

--------------------------------------------------------------------------------
Cyk-cyk-cyk-cyk
Cykanie świerszczy wyszarpuje mnie ze snu. Zrywam kołdrę. Siadam. Serce łomocze. Spocone ręce drżą. Światło księżycowej pełni wpada przez odsłonięte okno, topi mój barłóg w srebrzystej kałuży, igra nocnym światłocieniem po reszcie współlokatorów. Śpią twardo. Ja już nie zasnę. Ja... Ja...
Ja znowu czuję Zew.
Coś pulsuje w moich udach. Wykręca stawy. Wali w plecy od wewnętrznej strony, coraz szybciej, coraz mocniej, wśród staccato impulsów bólu. Zew wyrywa się na wolność. Szybko. Teraz. Już.
Wyginam się w łuk – tak kurewsko strasznie boli. Chcę krzyczeć – ale Zew rozpycha się już w gardle, w ustach, dosłownie wyrywa żuchwę z zawiasów. Chrupią stawy. Trzeszczą kości. Ręce chudną. Nogi mam teraz dwa razy dłuższe; mogę je zginać niczym świerszcz. Skóra na plecach pęka, uwalniając skrzydła szarańczy. Zew wydostaje się na wolność, zgniatając wszelki strach i obrzydzenie.
Wyskakuję przez okno. Ląduję w przykucu, w kałuży księżycowego blasku, na spękanym asfalcie u stóp noclegowni. Wśród kamienic śródmieścia cisza pewnie dzwoni w uszach, ale nie tu, na peryferiach pełnych łąk i niskiej zabudowy. Tutaj wszystko drży od nieustającego, sierpniowego koncertu świerszczy.
Pocieram nogami o skrzydła. Cyk-cyk-cyk. Cyk-cyk-cyk. Cyk. Cyk. Łąki odpowiadają milionem głosów:
– Cyk-cyk-cyk-cyk.
"Wiesz, co robić!"
Wiem. Zrywam się w stronę serca miasta. Czas na łowy.
*
Kiedy miałem dziesięć lat, byłem władcą łąk wokół gospodarstwa. Chwytałem świerszcza w dwie ręce, urywałem mu tylne nogi i wypuszczałem, obserwując, jak niezdarnie pełznie przez trawę. A gdy upolowałem więcej, organizowałem wyścigi.
Pudło po butach robiło za bieżnię. Pasikoniki startowały z jednego końca. W drugim leżały nóżki, które im odebrałem. Zwycięzca odzyskiwał swoją własność; mógł nawet liczyć na operację za pomocą Super Glue. Resztę zawodników rozdeptywałem. Nie ma litości dla przegrywów!
– To obrzydliwe – skrzywiła się moja siostra. Ewa była dwa lata starsza, więc często mawiała, że jest już dorosła. A skoro tak, to ma prawo osądzać.
– To jest zabawne – poprawiłem, szczerząc się znad pudełka. – Widzisz tego zielonego? Prowadził, debil jeden, a teraz siedzi tylko w miejscu. Jakby się zmęczył albo coś.
Wiatr zaszumiał wśród wyschniętych traw, złotych jak zawsze pod koniec sierpnia. Pudełko prawie odleciało, ale w porę je przytrzymałem. Ewa kucnęła obok. Wlepiła we mnie wzrok zielonych oczu, przenikliwy i bardzo nieprzyjemny.
– Obrzydliwe, Wojtek – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Ty jesteś obrzydliwy. Je to wszystko boli!
Wzruszyłem ramionami.
– No to co? – spytałem. – Nie lubię ich. Niech giną.
– Ale ty jesteś głupi! – fuknęła. – Nic ci nie zrobiły przecież.
– Sama jesteś głupia! One przypominają!
– O czym niby?!
– Że szkoła idzie, no! Że kończą się wakacje! W sierpniu co wieczór tak jazgoczą. Im bliżej września, tym głośniej. A ja... – urwałem. – Teraz milkną, kiedy jestem w pobliżu. Słyszysz je? Nie? No właśnie! Nauczyły się strachu. Muszę im tylko... przypominać. – Spojrzałem znacząco na kartonową bieżnię. – Szkoła jest głupia.
– To jest głupie! – wrzasnęła Ewa i kopnęła pudełko. Zawodnicy i ich trofea rozsypały się wśród traw.
Moja siostra, zła jak nigdy, pobiegła w stronę gospodarstwa. Odprowadziłem ją wzrokiem. Potem przepatrzyłem łąkę. Nie cykała ani jednym świerszczowym głosem. Mogłem udawać, że jest lipiec.
Odzyskałem pudło po butach. Myślami krążyłem jednak wokół pomysłu, na który wpadłem jakiś czas wcześniej. Potrzebowałem ogniska, słoika i dużo, bardzo dużo świerszczy.
*
Docieram do śródmieścia. Księżyc kryje się właśnie za warstwą chmurzysk. Pomarańczowe światło lamp wyłania z mroku jednię i skrawki chodników. Wszystko, co leży poza tym blaskiem, należy już do mnie.
Przeskakuję z cienia w cień. Przemykam wzdłuż murów kamienic, odartych z tynku i cuchnących grzybem. Sadzę susy po trzy-cztery metry, wiedziony przez Zew. On jest jak instynkt. Jak siła, z którą po prostu nie da się walczyć.
Zaułki wokół kościoła giną w mroku tak gęstym, że niemal namacalnym. Kucam w cuchnącej szczynami bramie. Czekam. W murach świątyni zawodzą organy, ale koniec mszy nadejdzie już wkrótce.
Obserwuję odrzwia kościoła, wielkie, ciężkie, uchwycone w snop pomarańczowego światła. Raptem uchylają się i grupka wiernych wychodzi w noc. Sami rachityczni staruszkowie, uczepieni kurczowo życia – słyszę świst oddechów, trzeszczenie steranych stawów, rytmiczne „klik-klik” lasek o bruk. Ci ludzie się nie nadają. Czekam.
Ksiądz w czarnym płaszczu zamyka drzwi. Jest młody – lekkie, dynamiczne ruchy mówią same za siebie. Pogwizduje „Króluj nam, Chryste”. Uśmiechnąłbym się teraz do wspomnień z Pierwszej Komunii, ale ja przecież nie mam ust.
Tylko żuwaczki.
Skaczę.
Mężczyzna leci na plecy ze stęknięciem, powalony moim impetem. W pomarańczowo-czarnym światłocieniu widzi prostokątną twarz. Oczy jak dwa węgle. Aparat gębowy niczym para zębatych harpunów. Ksiądz nieruchomieje przerażony, a ja korzystam z okazji, że nie krzyczy.
Tłukę jego głową o bruk tak długo, aż traci przytomność. Odciągam go do bramy, na granicę światła i mroku. Obserwuję twarz ofiary. Czekam.
Z ust mężczyzny wypełza świerszcz. Pociera nóżkami o skrzydełka.
– Cyk-cyk.
– Cyk-cyk-cyk – odpowiadam w ten sam sposób.
– Cyk-cyk-cyk-cyk. – To wiatr przynosi znad łąk echo koncertu.
Nowo narodzony świerszcz ucieka do kościoła, a ja nurkuję w miejski mrok. Łowy trwają.
*
Miejsce kaźni przygotowałem starannie. Na piaskowym pagórku ułożyłem krąg z kamieni. Piramidkę z patyczków, kijków i mniejszych gałęzi wnet ogarnęły płomienie. Ogień rósł nieustannie. Ja tymczasem zerkałem z niecierpliwością to na plastikowy słoik, to na zachód słońca.
Krwawa łuna oblewała niebo, barwiąc też bezkres sierpniowych łąk. Już-nie-złote, ale jeszcze-nie-czerwone morze traw szumiało w rytm powiewów wiatru. Wśród tych dźwięków nie cykał żaden świerszcz. Miałem nadzieję, że po kaźni nie odezwą się już nigdy.
Gdy wychodziłem z domu ze słoikiem pod pachą, siostra przeszyła mnie gniewnie. Dobrze, że nie wiedziała o pyle drzewnym, który zwędziłem z warsztatu. A nawet jeśli, to co by zrobiła? Naskarżyła rodzicom?
Słońce skryło się za horyzontem już w połowie, więc sięgnąłem po słoik ze świerszczami. Do środka szczodrze nasypałem pyłu. Potrząsnąłem, żeby wszystko dobrze się wymieszało. I jeszcze raz, tak dla pewności. Zlustrowałem zawartość przez plastik ścianek. Moje ofiary pełzały niemrawo wśród pyłu, każda pozbawiona tylnych nóg. Równe pięćdziesiąt sztuk. Polowałem na nie dużo dłużej, niż myślałem, ale to już nieważne.
Wstawiłem słoik w ogień do góry dnem. Kilka chwil później patrzyłem na piekło szalejące wśród topniejącego plastiku. Na świerszcze miotające się szaleńczo. Płonące żywcem. Zamieniające się w zwęglone truchełka.
– Cyk – rozległo się nagle gdzieś blisko.
– Cyk-cyk.
Dobry nastrój poszedł z dymem. Fuknąłem z furią. A jednak! Cholery nie bały się jeszcze dostatecznie mocno!
– Cyk-cyk-cyk.
– Cyk-cyk-cyk-sz-sz-sz-sz-szszszsz...
A może by tak spalić ich ukochaną łąkę? Może to je nauczy pokory?
Cykanie zlało się w jeden rozwibrowany szum. Jakby śpiew. Wołanie, że owadzi mieszkańcy mnie nienawidzą.
– Sz-sz-sz-sz-prawda...
Zesztywniałem.
– K... Kto to powiedział? – zapytałem zaskoczony.
– Sz-sz-sz-sz-jaaaaaa... – zaszumiało wśród traw.
Nagle łąka buchnęła dymem. Nie, nie dymem – rojowiskiem owadów, całymi milionami. Szary opar wzbił się w niebo, zakotłował, a potem uformował w potwora, którego pamiętałem z rysunków ze szkoły. W szarańczę. Latającą klęskę żywiołową, pożerającą dosłownie wszystko. Teraz ta klęska gapiła się na mnie.
– Z-z-zosssstaliśśśmy wez-z-zwami – zaszumiały owady. – Naaa rat-t-t-tunek braciom mniejszym. Czeka cię kara, Wyrywaczu Nóg!
Nie mogłem wykrztusić ani słowa. Po prostu upadłem na kolana. Szczęka drgała mi szaleńczo, gardło wypełniała gula strachu. Serce łomotało z taką mocą, jakby chciało wyrwać się z piersi i uciec.
Za horyzont.
Przez łąkę skąpaną we krwi.
– Odkupiszszsz winę – zaśpiewała szarańcza. – Dwieśśśście dwanaście ludzkich żyć za dwieśśśście dwanaście istnień, które zniszczyłeś. Rozumiesz?
Mimowolnie skinąłem głową. Do oczu napłynęły mi łzy. Chciałem się zbudzić z tego koszmaru. Przecież to nie mogło dziać się naprawdę!
– Ludzie mieli swoich krwawych bogów – zaszumiały owady. – Świerszcze mają Szarańczę!
Zerwał się wicher, który zmiótł z nieba wizerunek potwora. Słońce znikło za horyzontem, ale nie wiedziałem dokładnie kiedy. Wciąż klęczałem, drżąc na całym ciele. Coraz mocniej bolały mnie plecy.
Gdy skóra pękła i uwolniła skrzydła, nie miałem już sił, by krzyczeć.
*
Zza śmietnika w zaułku mam niezły widok na dyskotekę po drugiej stronie ulicy. Światło szyldu barwi otoczenie neonowym fioletem. Od lokalu niesie się niskie „dum-dum” basów. Ten dźwięk doprowadza Zew do szału. Odczuwa chęć wyprucia flaków całej imprezie.
Raptem na chodnik wychodzi dwoje młodych ludzi. Obściskują się. Całują. Potem ruszają na wskroś ulicy, w moją stronę. Pewnie zaraz skręcą w prawo, by w kałuży pomarańczowego światła wypatrywać autobusu.
Niedoczekanie.
Skaczę.
Chłopak upadając uderza się w głowę i traci przytomność. Jego towarzyszka piszczy w panice. Wiruję, wyciągając jednocześnie nogę, i podcinam ofiarę. Dziewczyna upada, a ja widzę jej twarz. Znam ją. Mimo upływu lat nie zmieniła się aż tak bardzo.
Wciągam oboje do zaułka, w ciemność panującą za śmietnikiem. Chłopak idzie na pierwszy rzut: jego oddech zamiera, a spomiędzy warg wypełza świerszcz. Dobrze. Teraz nachylam się nad moją kochaną starszą siostrą. Zatykam jej usta. Drugą rękę zaciskam na gardle.
Popełniłem przed laty poważny błąd. Zwierzyłem się Ewie ze spotkania z Szarańczą. Opowiedziałem o tym, co zamieszkało we mnie tamtego wieczora. Kto jak kto, ale starsza siostra powinna wymyślić jakiś sposób, żeby odkręcić tę klątwę. Ale ona...
Ona wszystko zdradziła rodzicom. Ci zadziałali szybko. Doktorzy. Diagnoza. Zastrzyki. Psychiatryk. Nikt mi nigdy nie uwierzył. Byłbym oszalał, gdyby nie Zew. Dzięki niemu w końcu zabiłem pielęgniarzy i uciekłem w świat.
– Cześć-ć-ć-ć – cykam. – Miałaś kiedyś brata. Pamiętasz?
– Mmm! – Ewa szarpie się rozpaczliwie. – Mmmm!
– Ojej. Tak mi przykro.
Ruchy dziewczyny są coraz słabsze i w końcu gasną zupełnie. Czekam. Po chwili z ust mojej siostry wyłania się świerszcz. Nie muszę podnosić go do światła, by wiedzieć, że ma zielone oczy i patrzy na mnie z przerażeniem. Zeskakuje na ziemię. W tej samej chwili podejmuję decyzję.
Depczę świerszcza i rozsmarowuję go po bruku. W końcu jesteśmy kwita. Zew milcząco przyznaje mi rację.
Wiatr niesie znad łąk „cyk-cyk-cyk-cyk” owadziego koncertu, a ja nurkuję w zaułki miasta. Noc dopiero się rozkręca.