarich mieszkała siostra mamy, Rusiko. Gruzinka, może kojarzysz.
- Rusiko? - Yeva prychnęła z pogardą. - Oczywiście, że kojarzę. Zanim ją diabli wzięli, jeszcze zdążyła męża wpędzić do grobu... - syknęła pod nosem, a potem spojrzała na mnie, spłoszona, jakby dopiero wtedy do niej dotarło, że mówiła o mojej rodzinie. Ulżyło jej, kiedy przewróciłem oczami i potwierdziłem:
- Tak, to ta.
Yeva była już gotowa do drogi. Wskoczyłem na siodło i ruszyliśmy razem żółwim tempem po ubitej drodze. Kiedy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i z rozgwieżdżonego nieba padło więcej światła, zacząłem się jej lepiej przyglądać. Powoziła jak facet, zaparta rozłożonymi nogami o belkę przed sobą, trochę zgarbiona, ale nie była babochłopem, co to, to nie. Ogólnie była drobniuteńka, chociaż na słabą też nie wyglądała. No i te oczy. Zastanawiałem się, ile mogła mieć lat. Wyglądała na młodziutką, a z drugiej strony sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co robi i jak o siebie zadbać. Cholera wie, pewnie gdybym się nie pojawił, jakoś by tych Ruskich spławiła. Poza tym, głupio trochę przyznać, ale kiedy tak na mnie zerkała, uśmiechała się półgębkiem i przygryzała wargi, miałem wrażenie, że, no cóż, dziewicą to ona raczej nie była.
Brama wioski była już zamknięta, trzeba było objechać Garnarich dookoła. Zrobiło się mniej fajnie, na dróżce między krzakami, a wałem z częstokołem ciemno było jak w dupie, i właśnie wtedy Yeva spytała, czy chciałbym zostać na noc.
Pytanie było trochę retoryczne, bo nawet, gdyby nie zaproponowała, spróbowałbym się zakitrać gdzieś za stodołą. I tak pewnie padłoby na jej dom, bo był na samym końcu przysiółka, pod lasem, z dala od innych. Wyglądał trochę dziwnie, bo miał wysoki parkan od strony ludzi, a od lasu tylko linki na dziki i drut kolczasty, ale pomyślałem, że faktycznie nie musiała się jakoś specjalnie przejmować dzikimi zwierzętami. Sam dom był solidny, z czerwonego kamienia, niski, ale na podmurówce i z wysokim dachem. We wszystkich oknach, przynajmniej od strony drogi, były szyby, a stajenka i koziarnia też wyglądały porządnie. Odruchowo od razu rozejrzałem się za jakimś schronem i faktycznie, miała coś na kształt piwniczki z kilkoma otworami strzelniczymi w zboczu pagórka pod sadem, a przy okazji, kiedy się tak rozglądałem, zobaczyłem na gałęzi huśtawkę z plecionym z wikliny siedzeniem, takim jak raz dla małego dziecka.
No pięknie.
Dokonałem szybkich obliczeń i wyszło mi, że Yeva mogła mieć jeszcze rodzeństwo w tym wieku, ale w takim przypadku w domu musieliby czekać starsi państwo, gotowi wyrazić swą wdzięczność junakowi, który ocalił cnotę ich córki, z naciskiem na ocalił.
Ta szelma jakby to wyczuła. Kiedy zatrzymaliśmy się przed stajnią, włączyła światło, zaczęła wyprzęgać konia jakoś tak dziwnie głośno i rzuciła do mnie radośnie:
- Spokojnie, nie musimy być cicho. Jesteśmy sami.
- Nie masz rodziny?
- Mam. - Przechyliła głowę w bok. - Ale od śmierci męża to tylko mój dom.
Cwaniara, mogła powiedzieć, że mieszkała sama, ale wtedy to byłoby kłamstwo, a w ten sposób nie skłamała. Muszę się nauczyć bardziej zwracać uwagę na to, jak kobiety ujmują różne rzeczy w słowa, bo to przechodzi ludzkie pojęcie, jak one potrafią namotać.
Wtedy jednak nie myślałem za bardzo o niebezpieczeństwach, jakie na mnie czyhały, zresztą miałem na nie niezawodny sposób – zniknąć i więcej się nie pojawić. W moim fachu dużo trudniej jest człowieka zobaczyć drugi raz, jeśli się chce, niż nie zobaczyć już nigdy, jeśli się nie chce. Zamiast się zamartwiać zająłem się Trupem, którego na szczęście nie trzeba było jakoś specjalnie czyścić, bo jego skrajne lenistwo miało tę dobrą stronę, że szczwana gadzina prawie w ogóle się nie brudziła. Człapał tak niemrawo, że gdzież by tam podrywał kopytami jakieś błoto czy cokolwiek. Zebrałem tylko swoje fanty, rozsiodłałem szkapę i byle jak omiotłem z pyłu, a potem wprowadziłem do stajni za klaczką Yevy. Ona w tym czasie jakoś tak się uwinęła ze swoją robotą, że nawet nie zauważyłem, kiedy przyniosła wodę ze studni, bo bym jej pomógł. Przytargała od razu dwa wiadra, po jednym w każdej ręce, chociaż były tak wielgachne, że kiedy je postawiła, sięgały jej nad kolano. Widać zresztą było, że wiele więcej by nie uniosła, bo pizgnęła nimi o beton, aż echo poszło po stajni, i musiała tak robić nieraz, bo u dołu emalia była całkiem odłupana z obrzeży, a cześć metalu pod denkiem była już konkretnie pogięta.
Mimo to uśmiechnęła się, jeszcze trochę przygięta i zaczerwieniona od wysiłku. Z tymi rumieńcami, rozwichrzoną fryzurą, w ciepłym świetle słabej żarówki wyglądała na jeszcze młodszą, niż wcześniej, ale tylko z twarzy. Oczy miała dorosłego.
Przelałem wodę do koryta i przez chwilę patrzyłem, czy Trup z tą małą, beczkowatą klaczką się nie pogryzą, bo wyglądała na narwaną, ale jemu wszystko było tak obojętne, że nawet nie zauważył, kiedy próbowała go zaczepiać i żłopał spokojnie, jakby był u siebie.
Przebiegłem w głowie swoją listę rzeczy do sprawdzenia na wszelki wypadek. Fajerwerki, co mi zostały zdałem u chłopaków na granicy, więc nie było czego zabezpieczać, broni nie musiałem czyścić, buty i mundur tak, ale to później, nie ma takich sytuacji, żeby życie człowieka zależało od czystych butów. Z grubszych rzeczy nie zostało nic takiego, co by nie mogło poczekać do rana.
Yeva przez moment stała obok i też coś chyba sobie kalkulowała albo przepowiadała w myślach. Skończyła, otrzepała kolana i spojrzała na mnie.
- Gotowy? - spytała z energią.
Chyba trochę po mnie było widać, że nie do końca zrozumiałem.
Znowu rozległ się ten jej srebrzysty chichot. Głową wskazała na Trupa.
- A, tak. Jemu wiele nie trzeba - odpowiedziałem.
- To chodź. – Odwróciła się, skinąwszy na mnie palcem i prowadząc mnie w stronę domu, mówiła wesoło: – Mam jeszcze trochę khashu z rana, chyba, że najpierw wolałbyś się umyć. – Dwa kroki zrobiła tyłem, żeby rzucić mi zadziorne spojrzenie.
Zwolniłem, bo nie lubię takich sytuacji. Wyczułem w tym jakiś haczyk. Przecież nie mogłem wyjść na głodomora i fleję, a głodny byłem jak wilk i nie czułem się jakoś szczególnie brudny, chociaż po całym dniu w drodze może i byłem jak na cywilne standardy. Tego jednak nie zrozumie ktoś, kto nie wie, jak to jest mieć ręce upierdolone po łokcie heksogenem, od którego świeczki w oczach stają, a jak się czegoś niechcący dotknie a potem to przygryzie, język kołkowacieje, jakby się zjadło ropuchę. Wtedy rzeczywiście nie ma się ochoty na nic, dopóki się człowiek porządnie nie wyszoruje. Przy tym diabelstwie trochę pyłu z drogi to pikuś.
- Może rzeczywiście dobrze byłoby się trochę ochłodzić – odparłem niechętnie.
- W porządku. To idź tam. – Znowu głową wskazała mi miejsce za domem. - I daj to. – wyciągnęła ręce.
Teraz już naprawdę się zdziwiłem
- No daj. – Wzrokiem wskazała pokrowiec ze strzelbą i karabin, który niosłem na ramieniu. - Zaniosę do domu. Przecież ci nie ukradnę – dodała na zachętę. - Krzywdy sobie też nie zrobię.
Ostrożnie podałem jej najpierw pokrowiec, który przewiesiła sobie przez pierś jak chlebak, a potem Khaybara, ale cofnąłem rękę dopiero, kiedy zobaczyłem, że wzięła go za łoże, porządnie, z rękami z dala od spustu, sprawdziła komorę nabojową, cały czas z lufą w ziemię. Widać umiała się obchodzić nie tylko z bronią, ale też z ludźmi nieco przewrażliwionymi na punkcie broni. Gdyby ktoś z chłopaków od nas się tak certolił, pewnie bym się z niego śmiał, ale u cywila takie coś się ceni.
- A to? - Zerknęła jeszcze na nóż na łydce i pistolet na udzie. Pokręciłem głową.
- To zostaje.
- Jak chcesz. - Przewróciła oczami. - Zaczekaj, przyniosę ci mydło i ręcznik. - Ruszyła w stronę domu i jeszcze pod nosem burknęła: – Ech, mężczyźni...
Po chwili w jednym z okien rozbłysło światło, też takie słabe, miodowe i ciepłe. W oświetlonym prostokącie było wreszcie widać, skąd dochodził ten delikatny, szklisty szum, który wcześniej słyszałem. Parę metrów od ściany ziemia się obniżała, a dnem zagłębienia płynął spory strumyk, z brzegami zarośniętymi poniżej i powyżej domu, ale na krótkim odcinku porządnie uregulowany przytarganymi nie wiadomo skąd płytkami chodnikowymi. Kilka z nich tworzyło na brzegu niewielką platformę, na której można było sobie klapnąć. W sumie wszystko było całkiem zmyślnie rozwiązane i tłumaczyło ten gęsty parkan.
Światło nie zgasło, jednak usłyszałem ciche, lekkie kroki za sobą. Yeva wracała, niosąc dwa ręczniki, jeden jeszcze prawojenny, pocerowany i zblakły, kiedyś chyba w kwiatki, a drugi normalny, lniany. Położyła je na betonie nad wodą, na nich słoiczek mydła, wyprostowała się i dopiero wtedy zobaczyłem, że sama miała na sobie już tylko lekką, białą halkę.
- Mam zaczekać, aż skończysz, czy mogę się przyłączyć? - spytała, a głos miała jeszcze niższy i dźwięczniejszy, niż wcześniej.
Jakoś nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wcale nie pytała, czy chciałem, a jedynie o to, kiedy.
Sytuacja była o tyle nieciekawa, że wyglądało to trochę tak, jakbym miał zrobić dokładnie to, przed czym powstrzymałem tamtych Ruskich. Przysięgam, że byłbym się bardziej starał być rycerski i z kurtuazją dowieść czystości swoich intencji, gdyby nie to jej spojrzenie. Nawet pustelnika by zbałamuciło. Chodzi o to, przynajmniej takie mam wrażenie, że czasami kobiety, kiedy chcą coś ugrać, patrzą na mężczyznę tak, żeby mu dać do zrozumienia, że jeśli on będzie chciał, to one nie mają nic przeciwko. Ona patrzyła na mnie tak, jak czasami patrzyli faceci. Po prostu miała ochotę i już. A wiadomo, że człowiek może spokojnie znosić to, jak przepiękna dziewczyna bezczelnie się na niego gapi i ostrzy sobie na niego zęby tylko do pewnego momentu.
- Chodź... – Kiwnąłem na nią głową.
*** *** ***
Wstyd przyznać, ale obudziłem się dobrze po wschodzie słońca. Nie, żebym był wielkim piewcą wczesnego wstawania czy uważał je za wyznacznik pracowitości, co to, to nie, przecież każdy wie, że w moim fachu regularny tryb życia kończy się wraz z ostatnim dniem szkoły. Chodzi o to, że nic mnie nie obudziło. Po pierwsze Yeva chyba musiała się wyplątać dość brutalnie z łóżka, bo ocknąłem się z pyskiem w poduszce, a nigdy sam z siebie nie śpię na brzuchu, więc chyba trochę mną tam pomanewrowała, co w zasadzie byłoby dziwne, bo musiałaby być naprawdę krzepką babeczką, żeby dać radę z takim chłopem, jak ja, a ona, no cóż, parę w rękach może by i miała, ale za mało bezwładności i nie miałaby czym nadać momentu pędu, bo wtedy jeszcze była chudzinką, że aż przykro. Dopiero potem nabrała ciałka. Możliwe, że rzeczywiście byłem tak padnięty, że jednak zasnąłem na pływaka sam z siebie. Trzeba przyznać, że ta mała cholernica trochę mnie wymęczyła. Nie, żebym nie dał rady, ale spacerek to też nie był. No nic, nieważne.
Tak czy siak przespałem też całą kotłowaninę przy gospodarstwie, a cała ta rogacizna przecież musiała się z rana dopominać swego. Potem się okazało, że Yeva miała tego sporo, więc nie wiem, jakim cudem udało mi się zalegać w pościeli tak długo.
Zaraz, jak tylko trochę oprzytomniałem, zobaczyłem na nakastliku dzbanek z wodą i miskę, a obok woskową tabliczkę z liścikiem od pani domu, żebym się nie przejmował, bo jej może nie być, jak się obudzę, bo idzie coś załatwić, że broń jest na szafie koło drzwi (rzeczywiście, była) i żebym czuł się jak u siebie w domu i w razie czego zrobił sobie kawę, bo była na półce pod oknem w puszce po Nesquicku.
Było to o tyle problematyczne, że byłem goły jak święty turecki, a moje portki, jak się w świetle dziennym okazało, upierdolone błotem i pyłem z drogi po jaja. Przy łóżku leżały za to świeżo wyprane koszulka i gatki. Gatki – niestety – te, co miałem na sobie poprzedniego dnia, czyli podróżne, a zatem, oględnie rzecz ujmując, dość przewiewne i nie mam tu na myśli kroju. Normalnie może bym się i nie przejmował, tylko, że, no właśnie.
Ściany były z kamienia, izolowane czerwono-żółto-białymi dywanami, a drzwi grube i solidne, z płyty wiórowej obitej deskami, żeby się nie sypała ze starości, a mimo to od razu usłyszałem, co się działo w kuchni. Woda gotowała się w czajniku, Yeva stukała naczyniami, krzątała się i rozmawiała – o ile można to tak określić – z dzieckiem.
Wszystko się zgadzało. Huśtawka, dziwne gadanie, nawet te blizny na jej brzuchu, które swoja drogą wyglądały zajebiście. Pół wieczoru zastanawiałem się, gdzie to młode upchnęła. Chyba je komuś poprzedniego dnia wtryniła, bo teraz pytała, jak tam było u cioci, dziecko gulgotało po swojemu a ona, co zupełnie niepojęte, odpowiadała tak, jakby coś z tego bełkotu rozumiała, albo przynajmniej udawała.
Niby w porządku, nie moja sprawa, tylko, że dzieciakowi jakoś tak głupio było się pokazać w wyświechtanych majciochach, a na kawę miałem straszną ochotę, więc kuchnia wzywała. Na szczęście moja torba była przy łóżku, chociaż nie pamiętałem, żebym ją tam przynosił, więc gdy tylko jakoś się ogarnąłem, wygrzebałem w torbie szczotkę i nią oraz resztkami wody z dzbana doprowadziłem portki do stanu używalności.
Wydawało mi się, że dopieszczanie mojej prezencji poszło całkiem nieźle, niemniej jednak gdy tylko wszedłem do kuchni, mała się zapowietrzyła, otwarła pyszczek, na chwilę skamieniała, wpatrując się we mnie wielkimi jak spodki oczyma, a potem zeskoczyła ze swojego stołeczka i hycnęła za maminą spódnicę.
- Cześć. – Przywitałem się, nadal stojąc w drzwiach.
- Dzień dobry. – Yeva uśmiechnęła się nerwowo. Zza jej nóg najpierw wyłoniła się głowa z aureolą cieniutkich, kasztanowych włosów, a potem ręka. Mała pociągnęła Yevę za ubranie, zerkając to na nią, to na mnie.
- To to? - spytała teatralnym szeptem. To, że myślała, że jej nie usłyszę było nawet trochę urocze.
- Aram. – Yeva odparła spokojnie. Dziwne, bo jakby mi ktoś powiedział coś takiego uznałbym, że nadal chuja wiem, ale dziewczynka chyba była mniej wymagająca, bo zrobiła jeden ostrożny krok, a potem drugi i wciąż trzymając jedną ręką za fałdę spódnicy zaczęła już zupełnie na bezczela się na mnie gapić.
Normalnie bym ją olał i zrobił sobie kawę, ale Yeva tak na mnie dziwnie patrzyła, że postanowiłem jej trochę utrzeć nosa, żeby sobie nie myślała, że się nie domyśliłem już na samym początku.
Podszedłem bliżej i kucnąłem przy małej. Drgnęła, ale się nie cofnęła. Zabawnie było tak obserwować, co się z nią działo, bo dzieci chyba niespecjalnie potrafią udawać, to znaczy nie wiem, nie mówię, że są szczere, bywają wredne, ale jakoś tak wszystko po nich widać. Po tej było widać, że z jednej strony była nielicho spękana, a z drugiej cholernie zaciekawiona. Trzeba przyznać, że jak na takie małe bobo miała całkiem sporo ikry. Pamiętam smarki Garena, zawsze przede mną spierniczały, a ta ich ostatnia, jak mnie pierwszy raz zobaczyła, zaczęła tak wyć, że Gohar nie mogła jej uspokoić przez pół godziny, a też była coś w tym wieku, to znaczy już łaziła, ale gadać to nie za bardzo umiała.
Zacząłem się zastanawiać, czy jak coś do niej powiem, to zrozumie i odpowie. Yeva wcześniej tak jakby z nią rozmawiała, więc była szansa.
- To twoja huśtawka tam w sadzie? - spytałem. Zerknąłem na Yevę z byka, żeby zobaczyć, jak jej mina rzednie, a potem uśmiechnąłem się do małej.
Wyszło chyba średnio, bo aż nią gibnęło, jakby była trochę cyknięta. Pewnie się zastanawiała, czy dać dyla, czy jednak zostać i to niezdecydowanie od razu z głowy poszło w nogi. Utrzymała jednak pozycję. Chwilę coś tam podumała i przytaknęłą.
Skończyły mi się pomysły na tematy do rozmowy, więc wstałem. Zerknąłem jeszcze raz w dół, a ona uniosła głowę z wlepionymi we mnie cały czas tymi swoimi cholernymi, wielkimi, zielonymi oczami.
Zrobiłem krok do tyłu.
- To co, mogę sobie zrobić tą kawę? - Spytałem. Yeva drgnęła. Wyglądała na nieco nieprzytomną. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że spała pewnie połowę z tego, co ja, bo nasze harce skończyliśmy dobrze po północy, a kozy to nie Otar, nie da się ich zbyć ani wziąć na litość. Nawet się porządnie nie uczesała, nie, żeby wyglądała źle, ale sporo siejek wyplątało jej się z warkocza i jeden większy kosmyk dyndał jej tuż nad brwią. Wiedziałem, jak to wkurwia, więc odgarnąłem go jej do tyłu. Uśmiechnęła się słabo, ja też, a ona się leciuteńko zarumieniła i spuściła wzrok, zupełnie, jakby poprzedniej nocy nie dobierała się do mnie z taką werwą, że momentami się bałem, że mnie naprawdę zajeździ na śmierć.
- Siadaj - poprosiła miękko. - Ja ci zaparzę.
Zająłem miejsce na brzegu ławy pod ścianą, za stołem. Yeva na moment się wyprostowała z rękami opartymi o plecy, wzięła oddech, a potem schyliła się i ku mojemu przerażeniu posadziła tą małą na krzesełku obok.
Powinienem był to przewidzieć, bo niby gdzie ją miała posadzić, jeśli nie na jej krzesełku, a rzucało się w oczy jak nie wiem co, bo było czerwono-niebiesko-żołto-zielone z jakiegoś nieziemsko dobrego plastiku, bo zdaje się, że wcale nie zblakło. Ja nie wiem, czemu prawojenni uważali, że wszystko, co dla dzieci powinno być tak absurdalnie pstrokate, przecież dzieci potrzebują spokoju, a nie, żeby im od małości napierdalać prosto w oczy takimi kolorami. W każdym razie plułem sobie w brodę. Było usiąść gdzie indziej, no ale już trudno, nie mogłem przecież tak ewidentnie uciekać.
Mała ani na ułamek sekundy nie spuściła mnie z oka.
Zerkałem to na nią, to na Yevę, która tymczasem sypała do tygielka kawę i przyprawy.
- Cukier czy miód? - spytała.
- Skąd masz cukier? - zdziwiłem się. Trochę głupio wyszło, bo w sumie niepotrzebnie pytałem. Wyglądało na to, że jej mąż był żołnierzem, bo raz, że całkiem niedawno zaczęło się właśnie w tych okręgach robić gorąco i ludzi z okolicy brali pod broń jak leci, a poza tym Yeva jakoś tak dziwnie mi pasowała na żonę wojskowego, one mają w sobie coś takiego, są zawsze pogodne i pogodzone z losem, a jednocześnie potwornie smutne. Jeśli dziecko było jego, to musiało znaczyć, że przekręcił się niedawno i spokojnie mogła jeszcze mieć sporo trwałych środków z zapomogi.
Mała gapiła się na mnie cały czas.
- Po prostu mam. – Yeva odwróciła się do mnie z łyżeczką w jednej ręce i tygielkiem w drugiej.
Mała przekrzywiła głowę i na chwilę stuliła pyszczek w dzióbek, a potem lekko otwarła. Zmarszczyła brwi, aż jej prawie żyłka wyskoczyła.
- To jak będzie?
Pytanie Yevy wyrwało mnie z zamyślenia, aż mną potrzepało.
- Obojętne – bąknąłem, a potem szybko się poprawiłem. – To znaczy nie. Miód. Chyba. Czego tam masz więcej. Nie przejmuj się mną, ja tam wszystko łyknę, może być nawet gorzka – pieprzyłem bez sensu. Źrenice tej małej rozszerzyły się na moment, jakby zobaczyła coś niesamowicie interesującego. Uniosła lekko głowę. Mars znikł z jej czoła. Miałem wrażenie, że już prawie-prawie by się uśmiechnęła, ale Yeva trochę za głośno postawiła tygielek na palniku kuchenki. Mała drgnęła. Znowu chwilę walczyła ze sobą. Chyba tym razem zaczęło ją brać na płacz, jakoś tak się dziwnie skrzywiła, a Yeva wytargała ją z tego krzesełka, wzięła na ręce i usiadła obok mnie. Wtuliła twarz we włoski tej małej.
- Zerknąłbyś, czy się nie zagotuje? - spytała, patrząc na mnie znad jej głowy.
Naprawdę miała cholernie ładne oczy.
Skinąłem, bo w sumie byłem teraz bliżej blatu, a jej się należała odrobina wytchnienia. Młoda na chwilę odwróciła się do niej, coś tam pomamrotała, a Yeva mruknęła „mhm” i z uśmiechem potarła nosem jej nos. Odwróciła ją, żeby teraz mała siedziała na jej kolanach przodem do mnie.
- A może przywitasz się z Aramem, co? - Yeva zagadała uroczo z ustami tuż przy jej skroni.
Osiągnęła tyle, że mała znów zaczęła się na mnie gapić, jakby chciała mnie przewiercić wzrokiem na wylot. Nie ma co, spojrzenie to ona miała po mamusi.
Zaczęło się robić dziwnie, więc postanowiłem działać.
- Cześć! – Pomachałem małej. Znowu tak samo przekrzywiła głowę. Nie zareagowała jakoś szczególnie, ale troszkę się jakby rozjaśniła.
W sumie to było nawet dość ciekawe.
Pochyliłem się lekko, żeby bardziej się do niej zbliżyć. Zamarłem, kiedy powolutku, czujnie, jakby skradała się do dzikiego ptaka, zaczęła wyciągać rękę w stronę mojej twarzy, a potem ostrożnie, chociaż niezgrabnie chwyciła czubkami palców parę włosów z mojej brody. Nie ciągnęła, tylko przytrzymała je na moment, a potem puściła. Zmarszczyła znów brwi i z wypisanym na twarzy tęgim namysłem nachyliła się jeszcze głębiej, by sięgnąć do włosów. Miałem rozpuszczone, bo Yeva wieczorem zerwała mi rzemyk z kucyka i gdzieś się zachachmęcił. W tym całym zaambarasowaniu zupełnie jej umknęło, że dla złapania równowagi oparła się drugą ręką o moje ramię, bo cały czas gapiła się tylko na tę pierwszą i moje kudły, przesypujące jej się między palcami, za to z taką rewerencją, że aż zacząłem się martwić, że też wyglądam tak głupio, jak rozpracowuję minę-pułapkę z trzema warstwami zabezpieczenia przed rozbrojeniem.
Nie wiem, co za niepojętą zagwozdkę mała chciała rozwikłać, trawiła to dość długo, jednak w końcu chyba jej się udało, bo sapnęła z ukontentowaniem, jej buzia znów się rozjaśniła, a bruzdy na czole rozprostowały. Yeva przytrzymała ją delikatnie, więc mała cofnęła się i odsunęła, ale nadal trzymała jeden kosmyk, bardzo leciutko, to jej trzeba przyznać, i prześledziła go wzrokiem, jakby nie mogła pojąć, że nadal był przyczepiony do mojej głowy.
Yeva pogłaskała ją po plecach.
- I co? - odezwała się przymilnie. - Podobają ci się włosy Arama?
Dziewczynka pokiwała głową, najpierw bez przekonania, ale po drodze nabrała rozpędu i skończyła kiwać już z całkiem pokaźną amplitudą.
Yeva cmoknęła ją w skroń.
- Prawda, że ładne? Mamie też się podobają. - Puściła mi oczko.
No dobrze, trzeba przyznać, że to było trochę dziwne. Nie wiem, co takiego zrobiłem, ale efekt był taki, że mała zaśmiała się krótko.
Yeva znów zbliżyła usta do jej ucha.
- Słoneczko, a może powiesz, jak się nazywasz?
Mówiła do niej, ale spojrzała na mnie znacząco. To znaczy chyba znacząco jej zdaniem, bo ja nie miałem pojęcia, o co jej mogło chodzić. Po chwili straciła cierpliwość. Ponaglająco poruszyła głową i bezgłośnie, tak, żebym mógł czytać z ruchu jej warg powiedziała:
- No, przywitaj się.
Drgnąłem.
- Cześć, jestem Aram. A ty? - Znowu pomachałem niepewnie. Nie miałem zielonego pojęcia, czy tak się to robi, chociaż idea podawania dziecku ręki wydawała się wtedy jeszcze głupsza.
Nie spodziewałem się, że coś osiągnę, a jednak mała odezwała się.
- Ziwam sie Api.
Wzięła mnie z zaskoczenia tak, że nawet nie ogarnąłem, który fragment miał być imieniem, bo może jakbym się zawczasu wsłuchał, coś bym wyłapał, a tak, to ni w ząb.
- Co? - Zmarszczyłem brwi, zerkając na Yevę pytająco.
- Arpi. - Yeva znów wytłumaczyła bezgłośnie.
No i wpadłem. Koniec, amen, przejebane. Było nie jechać koło tego jeziora, albo przynajmniej wtedy zebrać się i uciekać, gdzie pieprz rośnie, a nie, że jak idiota jeszcze na odchodnym zaproponowałem, że jakbym miał kiedyś czas, to wpadnę Yevie naprawić furtkę, bo opadała i ewentualnie skombinować jej jakieś lepsze loftki do strzelby, bo miała tylko śrut, a takim śrutem powyżej dziesięciu metrów to sobie może kogoś najwyżej połaskotać. W każdym razie przyjechałem do nich jeszcze raz dwa miesiące później, potem jeszcze raz na jesieni, a potem to już poszło.