Czytałem dziś paszkwil, który rozlepiono w IV Dystrykcie. Kończy się tak: „Szatan mnie nazywa nowotworem w pępku, Wszą Nieskończoności - zwą mnie dawne bogi.”
„Gyubal Wahazar” – Stanisław Ignacy Witkiewicz
„Gyubal Wahazar” – Stanisław Ignacy Witkiewicz
Niech na moim grobie zakwitną astry i białe lilie, jeszcze sprzed Zamroczenia! Niech urosną jako stalaktyty nieba na żyznej krwi naszych dziewic; niech zamkną farmy ziemniaków i każą hołocie wyjść przed szereg! Koła mojego rydwanu zmiażdżą ich czerepy, a ich krzyki słyszeć będą wszystkie moje pokolenia! Tego dnia bowiem zrzuciłem z siebie Szatę Popiołów, która okryła moje królestwo, okruch ziemskiego raju. Mój dawny bunt teraz jest jedyną władzą. Któż z tych pachołków się sprzeciwi! Hajda na koń, niech gna! Niechaj wyciągają kadzidła, niechaj palą wszystko co ziemskie. Wraz ze mną spłonie kolor! Stałem się płomieniem gorąca, lichtarzem nienawiści przyobleczonym w miłość.
Tak oto mogę umierać spokojnie, gdyż za życia stałem się Wszystkim - i Wszystko jest we mnie splecione.
***
Tego dnia niebo przypominało stal łodzi podwodnych – oderwane stratusy wyglądały niczym fragmenty ogromnej tarczy. Zamilkł nawet wiatr; jeszcze wczoraj dmący i porywisty, dziś już tylko muskał skórę przechodniów. Okoliczne budynki zdawały się pływać w przezroczystej mgle, zaś granatowy wieżowiec w kształcie ćwiartki piramidy sprawiał wrażenie zwielokrotnionego. Jak gdyby z każdego okna wyzierało czyjeś czujne spojrzenie. I taka właśnie aura przesądziła o spóźnieniu Marcina Forezego do pracy. Pospiesznie nałożył na siebie wodoodporny fartuch. „Niczym cerata” – rzuciło mu się w oczy.
Już od samego wejścia czekała na niego sterta blach do umycia. Góra brudnych naczyń była dziełem kucharzy, uwijających się po kuchni niczym wielkie, białe mrówki. Każdy kąt tej wielkiej sali precyzyjnie zaplanowano. I znalazło się tam też miejsce dla Marcina. Na zmywaku.
- Cześć – zaczął Forezy, gdy tylko wszedł na kuchnię.
- Cześć, cześć – odparło mu echo jego własnych słów. Każdy pochłonięty był typową dla siebie czynnością – siekaniem czerwonej papryki w równiuteńką kostkę, lub dopieszczaniem liści sałaty położonych już na talerzu, kreśląc fantazyjne wzorki sosami.
Nastrój udzielił się wszystkim; monotonny, przewlekły spokój. Nie wróżyło to najkrótszego popołudnia.
Wyjmując telefon z kieszeni dresów, spojrzał wpierw na Messengera. Trzy wiadomości od Aleksandra „Itryny” Itrynowicza. Napisał, że wpadnie o czternastej z jakąś nową dziewczyną. „A niech wpada. Ciekawe tylko, czy wejdą jako klienci, czy tylnym wejściem. Oby to drugie.” – pomyślał.
Zobaczył ich po chwili – siedzieli przy dwuosobowym stoliku, praktycznie przy samym kontuarze. Rzucił mu porozumiewawczy uśmiech, lecz Itryna był zbyt zajęty by odpowiedzieć. Zabawiał tamtą dziewczynę. „Wysoka i szczupła. I w czarnych obcasach. Wypacykowana. Gdyby tylko wiedziała…! Ale się nie dowie.” Pod dłuższej chwili Aleksander dostrzegł ostrzegając sylwetkę Marcina we wnęce. Forezy wykonał ruch ręką ku sobie – jego kolega dobrze wiedział, co to oznaczało. Zaproszenie. Musiał jednak wejść od zaplecza. Nie mogli rozmawiać przy kontuarze, miejscu wydawania potraw.
- Idę na przerwę.
- Dobra, dobra…się uwijaj!
Pognał niewielkim korytarzykiem, biegnącym tuż obok obydwu wind. Przyjazny uśmiech ochroniarza dodał mu nieco otuchy.
- Elo, stary – usłyszał jeszcze przez otwierające się drzwi.
- Siema – odparł Forezy. Dziewczyna trzymała się blisko Itryny, a teraz jeszcze zmniejszyła dystans. „Rozpoznaje przybysza. Widać, że przezorna. Chce wiedzieć, czy tamten nie zadaje się z frajerami.” – pomyślał natychmiast.
Powiało chłodem. Wiatr nabrał na sile. Cała trójka schowała się nieco w głąb wiaty, zajmując miejsce przy betonowym filarze.
- Kamila jestem – podała mu dłoń. Dostrzegł wiśniowoczerwony lakier na jej paznokciach.
- Marcin.
„Wyglądała, jakby miała się ukłonić. Klasycznie, w typie Itryny. Skoro na tyle szanuje jego znajomych – to co dopiero jego.” – pomyślał Forezy.
- Olek mówił mi, że długo już tutaj… - nie dokończyła. Syreny huknęły niczym grom z jasnego nieba. Marcinem wstrząsnęło na moment, Kamila zatkała uszy; jej chłopak tylko obrócił głowę w stronę dźwięku.
- Kurwa! Miałeś rację!
- Co się dzieee.. – syreny znowu zajęczały. Kamila oparła głowę o filar, skrywając twarz za gęstwiną czarnych włosów. Itry złapał ją za rękę. Forezy przed oczami miał wielki, migający na czerwono komunikat. „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawa! Ogłaszam alarm dla miasta Bydgoszczy! A więc tak to kiedyś było! Kurwa, co teraz!”
- Dawaj! Idziemy do ciebie! – wrzasnął Itryna.
- Musimy przebiec most! Szybko! – dodał Marcin. Ruszyli natychmiast, gdy jeszcze cześć napotkanych osób zadzierała wysoko głowy, oczekując zagrożenia właśnie z tamtej strony.
Grupki młodych kobiet stały zdezorientowane najdłużej. W końcu ukonstytuował się kierunek ruchu – wzdłuż mostu. Na szczęście tamci byli już w połowie drogi. Zbliżali się teraz do najbardziej zatłoczonego węzła komunikacyjnego.
Ludzie masowo wylegli z kamienic; panował rozgardiasz nie do opisania. Wszystko pulsowało, jakby wiedząc, że to ostatnia chwila przed śmiercią. Zwierzęta potrafią wyczuć trzęsienie ziemi na kilkanaście godzin wcześniej – być może jednak epicentrum emocji ludzkiej położone jest nieco niżej i reaguje tylko na silne wstrząsy. Być może. Każdy z osobna dobrze wiedział, że to jest właśnie to. Że tak. I w ten, a nie inny sposób. Nie było z czym – ani z kim – się spierać.
Tłum napierał jak bezkształtna masa, gnając bezmyślnie przed siebie. Matki niosły na rękach swoje dzieci, próbując uchronić je przed nawałą. Samotne staruszki nie miały szans. Marcin wyprzedził na moment Olka – między nimi znajdował się Hindus w białej koszuli. Forezy odwrócił się na moment. Akurat, gdy Kamili podwinęła się noga. „Za wysokie obcasy.” – pomyślał. Itry nieświadomie rozluźnił uchwyt, chcąc zachować balans, a jego dziewczyna utonęła w tłumie. Pod nogami.
- Kamilaaa! Kamilaa! – przez chwilę stał jak niewzruszony, zupełnie jakby stracił wrażliwość na ból. Szturchały go łokcie, a on stał jak skała.
- Uciekaj! Nie stój – krzyknął Forezy.
Tyle, że Aleksander dostrzegł już plamę krwi na chodniku.
***
Marcin krążył po niewielkiej, ceglanej piwnicy – tymczasem Itryna, siedzący na krzywo ociosanym pniaku, trzymał głowę w dłoniach. Nie chciało mu się nawet wyjmować siekiery wbitej w drewno.
- Trzy maski przeciwgazowe i sześćdziesiąt filtropochłaniaczy, w tym czterdzieści osiem z demobilu… - wyliczał Forezy.
- Z demobilu! Przecież tu chodzi o promieniowanie!
- Jeden nowy kosztuje prawie stówę! Dorzuciłeś tylko czterysta! A teraz mamy ich więcej.
- Kurwa, nie przypominaj! Ona mogła żyć – zakończył surowo Itry.
- Nie mogła. To nie twoja wina. Gdyby cię pociągnęła za sobą, to…
- I chuj! Miało być nas trzech, a jest dwóch! No i w końcu to z nią planowałem, a nie z jakąś inną! – przypomniał sobie o niej. I o jej długich nogach. Gorycz wykrzywiała mu twarz.
- Uspokój się. Musimy przeliczyć zapasy. Ogarnąć piwnicę. Zatkać wszystkie szczeliny przy oknie. Wyliczyć zapotrzebowanie kaloryczne. Najważniejszy będzie ten dzień – po ilości milisiwertów poznam, czy uderzyli prosto w nas – pierwszy raz od niepamiętnych czasów Marcin pocieszał Olka. To zdrobnienie zupełnie nie pasowało do jego charakteru. Sam zazwyczaj używał ksywki. Raczej „Itry” niż „Itryna” – w trudnych sytuacjach prowadził grupę, a teraz sam był w kompletnej rozsypce. „Wcale się mu nie dziwię” – pomyślał Marcin.
- A wiatr?
- Oby wiało na wschód – mówiąc to, spoglądał nerwowo na podwórze przez okienko podpiwniczenia. „Jakbym oglądał zaćmienie Słońca przez zadymione szkiełko. I wciąż czuć spaleniznę. Cudem uciekliśmy.”
- Ten plan to ja wymyśliłem z nudów, ale teraz… może się udać. Pamiętasz? Uwzględniłem w nim ciebie.
- Tak. Ale to zbyt szalone – nawet nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na kolegę.
- Jeżeli zawieje na wschód, to mamy szanse odwiedzić wszystkie te miejsca. Mam tylko podstawowy sprzęt. A to nie jest coś, za co ludzie się w tej chwili zabiją. Pomyśl długoterminowo.
- Chyba rozumiem… - podniósł wzrok. Przez moment Marcin zobaczył ogromną pustkę, która natychmiast wypełniła się żarem.
- Odczekamy kilka dni i ruszymy. Ale zobacz na to. – Szybko rozgarnął stertę obałków drewna. Trzy ołowiane pokrywy ujrzały światło dnia. Albo raczej latarki.
- Pół metra głębokości, w środku też wyłożone. Może to zadziała.
- Kurwa, stary…
- Nie podoba się?
– Podoba. – przytaknął z podziwem.
***
- Mackaaa diabłaaa… mackaaa diabłaaa… - obok bełkoczącego mężczyzny leżącego pod białym regałem z szufladami znaleźli kilka pustych blistrów. Forezy natychmiast podniósł z ziemi jeden.
- Dekstrometorfan i kodeina. Nic mu nie będzie, ale odkleił się mocno…
- Kurwa! To pierwsza nasza apteka, a już mamy jakiegoś ćpuna! Wszystko wzięli przed nami! – wykrzyknął Itry, szturchając butem jegomościa. – Patrz na te czerwone poliki, jaki szczęśliwy, kurwa!
„Faktycznie, nie tak miało to wyglądać.” – pomyślał Forezy, oblatując wzrokiem całą aptekę. Ostatecznie zatrzymał go na zakapturzonej postaci.
- Barssso ewentualne...
- Wygląda na doświadczonego. Zgarnijmy co się da, posiedzę z nim na zapleczu, a ty ruszaj po resztę.
- Czemu ja?
- A co, ja? Ty im spuścisz wpierdol, a mnie rozsmarują. I masz dobrą gadkę.
- Dobra. Ale przycisz go trochę.
I rzeczywiście – brał wszystko, co tylko się dało. Leki na cukrzycę i astmę, insulinówki. Antybiotyki oraz leki przeciwzakrzepowe. Preparaty z pseudoefedryną – w której pokładał największe nadzieje. Antydepresanty, mocniejsze opioidy. Benzodiazepiny. Aż szary plecak stał się wypchany po brzegi – ostatnie pudełko z Acatarem upchał po kieszeniach. A tymczasem znaleziony towarzysz zasnął. „I niech śpi” – pomyślał, sprawdzając mu tętno na szyi. Z kodeiną żartów nie było.
***
Gdy wstał, miasto spowijała ciemność. Na ulicach wciąż było pełno trupów – Forezy cieszył się z posiadania MP5 z nowoczesnym filtrem; Itry zresztą także. Nowy stał pod chropowatą ścianą – widząc swoje odbicie w pleksiglasie masek swoich wybawców. Owalną twarz z podkrążonymi oczami i pokaźną łysiną.
- Zrozumiałeś nas? Tak albo nie, kurwa!
- Taaa…
Itryna zdzielił go prosto w mordę; Forezy zrobił krok do tyłu.
- Znam Mienara! Jełopa! Kwilego! Wiem, gdzie trzymają cały towar. Wiesz stary, kryyyształ… - oczy prawie wyszły mu z orbit.
- Zaprowadzisz nas tam – skwitował Itryna, przysuwając się w stronę nowego.
„Dzisiaj na pewno nie zdążymy tam pójść. Ale musimy się spieszyć z takim łakomym kąskiem.” – podsumował Marcin.
- Chce mieć spokój i… - tamten wystartował z żądaniami, patrząc się błagalnie w Marcina. Ten nie spuścił wzroku.
- Kurwa! Na razie ograniczysz trochę! Spokój będziesz miał – ale jak będziesz kombinował, to cię zajebiemy! – rozkazał Itryna. „Ma dar przekonywania, niewątpliwie” – pomyślał Forezy.
- Taaa… - dostał po raz trzeci w ten sam polik. – Tak jest, kierowniku!
Wyszli z bladej apteki na szarugę dogasającego dnia.
***
- Dobranoc.
- Dobranoc – Marcin zgasił wątłe światełko latarki. Piwnica pogrążyła się w kompletnych ciemnościach. Tylko jednej nocy słyszeli jakiś krzyk, który zgasł tak szybko, jak tylko się pojawił. „Rach-ciach i po sprawie. W każdym razie – daleko, a jak zginął to nie wiadomo. Polowanie się zaczęło. Cała nadzieja teraz w Itrynie” – stwierdził w duchu. Zaciągnął blachę z ołowiu, pozostawiając niewielki otwór do oddychania i udał się spać. Aleksander zbudzi go za kilka godzin na zmianę warty.
A we śnie odwiedziła go niska, kształtna blondynka o długich włosach. I uśmiechu tak łatwo gasnącym jak zapałka i prawdziwym jak samotność. To z nią tyle rozmawiał – i do niej wtedy przyjechał. Poranek zawitał nagle; w przyspieszeniu, jakby wymuszony. Nawet we dwoje nie byli w stanie stawić mu czoła – spóźnienie na autobus tylko przedłużyło nieuniknioną rozłąkę, która zaczęła się z chwilą otwarcia oczu.. A dwa miesiące później zobaczył, że dostała od kogoś kwiaty. Nie pytał o nic. Ona jest ze snu, a ubrana w codzienność – i choć te klasyki bywają wyświechtane, to jednak – dla mnie zrzuca ją, kiedy robi się cieeemno…
***
- Tutaj? Przeszliśmy chyba na Stary Fordon! – krople potu spływały po twarzy Itryny.
Najchętniej zdjąłby maskę i otarł czoło rękawem – ale nie mógł. Tym bardziej, ze miał na sobie przemalowaną na szaro OP-1. W tym miejscu licznik Geigera zaczął już groźnie popiskiwać; nawet nowy członek triady miał na sobie wysłużoną MC-1 wyposażoną w filtr z demobilu.
Ogromna Wisła płynąca między szczątkami stalowego mostu na Toruń przypominała postrzępioną szarfę. Sylwetki ogromnych żurawi majaczyły w oddali. Zmierzch kładł się powoli, lecz nieubłaganie; dodatkowo wzmocniony przez tumany pyłu z wybuchu, krążące po atmosferze. Rzeka wezbrała. Zniknęły piaskowe łachy, woda zmyła kontury dzikich plaż. „Ciekawe, czy nią też płyną trupy. Raczej nie. Wszyscy zginęli, albo siedzą zabunkrowani” – skwitował w duchu.
- Za tą starą jednopiętrową kamienicą po lewej jest pełno garaży. Chyba poznam, który to.
- Ty kurwa, po tych garażach mogą się kręcić jacyś! – Itry zacisnął nowemu dłoń na szyi. – Z jego bandy, rozumiesz?!
- N…nie! S…siwego w…widziałem z jakąś Karyną t-t..amtego dnia! C…co oni mieli robić!
- W to wierzę – mruknął Marcin. Aleksander rozluźnił uchwyt – tamten zatoczył się przez moment, prawie upadając na żwir. Szybko przebiegli ulicą, po czym przywarli do ściany mniejszej kamienicy. Idąc piaszczystą drogą, dotarli do pola z pięcioma rzędami blaszanych garaży.
- Pierwszy na środku, zaraz jak idziesz od stalowej furtki – wymamrotał tamten. „Może to strach – a może radiacja. Przecież nie miał na sobie niczego, jak go znaleźliśmy.” – pomyślał Marcin.
Stanęli tuż przed wejściem. Nie wyróżniało się niczym spośród pozostałych. Te same drewniane drzwi; ten sam wielki skobel i toporne zamknięcie. Itry wyjął brzeszczot, zabierając się za piłowanie metalowej kłódki. Na sam widok opiłków Forezemu przypomniała się żelazista woń, jaka towarzyszyła pracy z pilnikiem – mimo, iż filtropochłaniacz spisywał się znakomicie.
Obydwaj natychmiast wydobyli latarki z kieszeni. Snopy światła rozjaśniły pomieszczenie, gdy nowy zamykał drzwi. Widok, jaki im się ukazał, przerósł najśmielsze oczekiwania – oprócz dwóch ogromnych toreb z białymi kryształkami znaleźli także zestaw do destylacji oraz ampułę ze szkła borokrzemowego. I oczywiście – mały palnik na kartusze gazowe. W granatowej torbie leżała pokaźna ilość gotówki, zdywersyfikowana na różne waluty.
- To jest kry… kryszzztał!
- Co ty nie powiesz – rzucił Marcin, gasząc swoją latarkę.
Marcin z Aleksandrem wytrząsnęli z torby pieniądze – gdy wpakowali do niej wszystkie znaleziska, tylko zyskała na wartości.
***
Forezy siedział skulony pod zabarykadowanym oknem. Nasłuchiwał. Oprócz kroków usłyszał również głosy – zarówno męskie, jak i kobiece. Nowy towarzysz broni leżał w bezruchu, trzymając za bluzą nabitego czarnoprochowca. Itryna również nie odważył poruszyć się choćby o krok. Stał tuż nieopodal uchylonych drzwi, trzymając w dłoni znaleźnego Glocka 18 z pełnym magazynkiem.
- Jazda jazda, biała gwiazda! Ktoś tu może, kurwa, być! – usłyszeli pierwszy, chropowaty głos.
- Ba!
„ A więc dwóch. Za pewni siebie” – skwitował Forezy. Aleksander machnął lewym łokciem, dając sygnał do wyjścia. Wychylił się pierwszy zza osłony, strzelając prosto w napastników. Wszystkie trzy kulki dosięgnęły celu. Narko dał susa niczym lis, kładąc się na ziemi, tuż obok nóg Itryny. Wypalił z czarnoprochowca w trzeciego, gdy tamten chciał zejść ze schodów na piwniczny grunt. Marcin wychynął niczym błyskawica ze swojej kryjówki – przebiegł korytarzykiem i puścił seryjkę trzech pocisków w górę schodów. Czwarty dostał jednym z nich w brzuch, upadając bezwładnie na podłogę.
- Poddajemy się! Nie strzelać! – chór głosów krzyczał z góry.
„Widzieli śmierć swojego.” – wydedukował Marcin.
- Siedem kulek... – wysyczał Aleksander.
Gdy Marcin wychylił się zza futryny głównych drzwi, cała reszta stała potulnie z rękoma spuszczonymi w dół. Ósemka kobiet i dziesiątka mężczyzn. Wszyscy jednakowo zmaltretowani, tylko jeden z nich miał na sobie pełnoprawny kombinezon i kamizelkę taktyczną – reszta odziana była w ciuchy sprzed wybuchu wojny; a jedna ruda dziewczyna miała na sobie gruby, wełniany koc. Spoglądała zadziornie; przez moment Forezy pomyślał, iż to ona tak naprawdę nimi rządzi.
- Ty jesteś przywódca? – tamta nie spuszczała wzroku z Itryny.
„Jakby wiedziała, co zaraz zrobię. I co zrobi potem Itry.”
- Ja.
- To patrz – wymierzył w niego spluwę i strzelił mu prosto w czoło. Ruda zasłoniła uszy – z tym kocem, przez chwilę wyglądała na wielkiego nietoperza. Natychmiast zwiesiła głowę i opatuliła się szczelniej. „Prawie jak Kamila Itryny” – pomyślał. Nie chodziło tutaj o tą ognistą czerwień paznokci, gdyż ta ruda pachniała raczej wodą ognistą. Ale właśnie o ten tajemniczy, rzadko spotykany błysk w oku. Takie Forezy omijał szerokim łukiem – widział ich wewnątrzcząsteczkowe naprężenie, które rozciągało charakter na cztery strony świata i kusiło do popełniania wszelakich czynów lubieżnych. A jednak nie było w nich żadnej tajemnicy – były jedynie kobiecym odpowiednikiem siły poskramiającej mężczyznę; mimo, iż jaśniały blaskiem tysiąca słońc, to niewiele kryła ich jasnota.
Rozejrzał się po tłumie – kilkoro tamtejszych ludzi miało jakąś wartość bojową, choć aż czterech było uzbrojonych jedynie w noże. Metal cicho zastukał o drewno kamienicznej podłogi. Forezy z ledwością powstrzymał się od wskazania jej palcem. Kontynuował mowę.
„Upuściła nóż. Gorąca, że aż parzy.”
- Od dzisiaj przechodzicie pod naszą władzę. Jeżeli któryś…albo któraś… – wypatrzył w tłumie blondynkę i skierował na nią wzrok - …spróbuje jakichkolwiek sztuczek, to podzieli los waszego byłego przywódcy. U nas nie ma takiego tchórzostwa – wskazał dłonią na trupa tamtego.
- To samo dotyczy zatajenia informacji. Zrozumiano?
- Ej! Jeszzz…e ja! – rzucił z tyłu Narko. Tłum spojrzał się na niego ze zdziwieniem; nawet ruda przybrała marsową minę. „Bądź co bądź, zabił im jednego. A teraz – już nam.” – zauważył Marcin.
Kobiety padły im do nóg i zaczęły całować po stopach. Cała reszta także upadła na kolana, tylko jeden z grupy wzniósł w górę strzelbę zmarłego dowódcy i kręcił nią młynka, ciesząc się niczym dziecko. Prawie zarył kolbą strzelby w zbitek szarych skrzynek na listy. Sufit nad wyjściem z piwnicy był bardzo niski i odpadał. Płaty tynku zwaliły się na uszankę najwyższego z bandy.
„Moje miasto. Co oni zrobili z moim miastem…” – mówiąc to, Forezy wciąż spoglądał na niepozorną blondynkę.
***
- Kocham cię! Kocham – szeptała mu do ucha Ziareczka. Miała siedemnaście lat i odbiegała wyglądem od jego byłej dziewczyny. Właściwie, to była dość wysoka – wręcz wychudzona – i miała krótkie włosy. Ale zadrapała jego ramiona aż do krwi, jak ucieleśnienie dzikiego żywiołu. Piękne, jak okręt pod pełnymi żaglami, jak konie w galopie… – chciał śpiewać. Nie znała. Całość nie trwała jakoś długo – obrócił się na drugi bok i zasnął.
A jego sen nabierał kolorytu, tym razem dostrzegł jeszcze więcej detali niż poprzednio. Jej pełne, wyszminkowane usta, które zostawiały ślad pomadki na kieliszku. Butelkę wódki, opróżniającą się w trymiga. I zapach rozjuszonej miłości, przesiąkającej wszystko; nie biorącej jeńców. I jej głos miarowy, i naturalność zaklętą w ruchach – jakby przecież znali się już całe życie, a słowa były tylko balastem, przeszkadzającym w prawdziwej rozmowie. Bo przecież można było w milczeniu się narodzić i w milczeniu umrzeć, albo chociaż rozstać. A ta wyrozumiałość – jakby ona swoimi wielkimi oczami świdrowała jego życie na wylot, gdy on znał ją całą tylko do pewnego momentu. Jakby mieli jedną, wspólną przeszłość. I nawet ich słowa przyoblekały się w dziwną lukrzastość; Ania, kochanie i zawsze.
***
Narko praktycznie zawsze przyprowadzał ze sobą przynajmniej jednego człowieka; przed wyprawą zaprawiał się solidnym niuchnięciem kryształu – jednak znacznie więcej, go sprzedawał, zanim jeszcze Itry z Forezym rozpoczęli produkcje prawdziwej metamfetaminy. Tyle że sam niewiele pożył – pewnego dnia Marcin znalazł go w piwnicy, śpiącego snem wiecznym. Przerzucił się z kodeiny na morfinę. Nie wytrzymywał naprężenia rosnącego imperium – zabił go nałóg i niechęć do życia.
Dwójka młodzieńców stopniowo opanowywała nowe dzielnice – takie jak Bartodzieje i Fordon. Spoufalali się z mieszkańcami; gdy ktoś był zbyt oporny, bądź wzorem lokalnej dresiarni odznaczał się zbyt niskim ilorazem inteligencji, by pojąć wszechbydgoską koncepcję postapokaliptycznego państwa natychmiast zmieniano mu przekonania. Siłą. Nigdy potem już nie narzekał.
Śmiałka przystępującego do państewka Itryny oraz Forezego kusiły łatwe łupy – chęć wyrwania się z dotychczasowej biedy i obietnica awanturniczego życia. O Aleksandrze krążyły już legendy. Rzekomo miał nadziewać schwytanych żołnierzy na pal i urządzać masowe orgie; nikt jednak nie wracał po przekroczeniu granicy imperium obojga młodzików. Starszy Radca Bydgoszczy – rezydujący w strzeżonych podziemiach ratusza - wyznaczył za jego głowę kwartalny przydział pożywienia.
- Mój trup będzie miał więcej kalorii niż całe wasze zapasy, nie zgadzam się! – z takim okrzykiem na ustach Itryna zabijał któregoś z „łowców nagród”.
Metodycznie wykańczali kilkuosobowe patrole; nawet gdy cała załoga miała na sobie kamizelki kuloodporne. Itryna miał ogień w oczach, zaś Forezy zimną rękę – i choć za jego czerep wyznaczono tylko dwa miesiące wiktu i opierunku, to wcale nie był mniej groźny od Aleksandra. Do syntez wykorzystywał pozornie zbędne odczynniki; starczy tu wspomnieć o nitroetanie oraz aldehydzie benzoesowym. W podziemnym mieście roiło się od narkotyków wszelkiej maści. Nawet na terenie Ufortyfikowanego Grodu (ścisłej części Nowej Bydgoszczy), w którym do poruszania się miedzy piwnicami wymagane były podbite przez Radcę dokumenty znalazło się kilkunastu ludzi Koacerwatu, gdyż tak właśnie nazywano imperium rozbudowane przez dwójkę młokosów – władców lewobrzeżnej części grodu nad Brdą. Pod ich kuratelą ludziom żyło się dostatnio. Zyski ze sprzedaży towaru przeznaczano na generatory prądu, umożliwiające oświetlenie pól ziemniaków i czosnku. Polowali na szczury, które zwabiane były zręcznym mechanizmem do jednego pomieszczenia. Nie pogardzano także łowieniem ryb. Jednak tylko żyjących blisko dna, lub możliwie roślinożernych; jak płoć, leszcz bądź karaś. W Nowej Bydgoszczy mówiono, że Koacerwanci majaczą z niedożywienia i choroby popromiennej, a ich dzieci umierają; albo są pięciopalczaste, czy też skrzydlate. Na zarzuty odpowiadano śmiechem i wzmożonymi egzekucjami nowomiejskich szpiegów. Sami przywódcy nie zasłaniali się nimbem elity. Często można było zauważyć Marcina, przechadzającego się korytarzykami Koacerwy i pałaszującego z radością gotowanego leszcza. Nagminnym zwyczajem mieszkańców było wypluwanie ości za siebie.
- Przepraszam! – rzucił do młodzieńca, polerującego kolbę od kbks-u.
Tamten natychmiast stanął na baczność. Wyglądał na rozpalonego gorączką; żar w jego oczach budził przerażenie. W tych czasach piętnastolatek na wojnie był zjawiskiem zupełnie normalnym.
„W Powstaniu Warszawskim walczyli młodsi.” – skonstatował Marcin. Mimo to, starsze osoby niechętnie patrzyły się na bitnych młodziaków. Nie było jednak innego wyjścia – od pogłosek o nowobydgoskich atakach włos się jeżył na głowie.
- Jestem gotów jutro umrzeć za Koacerwat! – zasalutował dłonią, poznając z oddali głos Forezego.
- Spokojnie, spokojnie – Forezy położył mu dłoń na ramieniu – Jutro to oni umrą za Nową Bydgoszcz. Mierz celnie, i nie daj się trafić!
Chłopak skinął głową i zabrał się za czyszczenie karabinka; młodzieniec wyglądał na nie więcej, niż na piętnaście lat. Starszy mężczyzna stojący nieopodal sprawdzał umocowanie przyrządów celowniczych.
- Upilnuje go pan?
- Ta… gdyby to się zawsze dało – odparł, skupiony na robocie. – Ale muszę! – dodał.
Dołączył do Itry, odchodząc w ciemniejsza odnogę piwnicy. Posłańcy w OP-1 krążyli pomiędzy podziemnymi kompleksami, przenosząc wiadomości.
- Są wieści? – spytał Marcin. Jego przyjaciel miał Beryla zawieszonego na plecach. Forezy uzbrojony był w klasyczny karabin snajperski.
Klapa studzienki kanalizacyjnej nad głową Itryny zachrobotała. Przez chwilę zobaczył ubłocone, wojskowe trepy, zaś potem całą sylwetkę zwiadowcy. Odsunął się nieznacznie.
- KI jeden melduje o wzmożonym ruchu przy granicy wody. Ich snajperzy rozpoczęli ostrzał. Mają SWD. Zginął Mienojew… - ostatnie zdanie nieco wydłużył.
- Kurwa! Skąd go… – zaklął Itryna. – Wiesz co to znaczy, nie?
- Wiem. Oni już atakują. A my o wszystkim wiemy. Chyba, że…
- Jeśli teraz zostawimy Przyrzecze i ulicę za Starym wolne, a to jest podpucha – to już po nas.
- Mamy ludzi w środku. Wytrzymają.
- To oznacza oblężenie. Do tego czasu…
- Kurwa!
Zamilkli wszyscy; sytuacja była patowa. W grę wchodził wóz, albo przewóz. Marcin krążył po niewielkim pokoiku. „Zupełnie jak wtedy, w tamtej piwnicy. Jak spojrzałem przez okno i pocieszałem Olka, samemu nie wierząc w ten plan. A teraz jedna decyzja zaważy o życiu i śmierci tysięcy osób. O zwycięstwie…lub przegranej.” – pomyślał Marcin.
Znów metalowa pokrywa zachrzęszczała. Do środka wpadł zdyszany zwiadowca w oliwkowym płaszczu przeciwdeszczowym. „Sekcja Rzeczna” – stwierdził Marcin.
- Melduje KI-a5. Ogromny pochód ze strony Osowej Góry, Flisów i Czyżkówka.
- To nasze tereny! I w dodatku, ogromne!
- I prawdopodobnie wejdą na nie za moment – dodał zwiadowca, przejęty śmiertelną powagą sytuacji.
- Cholera! Niech ci z Bartodziejów wyrusza jak najszybciej, omijając tory tramwajowe koło rzeki. Może zajmie im to dłużej, ale Nowa Bydgoszcz nie może o tym wiedzieć. Załatw kogoś z szybkim zwiadem… - odczekał chwilę. - Linia graniczna ma być stale doglądana!
Marcin złapał się za głowę. Czuł jak pulsuje w niej przyszłość; jak zawierucha wojny wciąga go do środka. Widział niezliczone możliwości. „ Jeżeli przejdą Jachcicami na Myślęcinek, uderzając na nas centralnie z tyłu… Powinniśmy mieć tam ludzi z Sekcji Rzecznej” – kalkulował.
- Kurwa! – zaklął ostatni raz Itryna.
„Zawsze klnie, jak się wkurwia” – pomyślał Forezy.
- Idziemy.
***
Ostrzeliwali się na Długiej. Starszy Radca dysponował miażdżącą przewagą wojsk, choć być może to dlatego, że zaciągnął nawet dziesięciolatków. Etyka prowadzenia wojny była mu obca. Takie dzieciaki szły grupami strzelając bezwiednie z broni krótkiej; a osłaniał ich grad pocisków wystrzeliwanych przez starszych nowobydgoszcańskich strzelców, dzięki czemu taktyka ta przynosiła efekty; tym bardziej, że żołnierze Koacerwatu często przerywali ogień, widząc tak młodocianych strzelców pod swoimi lufami.
Na kilka godzin udało się odeprzeć znacząco natarcie – dzięki decyzji sztabu o rozdzieleniu przydziału metamfetaminy wśród wojska; mimo iż sam Forezy się temu sprzeciwiał. Nie było jednak innej drogi; wszak sposób ten ochoczo stosowano w Trzeciej Rzeszy.
A teraz znajdowali się w opuszczonym sklepie odzieżowym. Na podłodze wciąż walały się białe fragmenty ciała manekinów; ręce, nogi, uda.
- Pierdolę – wycedził Marcin, rzucając własnej roboty koktajl Mołotowa. Był doprawiony termitem – mieszanką aluminiowych opiłków i rdzy; w stosunku trzech do jednego.
Marcin i Aleksander znajdowali się w dole uliczki; atakujący mieli znacznie dogodniejsza pozycję. Mogli spaść na obrońców niczym grad, stoczyć się jak wicher. I to robili. Beryl Aleksandra nie nadążał z przeładowywaniem. Wylot lufy zdawał się nigdy nie gasnąć; mięsnie Itryny płonęły żywym ogniem, a oko Marcina zaczęło zawodzić, gdyż całą poprzednią dobę ostrzeliwał się w rzecznych gęstwinach.
- Jeszcze jeden! – góra uliczki zalśniła białym płomieniem. Ciemne sylwetki pierzchły natychmiast.
- No to co… - Itryna puścił seryjkę w żołnierzy nadbiegających tuż od przecznicy. Padli trupem na miejscu; jednak cały rozgardiasz tylko nabierał na swej sile. Wiedzieli, że są w pułapce. Na każdego zdjętego wojownika Nowej Bydgoszczy pojawiało się dwóch, albo trzech kolejnych. Wciąż słyszeli miarowe kroki…zbyt głośne, by dobiegały z góry ulicy!
- Padnij! – wrzasnął Marcin, chowając się za czarną szafkę.
Itryna posłuchał, rzucając jeszcze swój ostatni koktajl–samoróbkę. Nawet zza osłony dostrzegli nikłą, czerwonawą łunę.
- Wyłazić! Wiem, ze tu jesteście! – ten głos mógł należeć tylko do jednej osoby. Odłamki szkła zgrzytały mu pod stopami.
„Starszy Radca Nowej Bydgoszczy. We własnej osobie.” – pomyślał Forezy.
- Kurwa, to ten spaślak – wyszeptał Itryna. Był w stanie maksymalnej gotowości; Marcin widział, jak pulsowały mu skronie.
„Nie jest sam.” – jeszcze raz zawirowały mu przed oczami wszystkie możliwe kombinacje, będące jednym wielkim ujściem rzeki czasu. Cały plan kończył się w tym momencie – zupełnie tak, jak przed laty skończyło się normalne życie, a zaczęła walka o przetrwanie.
Itryna wstał pierwszy, zaraz za nim Marcin. W odległości kilku metrów od siebie ujrzeli Radcę; czterdziestoletniego, łysawego mężczyznę w grubym, skórzanym płaszczu. Celował do nich z rewolweru. Podobnie jak postawny młodzieniec obok swojego przywódcy w dziurawym OP-1. Podwójna moc przekonywania.
„Nie najlepiej mają się w Nowej Bydgoszczy” – stwierdził Forezy.
Aleksander wyglądał na kompletnie rozbitego; wodził oczami po wszystkich stronach pomieszczenia, rozpaczliwie szukając wyjścia z sytuacji. Cisza narastała. Marcin dobrze wiedział, że ulica Przesmyk jest obstawiona. I gdy tylko spróbuje jakiegokolwiek ruchu, nowomiejscy żołnierze rzucą się na nich od strony witryny sklepowej. Ucieczka wchodziła w rachubę; lecz tamci strzeliliby im w plecy. Dochodziło jeszcze wsparcie z góry – choć w tych ciemnościach być może udałoby im się zbiec. „Ale ten Przesmyk! Gra niewarta świeczki” – kalkulował Marcin.
- Mam dla was propozycję – zaczął. – Wy zostaniecie moimi chemikami, a w zamian ja… - kopnął rękę manekina. Upadła Itrynie pod nogami. -…może, być może… - kontynuował.
„Gra na czas. Chce powiedzieć coś więcej.”- domyślił się Forezy.
-…zatrzymam was przy życiu. Co o tym myślicie…hę? – dodał agresywnie, wybałuszając oczy. Jego cyngiel stał nieruchomo jak skała, kierując lufę pistoletu na Marcina.
„Trzeba zająć się tym drągalem” – stwierdził.
- Czyli jednak coś bierzesz – Marcin podjął rękawicę.
- Lecznicze dawki metamfetaminy, maksymalnie dziesięć miligramów. No i zwykłą amfetaminę, a w przerwach metylofenidat. W tle różne pochodne diazepamu.
„Pokaźna lista” – dodał w myślach, przygotowując się do udzielenia dyplomatycznej odpowiedzi.
- Kurwa, jak ty chodzisz! He, he... – odparł. Pot ściekał Forezemu z czoła; Itryna także wyglądał na mocno zaprawionego.
- Stul pysk! Inaczej… - nowobydgoski przywódca zrobił krok w tył z rewolwerem.
- Mam w plecaku za regałem trochę mety. Zobacz na niego – wskazał palcem Aleksandra. – Jest w chuj naćpany – dokończył to zupełnie bez emocji, patrząc prosto w oczy Itrynie.
- Kurwo! – wysyczał. Nie wziął pod uwagę zwyczajnej zdrady.
Starszy Radca Nowej Bydgoszczy zacierał ręce. Nawet jego cyngiel pozwolił sobie na nikły uśmiech.
- Idź…heee! Ale wciągasz pierwszy. Kiedyś widziałem taki serial, i tam… - Radca promieniał szczęściem. Aleksander zaciskał zęby w amoku, dopiero gdy Marcin zniknął za regałem, uspokoił się nieco.
„Gdańska 31. Łużycka 118. Długa – Przesmyk.” – pomyślał Forezy, wyjmując woreczek strunowy z bocznej kieszeni plecaka.
- Chcesz? – pomachał ręką zza regału.
- Ta… co jest! Michał!
Wzrok cyngla obrócił się w stronę Marcina, gdy ten kliknął na niewielki przycisk podpięty do kabla, zasilający cewkę przekaźnika. Pod wpływem pola magnetycznego zwarł się styk; został załączony układ detonacyjny. Cienki drucik pod wpływem prądu o natężeniu dwóch amperów rozgrzał się do czerwoności, detonując niewielką ilość trotylu, umożliwiającego eksplozję azotanu amonu nasączonego benzyną.
Wybuchło tuż obok. Eksplozja rozsadzała bębenki w uszach. Sufit chwiał się w posadach. Metalowe resztki lampy upadły na ladę, gdzie niegdyś stała kasa. A po chwili dał się słyszeć rumor gruzu, opadającego na resztki ulicy Przesmyk. Wsparcie nie miało szansy przybyć.
Aleksander w okamgnieniu wyjął swojego czarnoprochowca z kabury przy pasie. Jednym strzałem w podbródek zdjął najemnika, który upadł skrwawiony na posadzkę. Radca strzelał na oślep przez regał; pierwsza kula przeszła pod ramieniem Marcina, druga zrobiła dziurę w sklejce nieopodal Forezowej nogi.
Gdy nowomiejski przywódca połapał się, że został jeszcze Itry, było już za późno. Forezy zobaczył, jak jego przyjaciel odciąga kurek, tyle że nowobydgosczanin kierował już swoją broń na pierś Itryny.
Wystarczyło jedno trafienie. Na podłogę w przerażeniu osunął się łysawy, grubiutki przywódca.
- No…wa Byyy…dhoszcz… - zacharczał w agonii.
- Koacerwat, kurwo! – Itry splunął mu w twarz. „A zatem wszystko sprowadzało się jedynie do czasu, do cennych milisekund. Miałem nadzieję, że tak będzie. Lecz tego nie wiedziałem” – pomyślał Marcin.
Tamten już nie odpowiedział.
- Spierdalamy! Jeszcze tamci! – krzyknął Forezy. Czekała ich chyba najbardziej ryzykowna część. Na sekundę musieli wyjść na odsłoniętą ulicę, praktycznie pod lufy. Alejka cały czas schodziła w dół, zakręcając. Pośpiech był tutaj kluczem. „Jeżeli zamiast tych dzieciaków są już profesjonalni strzelcy, to będzie źle” – skwitował Marcin.
Wybiegli natychmiast. Jako pierwszy zrobił to Itryna. Marcin przepuścił kolegę przodem. Na ich szczęście, salwa ognia zerwała się dopiero, gdy nowobydgoscy byli już w dole uliczki – zapewne wyobrażali sobie inne rozstrzygnięcie sytuacji w sklepie. Sekundy cenniejsze od złota. Jednak wciąż dwójka przyjaciół miała pościg na karku.
- Szybciej kurwa, szybciej! Nie skręcamy w prawo, musimy odbić w lewo i się cofnąć! Inaczej wyjdziemy na Nowy Rynek, a to są ich tereny! – dodał zadyszany.
Gdy kule zaświszczały, tamci biegli już kolejną przecznicą.
„Udało się. Udało.” – cieszył się Marcin. I gdy biegli wzdłuż rzeki, to noc zapadała się w niego. Pasma prądów i wiry na wodzie układały się w blond jej włosów; a ciemność stała się mrokiem jej źrenic. Otoczenie rozpływało się na kształt mirażu. Mamiło ułudą i obiecywało nieskończoność. Łapała go chciwie za rękę, nie puszczając nawet na moment. Wtedy myślał, że to była miłość; jednak całe zdarzenie okazało się końcem. Pożegnaniem marzeń. Nawet nie chciała mieć z nim zdjęcia.
„Finał. To zupełnie, jak teraz.” – pomyślał Marcin.
***
Wraz z grupą kilku zwiadowców w zgniłozielonych kamuflażach – zaufanych ludzi z Oddziału Rzecznego – przypatrywali się czarnemu prostokątowi Brdy. Z ostatniego piętra bydgoskiej spichrzy dawne centrum miasta widać było jak na dłoni; ulice rozświetlały ogniki pożarów po koktajlach Mołotowa. Ranni krzyczeli. Włóczyły się pochody jeńców, prowadzonych przez postacie z latarkami.
- Wygraliśmy. Wszyscy się poddają.
- To co się stało w odzieżowym…
- Przejdziecie do historii!
- Jesteście historią!
„Jesteśmy historią, która nas osądzi.” – pomyślał Forezy. Choć już dobiegały opowieści o prawdziwym życiu w Nowej Bydgoszczy i Ufortyfikowanym Grodzie, który wyciskał biedotę jak cytrynę – to wciąż nic nie pozostało z oczekiwanej euforii zwycięstwa. Jedynie mdła, przewidywalna satysfakcja. Nawet pustka w oczach Itryny przypominała już jakąś życiodajną zawieruchę; kłębiły się tam myśli o nowym ustroju i możliwościach. Oraz oczywiście – o nowych kobietach. „Z tamtą rudą ciągle darł koty. A potem i tak do niego wracała.” – skwitował Marcin. Ciągle miał za kobietę Ziarkę, która cierpliwie znosiła jego pytania i niedelikatną oziębłość na pewne sprawy – pomimo intensywnych i częstych zbliżeń. Dawał jej do jedzenia najtłustsze ryby. Kazał zapuścić włosy i założyć okulary z czarnymi oprawkami – lecz bez szkieł. Były same dla krótkowidzów, a Ziarka przecież widziała wszystko dobrze. Nie śmiała protestować; i choć po Koacerwacie znalazłoby się kilka niższych dziewczyn o foremniejszych kształtach, to w Ziarce było coś milcząco smutnego. Marcin nigdy nie wiedział czy ona płacze; ani czy bardzo dręczą ją myśli samorzutnie napływające do głowy.
***
- Osiem baterii zeszło na ten komunistyczny radiomagnetofon!
- Rok już żyjemy w Koacerwacie!
Był Radca stary i zginął
Szans nie miał z naszym Itryną…!
Szans nie miał z naszym Itryną…!
- Kielicha! – zakrzyknął główny zainteresowany. Forezy wyglądał na nadgryzionego zębem czasu; jakby kołowrót historii zniszczył jego precyzyjny, wewnętrzny mechanizm. Często zamykał swój pokój i ślęczał nad starymi mapami; wynajdywał rozmaite teorie o szlakach rzecznych. Chciał szukać innych ocalałych – ponadto zaczął interesować się syntezą rozmaitych medykamentów; Ziarka musiała znosić jego psychodeliczne wizje oprócz codziennych mankamentów zdruzgotanego charakteru. Z kolei Itryna miał się świetnie – cały czas gratulował Marcinowi udanej akcji w odzieżowym. W czasie wolnym odwiedzał wszystkie korytarze piwnic. Wypytywał mieszkańców, jak się żyje. Doglądał egzekucji złodziei. Jednym słowem – królował.
- Polej – Forezy wychylił zawartość kieliszka jednym haustem. – Wyjdziemy na chwilę – szturchnął Ziarkę w ramię. Poszła za nim. Powietrze było gęste od smażonej ryby; rzadki był to zapach w Koacerwacie, gdyż zwykle leszcze bądź liny gotowano. Z archaicznego głośnika dobiegały znajome nuty. Gdy tylko zamknięte drewniane drzwi wygłuszyły gwar biesiady, wyjął z kieszeni lufkę nabitą żółtobiałym proszkiem.
- DMT. Dimetylotryptamina. Zaraz odlecę – zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wykrzesał ogień z zapalniczki benzynowej. Płomień delikatnie muskał szkło. Przyłożył jeden koniec lufki do ust; zaciągnął się haustem dymu.
- Nie! – zdzieliła go z otwartej dłoni.
- Ty…! – nie dokończył. Oddał jej z pięści; zatoczyła się i upadła pod szafką. Ciekła jej krew z nosa.
Szykował się do drugiego ciosu, jednak substancja zaczęła wchłaniać się przez płuca. Stracił kontakt.
- No jeszcze… jeszcze! – wrzasnęła, wstając powoli. Z czerwonych jak u angory oczu kapały jej gęste łzy. Leciały ciurkiem.[/akapit]
- Czemu ty mi to…?
- Bo cię kocham, Aniu. Aniuleczko. A ty poszłaś z nim do kina i przyjęłaś jego kwiaty – wypalił ni stąd, ni z owąd. Z kompletnym spokojem, jakby Ziareczki wcale tam nie było.
Przed oczami miał geometryczne fraktale, kryjące niezrozumiałe tajemnice. Świat rozbuchał się strukturą, która zaplatała go niczym misterna pajęczyna. Widział siatkę promieniującej energii; jej węzły i rozbuchane półkule, wykreślone ogromnym astrolabium na morzu nicości. Twarz jego kobiety odzyskała tamtą młodzieńczość rysów; okulary zyskały na szybkach, a oczy na nienawiści.
- Nie jestem Ania! Zrozum to! Idioto! Śmieciu! Zniszczyłeś mi życie, a wciąż o niej… i o niej! – wybuchła.
Im dłużej patrzył się w Ziarkę, tym mocniej przypominał sobie Anię.
- Dlaczego musisz być taka zimna. Teraz możesz odpowiedzieć przecież… Aniu – wpatrywał się w Ziarkę jak w cielę. Tą na moment sparaliżowało.
Każda cześć iluzorycznej twarzy była samoistnym elementem; całość mieniła się paletą emocji, kipiała słowami – od których przechodziła gęsia skórka.
- Zostaw! Zostaw!
- Przecież nie musisz mnie zostawiać.
- Zostawię! Zostawię! – szarpała za poły jego munduru; tego samego, w którym wysadził Przesmyk.
- Musiałaś spojrzeć za daleko, he-he! Jak zobaczyłaś, ze ktoś może być tak samo samotny, jak ty, to…!
Kolory zadźwięczały smutkiem; jakby znowu do niego mówiła te same suche słowa bez wyrazu, kończyła zdania kropkami. Zagasiła szuflą palenisko żaru.
- Idź już! Idź!
- Wygodnie było otoczyć się ciepełkiem kłamstwa! Wyrzuć ze zbioru zmienne nieznaczące! Ha-ha! Ale ty nie żyjesz! A ja istnieję i mówię prawdę. Jestem prawdą!
Na moment znów zobaczył znajomą piwnicę. I Ziarkę.
- Nie żyję! Nie żyję! – otrząsnęła się po chwili, mimowolnie przyjmując rolę. - Ania nie żyje!
Wstał z kolan.
- Bo ty nie wiesz, czym jest ten smutek! Niby go chciałaś pod maską jakiejś otorbielonej wesołości! Samotność spływa po tobie jak woda po kamieniu!
- To mnie kochaj! Ukochaj swoją Ziarunię!
Wizja mieszała mu się z niedowładną rzeczywistością; fraktale paliły żywym ogniem. Geometryczna, Aniowa twarz smagała niczym bat po nagiej skórze. Mimo to, zmilczał. I znów te kwiaty. Kolczaste róże. Oziębłość, od której pękało serce; jakby poprzednie chwile zmieniła w pył.
- Ty kurwo…! – rzucił się na nią. Ta uchyliła się przed ciosem, sięgając po rozgrzaną patelnię znad paleniska. Ujęła ją w obie ręce, zapalczywie waląc go po głowie – jakby kończył się świat. Nie przestawała ani na moment.
- E….e… - charczał. – Ziareczka!
Natychmiast przestała; objęła go, gdy osuwał się ociężały. Jakby uleciało z niego życie. Przywarła do niego, tuląc i całując – ale było już za późno na cokolwiek.
Całowała w usta, w policzek. W czółko. I gładziła po głowie.
Nie odwzajemnił żadnego z gestów. Wbijała mu paznokcie w skórę, polała się krew – ale przecież nie żył.
Tak samo, jak Ania.
***
Korowód postaci, okutanych w płacze i koce, wyruszył punktualnie o dwunastej. Jednorodne, nieprzeniknione niebo nie wpuszczało nawet promyka nadziei. Kilka kobiet szlochało – i zapewne robiłaby to Ziareczka; lecz ona już zbyt wiele się nacierpiała. Siedziała przy Forezym, aż nastał ranek, a gdy zdała sobie sprawę ze stanu Marcina, to poszła do swojej części piwnicy, odganiając wypytujących żołnierzy i nigdy już nie wróciła. Powiesiła się na kablu.
Tego dnia zawiało od wschodu; toteż większość z tłumu miała na sobie rozmaite maski przeciwgazowe z filtrami własnej produkcji. Ruszyli pochodem wzdłuż nabrzeża Brdy. Itryna koniecznie chciał pochować przyjaciela na płonącej tratwie; miało to swoje wymiary praktyczne oprócz rytualnych, gdyż po okolicznych wsiach grasowały bandy kanibali, wysysające nawet szpik z kości. Zjedzenie ludzkiego mięsa było najsilniejszym z narkotyków, który uzależniał już od pierwszej dawki – oznaczało to bowiem złamanie najsilniejszego ze społecznych zakazów. A samotność wynikła z przekroczenia ostatecznych granic jest najstraszniejsza i najbardziej upadlająca. Jednakże sposób taki mógłby wywołać kontrowersje w Koacerwacie, co też nadmienili zwiadowcy z Oddziału Rzecznego.
Zdecydowano się więc na wykopanie maksymalnie głębokiego dołu. Muzyka grała w międzyczasie. Klasyczna, powolna ballada – cała procesja wyglądała na zatrzymaną w miejscu. Jak osobny element z innego świata; kontrastujący z wszechobecną szarugą i grzęzawiskiem.
Forezego ubrano w klasyczną WZ 93; na Ziarkę narzucono grubą OP-1, przykrywającą zaczerwienienie na szyi. Czwórka grabarzy niosła trumnę. Naprędce skonstruowano mechanizm bloczkowy; zamknięto wieko. Aleksander należał do pochodu niosącego Marcina; zaś ciało Ziarki układały na linach same kobiety. Gromadziły się chóralnie, wylewając przy tym łzy. Widziały w niej idealną żonę; w Forezym zaś idealnego męża.
„Gdyby tylko… gdyby tylko wiedziały!” – pomyślał Itryna. Jeszcze raz chciał spojrzeć na zjeżdżająca w dół trumnę; zbliżył się tuż do krawędzi. Przez moment mignęły mu wszystkie chwile. Kamila. Piwnica. Wypad na garaże. I morze innych kobiet. Ostatnia uczta. W utrzymaniu równowagi przeszkodził mu jakiś kamyk. Albo kępa mokrej trawy stanęła na jego drodze. Bez krzyku runął jak długi w otchłań.
***
Staruszek o jednej nodze chwycił za koła swojego wózka, podjeżdżając bliżej ogniska. „Pięknie płonie. Jak za dawnych lat, gdy jeszcze…” – urwał myślotok, widząc nadbiegającą gromadkę dzieci.
- Dziadku! Dziadku! Opowiedz nam o Foretrynie! Jak to się skończyło?
- Foretryna! – zawtórowała umorusana ziemią dziewczynka idąca z przeciwnej odnogi tunelu. Usiadła na metalowej beczce i obróciła głowę w stronę dziadka.
- Otóż… - zaczął, a wszystkie dzieci usłuchały w milczeniu. – Nie było żadnego Foretryny! Po pierwsze, primo… to był Marcin Forezy i Aleksander Itrynowicz! Dwoje ludzi, takich jak wy! No, może…
- Aaa… - rozdziawili buzię chłopcy, nie dając dokończyć bajarzowi.
- A pani Forezowa i Itrynowa też była? – zapytała dziarsko dziewczynka.
- Pań Itrynowych wiele było; a historia o pani Forezowej jest smutna.
- Ooo…
- Na pewno znacie historię o pogrzebie, jak to Itryna pożegnał swojego przyjaciela i zajrzał we wieko trumny…
- Znaaaamy…
- Tak. To właśnie Itryna zajrzał do dołu z trumną, potykając się o maleńki kamyczek. I wpadł do ogromnej jamy, a ekipa tysiąca żołnierzy nie znalazła…
- Ale że oni razem…?
- Wykluczone! Koacerwat był państwem konserwatywnym – przez moment to zakazano nawet kobietom noszenia dekoltu. A zresztą, i tak zimno było.
- Co to dee..kolt? – dopytała dziewczynka.
- To takie… - staruszek nieznacznie się zaczerwienił – Mniejsza o to. To niespotykany przypadek – i drugiego chyba takiego nie będziemy mieli, chyba, że pewnego dnia na świecie znajdzie się dziecko Forezego. Jakiekolwiek, niech nawet nie będzie to sprzed Zamroczenia – choć takie byłoby najlepsze. Jeden władca nie mógł rządzić bez drugiego. I do dzisiaj nie wiadomo, czy to Forezy wciągnął Itrynę, czy Itryna sam skoczył w czeluści, by nie stać się nigdy krwawym tyranem. Choć gorycz już ścigała Marcina, i ja tak myślę… że to ta gorycz go zabiła.
- Pani Forezowa! Pani Forezowa! Co z nią?
- Ona miała serce z lodowca, a żyła jeszcze w ciepłocie! Gdy Forezy nie był jeszcze ani władcą, ani nie wojował, to go odrzuciła. Zwyczajna zdrada.
- Ooo…
- Dziadku, a może gdyby nie pani Forezowa, to Forezy nie zostałby półkrólem?
- Oj tak, tak być może.
- Bez Itryny by nic nie znaczył!
- A czy Itryna by coś znaczył bez niego? To była niespotykana nigdzie dychotomia, i myślę, że dzięki temu mieliśmy takie piękne dni.
- A gdzie są? Gdzie są teraz, dziadziu?
- Itryna z pewnością zabija wysłanników Radnego i włóczy się, poznając nowe kobiety. A Forezowa po śmierci wróciła do Forezego i się kochają jak nigdy, jak tamtej pamiętnej nocy. Są na dnie każdej fali radiowej, na każdym orbitalu atomu i wypędzają złe milisiwerty z wiatru.
- Dziwne.
- To tak jak życie. Będziecie starsi, to się dowiecie. Do spania!
Ale sam staruszek nie mógł jeszcze usnąć, nawet gdy dobrą godzinę wpatrywał się w żar ogniska. „Czy aby na pewno im dobrze powiedziałem? Przecież życie wcale nie jest takie szczęśliwe. A to najgorsze – uwierzyć w bajki, legendy…literaturę! Cholera – ale Itryna przecież nie mógł wpaść sam z siebie do tego grobu…” – mamrocząc, zapadł w głęboki sen.
No i oczywiście – na potrzeby literackie wykorzystano fragmenty należące do innych utworów – „Ona jest ze snu” IRA i „Baśka” – Wilki
