Teraz właśnie śmigałem rowerem, ażeby zdążyć do biurowca em-en-o na dwudziestą pierwszą. Byłem zwarty, gotowy i szybki jak Niki Lauda. Wszechobecne drogi rowerowe o najwyższym możliwym standardzie iso tysiąc pięćset sto dziewięćset, teraz opustoszałe, tylko mi sprzyjały. Mógłbym tak popylać przez Holandię całymi godzinami. Miałem wszystko, co potrzeba – latarkę-czołówkę na łbie, orzeźwiającą butelkę z diet-fantą na podorędziu, kluczyk do bram firmy w kieszeni (to na wypadek, gdyby akurat nikogo nie było już w środku), sprawny jednoślad przy… a raczej pod poddupnikiem. Nowością było to, że zabrałem i wtranżoliłem na bagażnik stary, nieużywany od dawna odkurzacz, przywieziony z Polski.
Po około trzydziestu minutach jazdy otworzyłem bramkę, zaparkowałem elegancko przed em-en-o i wpłynąłem w niekończący się przestwór biurowca. Miałem sprzątać tylko jedno pięterko pierwsze, które, jak się okazało, akurat świeciło pustkami. „O, jak to dobrze”, pomyślałem. Starego Jugola, co zwykł przed swym kompem przesiadywać do późna, tym razem nie było. W ogóle w całym office-sie nie zastałem żywej duszy.
Bez zbędnych ceregieli, gadek, szmatek i gier wstępnych, pognałem więc do kantyny. Wyjąłem mopa, plastikowe woreczki na śmieci oraz ściereczki do ścierania kurzu. Przygotowałem potrzebne płyny (strofy safickie) i szczoty (rymy) – mój nieodzowny warsztat pracy (poezja)! W jednej z niedużych sal podpiąłem przywieziony z domu odkurzaczyk do prądu, zachowując należyte środki ostrożności i nie wkładając suchych, a tym bardziej mokrych czy spoconych palców do kontaktu. A następnie skierowałem się do korporacyjnej kuchni w celu przygotowania kawy przez nastawienia wody na kawę i zaparzenie czarnej, sypkiej, aromatycznej „mielonki” wspomnianą i wzmiankowaną parząchą. Na błyskawiczne zupki hop w proszku było póki co za wcześnie, więc o nich na razie nie myślałem poprzez osiągnięcie stanu całkowitego niedumania, z którym to stanem różnie w mym życiu bywało. Ta noc należała do mnie! Przez całe cztery godziny budynek był mój i tylko mój, niczym Hela w piątki spod dziesiątki, i mogłem z nim robić wszystko, cokolwiek by mi przyszło lub strzeliło do głowy! „A zatem… taaak, nie myśleć, nie myśleć, o niczym nie myśleć”, zadumałem się i… Wiecie co? Prawie że usnąłem.
Ale, ale… no jakże tu spać, kiedy coś zaczyna ci harcować za ścianą. Ten agresywny warkot, dochodzący z sąsiedztwa, przerwał brutalnie wewnętrzny mój stan niemyślenia, osiągnięty i wypielęgnowany z takim pietyzmem i, co tu dużo gadać, znojem. Poleciałem więc niezwłocznie, by sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co piszczy i zakłóca spokój całymi dziewięćdziesięcioma żałosnymi decybelami – jest właśnie mój osobisty, prywatny elektroluks. Przez moment mierzyliśmy się ze sprzętem sprzątającym wzrokiem, no bo, widzicie, akurat ten mój miał domalowane flamastrem „czarne oczy, co się śnią” (jak w tej piosence). I jak zwykle, wprawnie oraz w pełni profesjonalnie, oceniałem stopień szkodliwości hałasu na zdrowie człowieka, a następnie udałem się w stronę najbliższego gniazdka w celu wyjęcia z niego wtyczki i uniemożliwienia tym samym dopływu prądu do generatora energii akustycznej. Lecz kiedy tylko zbliżyłem się do najbliższego kontaktu i ku niemu właśnie skierowałem swe myśli, intencje, stała się rzecz niezwykła… i oto – jako i jest napisane – dostrzegłem to, czego ani oko nie widziało, ani cholerne ucho nie słyszało.
Odkurzacz zamarł – jakby chciał powiedzieć finalne „amen”… albo „spadaj draniu”. Teraz, kurde, naprawdę powiało złowieszczą oraz oczywiście głuchą, a nawet grobową ciszą. Zabrakło tylko muzyki z „Psychozy”. Doprawdy nie wiedziałem, co mam czynić. I z tej niewiedzy oraz oszołomienia odwróciłem się na pięcie, ale tylko jednej, tak że o mały włos nie skręciłem sobie kostki, zaś stąpając na dwóch rychło opuściłem room číslo uno.
Zaledwie to uczyniłem doszedł do mych uszu kolejny niepokojący dźwięk. Tym razem nie był to jednak odkurzacz, ale czajnik z gotującą się wodą. „Uff”, odetchnąłem z ulgą. „Uff”, odpowiedział mi nowy generator hałasu. I słusznie wparowałem do kuchni, gdyż właśnie tam się on znajdował, gwiżdżąc na mnie bezceremonialnie. Wparowałem, zalałem kawę parującym wrzątkiem o temperaturze jak najbardziej słusznej. Nie chciałem dodatkowo podgrzewać i tak już gorącej atmosfery, ale kubek czarnej parząchy – aaa, to co innego. Zrobiłem więc coffee time'a, usiadłem wygodnie, siorbnąłem potężny łyk i pojąłem – eureka – że sparzyłem się w język. Cóż za katartyczne doświadczenie! Poczułem się, jak sam Newton w momencie, gdy z pomocą spadającej papierówki odkrywał grawitację. Z tym że ja na nic wielkiego nie wpadłem… ani nic wielkiego nie wpadło na mnie. „Nie myśleć o bólu, nie myśleć o bólu, w ogóle nie myśleć”, myślałem gorączkowo i nieomalże odleciałem z tego właśnie bólu.
Jednakże ponowny ryk, dochodzący zza ściany, przerwał ów stan introspektywny, związany z lustracją mych narządów wewnętrznych z obolałym językiem na czole… na czele! Pobiegłem niezwłocznie, aby sprawdzić, co piszczy w trawie i dlaczego tym czymś, co piszczy jest mój upierdliwy, głupi odkurzacz.
Zaledwie to uczyniłem ponownie zaległa cisza, która, jak za poprzednim razem, była również złowieszcza, a nawet posępna. No nie! Tego było już za wiele! Postanowiłem powiedzieć zdecydowane „nie” nieposłusznym maszynom z problemami i historią (jak jest historia – to zawsze są problemy; historia jest jednym wielkim problemem, przynajmniej dla niektórych). Pogroziłem stanowczo palcem wskazującym, zaś drugą ręką oraz całym sobą oparłem się o ściankę działową. Wielki błąd! W ten sposób trafiłem na rozkręcony kontakt, a w nim – na niezabezpieczone przewody elektryczne, co spowodowało natychmiastowe, a także nieuniknione porażenie fizycznej mej powłoki prądem.
Dżizus! Ja wiedziałem, że ta noc ciekawie się zapowiada, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że efekty pirotechniczne staną się również jej integralną częścią. Zdążyłem spojrzeć jeszcze na czasomierz. Była dokładnie dwudziesta druga. I wtedy straciłem przytomność na godzinę.
Kiedy się ocknąłem, ponownie zerknąłem na zegarek, ażeby zachować przynajmniej pozory przytomności. W pokoju panowała cisza, ale tylko na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, jako że, o matko, elektroluks gdzieś wcięło. Na dodatek pomiędzy dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią zdarzyło się w em-en-o bardzo wiele: więcej niżbym chciał. Przypomniałem sobie o pizzy, którą zamówiłem odpowiednio wcześniej. Pobiegłem więc do main entrance, ażeby sprawdzić, czy zamówienie zostało zrealizowane. Gdyby dostawca się spóźnił, na co po cichu liczyłem, wyżerkę miałbym na koszt „Pizza & Pasta”. Zresztą umierałem już z głodu. Te przygody rodem z filmu „Bunt maszyn”, z terminatorem korporacji a-gie-de w roli głównej, nieco mnie wyczerpały. Potrzebowałem czystej… energii, spokoju i keczupu. Najchętniej o smaku łagodnym. Używam zawsze. Nawet do pizzy.
I w tym właśnie momencie, wychodząc zza zakrętu wąskiego korytarzyka, spotkałem się oko w oko ze spojrzeniem spod byka, z którym to spojrzeniem to moje wolałoby się raczej nie spotkać. Od razu rozpoznałem czarne oczy, co się śnią, które teraz nie były czarne, lecz krwisto-czarne. Odkurzacz-niegodziwiec mierzył mnie i zapewne oceniał, jak dobrze smakuję, nieprzerwanie pałaszując swą nową ofiarę: pizza boy'a. Nawet nie pytajcie! Wszędzie nic, tylko krew, pot i łzy, no i keczup – te płyny mieszały się i wylewały, mieszały i wylewały, z każdej dziury biedaka, istniejącej już wcześniej albo stworzonej od samego początku, niejako od nowa, poprzez nadgryzienie, odłupanie, odrąbanie lub oderwanie. „Pepperoni” była natomiast nieruszona i niepokalanie nietknięta.
Zrobiłem tak – postanowiłem zawalczyć o wysoką stawkę. Pomyślałem: „Teraz albo nigdy”, „Bóg chrześcijan mi dopomoże”. Pochwyciłem gaśnicę i z tą gaśnicą oraz patriotycznym okrzykiem „kebabu nie jem” na ustach rzuciłem się na małe, złośliwe draństwo o zacięciu terrorystycznym.
Niestety podczas efektownego szturmu poślizgnąłem się na rozlanym koncentracie firmy „Pudliszki” (sabotaż) i zaryłem głową w „Pepperoni” (niedoszła kolacja), już wyciągniętą z kartonu (dostawa) i nawet jeszcze trochę ciepłą. Mała, warcząca paskuda miała mnie teraz jak na widelcu, jak na nożu i widelcu, jak na nożu, widelcu oraz talerzu! Już czułem, jak mi włosy na głowie wibrują, jak stają dęba, jak bitch zaczyna wyrywać mi je metodycznie… metodą przez zasysanie z pomocą rury teleskopowej. Ta rura oplotła mnie i omamiła niczym włosy zmysłowej dżej-lo swego czasu podczas seansu „Anakondy” w trzy de. I już się prawie przekręciłem, ale na szczęście koniuszkami palców zdołałem jeszcze dorwać, a następnie zrolować pizzkę i wcisnąć ją na długość w głębokie gardło ssącej. Pomyślałem: „niech się udławi, zaraza, i w końcu mnie puści”. Puściła, a ciasto wypluła.
Wtedy zacząłem uciekać, pędząc ile wlezie. Wpadałem po kolei do różnych sal, salek, saloników i pokojów konferencyjnych, tarasując za sobą drogę rozmaitymi przedmiotami, które mi w ręce wpadły. Tak więc usiłowałem uniemożliwić ściganie mnie przez umieszczenie na podłodze kolejno: szklanek, ręczników, rozkładówki „Playboya”, mopa, wiadra z chemikaliami, mikrofali, lodówki, a nawet pralki… Odkurzacz gonił mnie jak wściekły, zgrabnie wymijając przeszkodę jedną po drugiej prawie jak w slalomie gigancie. W pewnym momencie, a działo się to w kuchni, byłem już tak zdyszany, że przystanąłem w celu napojenia i nakarmienia się czymkolwiek. A leżały tam jakieś ciastka, zapewne z coffeeshop'u, więc je natychmiast wpałaszowałem. Łyknąłem też haust orzeźwiającego napoju z bąbelkami. Mój mechaniczny prześladowca zrobił o dziwo to samo, jednak chcąc nie chcąc opluł mnie dietetyczną fantą, która mu najwidoczniej nie posmakowała. Przypominało to trochę nagły i niespodziewany prysznic, jednakże zamiast wody przyszło mi schłodzić się wściekle słodką oraz oczywiście lepką substancją.
Po tej regeneracyjno-orzeźwiającej przerwie wybiegliśmy z kuchni na korytarz i dalej prosto przed siebie. W ten sposób wleciałem nieopatrznie do saloniku, gdzie wpadłem we własną pułapkę. Przeskoczyłem zwinnie telewizor, z gracją baleronki... balerinki potknąłem się o mopa, spektakularnie zraniłem o rozbity wazon w kształcie serca i zaplątałem w ściereczki do wycierania naczyń. Bach! Leżałem, krwawiłem i przewidywałem rychły swój koniec. Wspominałem matkę i swoje rybki i akwarium, tęskniłem za kochanką. Przypomniałem sobie nawet rzewną melodyjkę z „Titanica” i zacząłem ją po cichu nucić, powoli żegnając się z tym światem.
Lecz wtedy właśnie zdarzył się nieoczekiwanie cud. Sam nie wiem, jak to się stało, żeśmy poszli z elektroluksem w tany, wpadliśmy sobie w objęcia i odtańczyliśmy „Nad pięknym modrym Dunajem” Straussa. Całe i z powtórkami! Umm, pa, pa! Co za utwór! To najwidoczniej te ciasteczka, wszamane jeszcze w kuchni, tak nas do siebie zbliżyły. Stopniowo przyspieszaliśmy i także akompaniament zdawał się nabierać tempa. Tylko układ taneczny trzeba było nieco zmodyfikować. Wreszcie mój niedawny wróg i adwersarz włączył opcję turbo i w ten sposób odkurzyliśmy wspólnie pół em-en-o. Musiało to wyglądać arcyzabawnie. Jeżeli znacie „Flipa i Flapa”, komedie slapstikowe i filmy czarno-białe, w których wszyscy biegają naokoło jak opętani i robią te głupie miny, to wiecie, o czym mówię.
Nasza amicizia nie trwała jednak zbyt długo, bo trwać wiecznie nic nie może. Więc znów poszliśmy z odkurzaczem na noże, kiedy tylko magiczna moc ciasteczek się ulotniła. Tak więc, rany Julek, musiałem ponownie uciekać. I zgadnijcie, gdzie pobiegłem. Do main entrance oczywiście, bo gdzieżby indziej!
I teraz wydarzyła się rzecz naprawdę niezwykła, bo oto w progu em-en-o czekała na mnie kolejna dziwna maszyna. Była to sieczkarka made in China. Przestraszyłem się w pierwszej chwili okrutnie, ale zupełnie niepotrzebnie. Czułem już oddech rury od odkurzacza na plerach, więc sądziłem, że jestem osaczony. Lecz wtedy… rachu-ciachu! Na ostro się rozprawiła machinka z odkurzaczem, przerabiając go na niestrawną paszę, bynajmniej nie dla królików czy innych bydlątek. Uwierzcie? Było naprawdę na co popatrzeć. Piszącego te słowa natomiast oszczędziła, a dlaczego, nu ja nie znaju.
I na tym kończy się moja przygoda na nocnej zmianie. Nie mówiłem wam jeszcze, ale zwykle ta praca w em-en-o jest nudna jak flaki w oleju. Co ciekawego wydarzy się w przyszłości i czy nawiedzi mnie kiedy jeszcze jaka szajbnięta maszynka, która być może i do was zawita, tego nie wie nikt, no może z wyjątkiem jasnowidza Jackowskiego. Zapytajcie go o to, jeśli chcecie. Podaję numer konta i inne dane biznesowe: link usunięty, nie robimy reklam w tekstach. Nawet krypto. M79
Added in 1 minute 16 seconds:
Dalsza część opowiadania "Fantastyczny elektroluks Balbisza". Zachęcam do czytania i oceniania!
