– Dażbog! – Tłusty oberżysta podziękował ukłonem, pazernie chowając monety do kieszeni poplamionego fartucha. – Obduchem obacze! – dodał w zapewnieniu, po czym wycofał się rakiem. Po kilku niezgrabnych krokach, na wysokości drzwi, z zadziwiającą lekkością wykonał piruet i pogwizdując wesoło, zbiegł po schodach.
Tam do licha! Przeklęty pancerz! Co mnie podkusiło żeby go założyć? Powietrze można dziś kroić. Na panią Pałacu! Cały ociekam potem. Oddałbym wszystko, za łyk zimnego gorzkniaka, bo mdli mnie na samą myśl o tutejszych cienkich trunkach. Pomimo zapewnień grubasa, nie wierzę, by miał porządne wino. W pokoju, ze ścian i sufitu zwisają pajęczyny, a w dodatku cuchnie stęchlizną. Siennik wygląda na czysty, ale na pewno mieszkają w nim myszy. Nad stołem masa kurzu migocze, podświetlona przez promienie słońca, wpadające wraz z upałem przez okno. Przeklęta duchota!
Ledwo odrzuciłem mój pas, szablę, potem pozbyłem się płaszcza i mozolnie zabrałem za napierśnik, a już po schodach wdrapywał się ciężko, karczmarz, cały czerwony z wysiłku.
– Najprzedniejsze Xirańskie! – Zapewne skłamał, ostrożnie stawiając dzban na stole, po czym znowu, jak po mydle, czmychnął z powrotem. Tym razem zamykając drzwi za sobą. Dobroczynny powiew powietrza, szybko przykryła, ciężko opadająca kurtyna duszności, odtąd jedynym ruchem który ją rozrywał, było stado bzyczących much, wirujących wokół wina.
Ciąg dalszy pojedynku z przepoconym rzemieniem, nagle przerwał odgłos, coś jak brzdęk pucharu o puchar w czasie wznoszenia toastu. Gdzieś blisko za oknem, na wysokości parapetu. Odruchowo sięgnąłem po broń, gdy do środka wskoczył, czarny włochaty stwór, na dwa i pół łokcia wysoki. Miał brudne spodnie, bose stopy, a jego grzbiet zdobiła czerwona koszula, przewiązana skórzanym pasem z którego bezczelnie dyndając, zwisały dwa najeżone kolcami kastety oraz cynowy kubek.
– Niech cię Clavio! Mógł byś kiedyś zapukać! – Przywitałem przyjaciela – śmierdzisz zmokłym psem! – dodałem z niesmakiem, gdy powietrze wypełnił ten wątpliwej jakości aromat. Ciało mojego gościa, od stóp do głowy pokryte było gęstą szczeciną. Typowy Hepsanin, mówią, że oni podobni do wilków, tylko słyszał kto kiedy, żeby poczciwe zwierzęta były takie złośliwe, jak ten pan tu oto. Widać na pierwszy rzut oka, nawet twarz zarośnięta sierścią i te małe błyszczące, zielone ślepia przebiegłe, wredny zadarty nosek, szeroka szczęka i czarne usta z ostrymi jak brzytwa zębami, wiecznie wyszczerzonymi w uśmiechu.
– Witam Królewskiego Gwardzistę! – Ukłonił się, naśladując dworskiego trefnisia, po czym dodał szyderczo – piękny pancerz. Na pewno wygodny.
– Siadaj – warknąłem, powracając do walki ze sznurkami, zadowolony z wymiany uprzejmości. Nic się nie zmienił. – Śmiało! – Wskazałem spojrzeniem na dzban, bo wpatrywał się w niego, z wywieszonym jęzorem. Mógłbym przysiąc, że jakby miał ogon, to by nim zamerdał, taki był spragniony. Bez wątpienia miał swoje wady, ale i najważniejszą zaletę. Nigdy nie zawiódł mojego zaufania. Poznaliśmy się w wojsku, lata temu. Pamiętam jak pił, walczył, zabijał, a najbardziej jak cierpiał, ucząc się kaligrafii. Na jego nieszczęście Królewski posłaniec musi być również skrybą. Praca marzenie, przeżyliśmy razem wystarczająco wiele, by połączyły na więzy przyjaźni, tym bardziej żałuję, że odkąd odszedł ze służby, nasze ścieżki krzyżują się tak rzadko.
W końcu ostatni zaczep puścił, kończąc moje męczarnie. Usiadłem, nalałem sobie, przy okazji odpędzając natrętne robactwo. Nie mogłem powstrzymać się przed grymasem, mimo że spragniony byłem tak bardzo, że wypiłbym chyba wszystko. Napój był słodki i mocny. O dziwo wyborne! Na pewno nie Xirańskie, ale muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Dzban to z pewnością za mało, tym bardziej że Clavio, opróżnił już drugi kubek, jednym haustem jak pierwszy i właśnie zzlizując posmak z języka, głośno mlaskając, zapytał:
– Wyjaśnij mi przyjacielu, dlaczego właśnie teraz? – Wydłubał z pasa zawiniątko. – To nie mogło poczekać?
– Może i mogło, skoro tyle czekało. – Wyłuskałem zawartość, szklaną przezroczystą kulkę wielkości dorodnej śliwki, z czerwoną kroplą zaklętą w środku . – Mam teraz dużo wolnego czasu. To sprawka tej oślizgłej kreatury Siliura – dokończyłem z niechęcią, wzdrygając się na samą myśl o tym obleśnym staruchu.
– Czym znowu podpadłeś Gówmagowi? – zapytał od niechcenia, ciągle wpatrując się w wino.
– Ja jemu? Ten Siwy padalec, wcisnął mi do domu szpiega – wyrzuciłem to z siebie, po czym nalałem wina nam obu.
– Starzejesz się bracie, kiedyś to było nie do pomyślenia. – Pokręcił głową i opróżnił łykiem.
– Kiedyś nie miałem tyle służby co teraz. – Nie wiem czemu się tłumaczę, przecież robię co mogę. Stuknąłem kubkiem o blat, krzycząc z wyrzutem. – Dziad podłożył mi świnie!
– Uciąłeś łeb służącemu. Wielkie mi rzeczy, aż dziwne że go ruszyło – zbagatelizował – chociaż... – Przyłożył palec do nosa, co pomaga w myśleniu, po czym wskazał na mnie mówiąc takim tonem, jakby mnie złapał na gorącym uczynku. – Wiem! To była śliczna gładka dziewka z mlecznobiałą skórą i rumianymi policzkami. Miała długie złote warkocze, pachnące... – tu urwał, rozmarzony, bo teraz węszył z zamkniętymi oczami, w poszukiwaniu sobie znanego zapachu. Nie znalazł, więc otworzył oczy, popatrzył na mnie i kręcąc głową rzekł z przekonaniem – Nie! Takiej ładnej by ci nie wysłał.
– To była stara, bezzębna kucharka. – Na panią pałacu! Jak ona gotowała, cmoknąłem na myśl o miętowej rybie. – Służyła u mnie o niedawna, była z polecenia, wszystko jak zawsze, doprawdy nie wiem jak to się stało. To znaczy... Na pewno moi ludzie mają za długie języki, więc dowiedziała się o czasie i miejscu wymiany z Udludami.
– Uuu... Handelek z karłami nie należy do bezpiecznych odkąd Królowa zarządziła blokadę. Ten szczur na ciebie doniósł i żołnierze złapali cię na gorącym uczynku?
– Skąd... – Machnąłem lekceważąco. – Złodziej chciał mnie okraść. Wysłał setkę ludzi.
– Już wiem! Ostro ich pokiereszowaliście, nie miał wyjścia, doniósł na ciebie zgrywając bohatera. – Popatrzył dumny z siebie jakby odgadł zagadkę, po czym mrużąc oko, uśmiechnął się szyderczo – ale ukochany rycerzyk Królowej nigdy nie musi się martwić, że spotka go sroga kara. Najwyżej Biała Pani, wyśle cię na objazd po włościach, bylebyś tylko zniknął sprzed oblicza jej nadwornego maga.
– Mniej więcej tak się skończyło. Na ostatnią chwilę, karły zmieniły miejsce spotkania, bo w poprzednim zalęgły się zielone czerwie.
– Tfu... – Splunął z obrzydzeniem, jeżąc sierść na karku, z myślą o pokrytych śmierdzącym śluzem pancerzach. – Pamiętam jak połknął konia jednym kłapnięciem. Dobrze ze byłeś z nami – dokończył z podziwem, wpatrując się z ubolewaniem w dno kubka.
– Z nich nie było co zbierać, żałuję że nie widziałem jego miny, gdy się dowiedział.
– Eee, tam... Ja nigdy nie zapomnę, gdy wywlokłeś go z przyjęcia i trzymając za nogę, maczałeś nim w kiblu jak piórem w kałamarzu. – Rechot zalał pomieszczenie po czym Clavio dodał, nie mogąc przestać się śmiać – Śmierdziel kiedyś cię zabije!
– Chciałby, ale nie może – odparłem zasmucony, bo działa to w obie strony. Niewyjaśniona śmierć któregoś z nas, kosztowała by drugiego głowę. Nie ma przebacz, wszak pomimo wymiany drobnych uprzejmości, byliśmy lojalni wobec królowej.
Wyciągnąłem sakiewkę i rzuciłem do Clavio.
– Wracam za dwa tygodnie. Czekaj trzy dni. – powiedziałem, patrząc jak wysypuje sobie na rękę kilka rubinów. Podniósł jeden, zmrużył oko i patrząc pod światło, cmoknął.
– Clavio lubi błyskotki! Są piękne i znacznie lżejsze od złota. – Spojrzał na mnie i ukłonił głowę. – Wedle życzenia, znaczy się zrobi. – Dokończył i dał susa za okno.
Czeka mnie jeszcze długa droga, hen, hen, daleko od ludzi. Warto więc wykorzystać szansę, by uzupełnić zapasy. Wjeżdżając do wioski, widziałem skład handlowy. Uwielbiam te zakurzone pomieszczenia, miejskich bogatych składów, ale i w takich osadach, oprócz prowiantu, zawsze można znaleźć coś wartego uwagi. Przejezdni, miejscowi, handel głównie barterem, a złoto jest złoto, każdy dzieciak to powie, że wartość jest kwestią wagi. Co prawda, dla sprzedawców i ich skarbów, opowieści są w cenie. Targowanie więc bywa przyjemne, a czasem męczące. Ciekawe jak będzie tym razem.
Zarzuciłem na kark biały płaszcz z kapturem, z delikatnej tkaniny, moją drugą skórę. Wyszedłem na zewnątrz, uprzedzając gospodarza w międzyczasie, że niebawem wrócę i żem głodny jak wilk, niech gotuje strawę. Słońce mnie oślepiło, świecąc prosto w oczy, a żar buchnął w twarz, wprost nie do zniesienia, jak gorąca para z otwartego pieca. A nie ma jeszcze południa.
Czeka mnie krótki spacer Wolą Borzecką, małą senną osadą, położoną wzdłuż jednej z tras wiodących do Leśnego Duktu. Otoczona lasami, poprzecinana polami, w zasadzie nic szczególnego. Jak w wielu podobnych, centralny punkt wioski, powstał w wyniku poszerzenia drogi. Na środku placu, na małym podwyższeniu, stał posąg Leha. Otoczony wyrysowanym okręgiem, rzeźbiony w bukowym drzewie, naznaczony runami. Mały grubasek, ze skórą byka z rogami, na głowie. Opiekun bydła i mityczny sprawca dobrobytu i wszelkiego urodzaju. Kmiotki lubią pomniki, tak jak kochają zabobony, zapominając jednocześnie, że Leh nie jest bogiem, tylko jedną z sił Pani Przyrody. Wszystkie gospodarstwa są bardzo podobne, rozrzucone od drogi, połączone wygniecionymi szlakami. Drewniane domostwa z dachami krytymi słomianą strzechą, tuż obok miejscami, zagrody na inwentarz. Bogato, więc nie dziwne, że ulice wyludnione. O tej porze wszyscy są w pracy, to w lesie, bądź w polu, nawet kobiety i dzieci. Gdzie nie gdzie ktoś tylko przemyka chybcikiem, ktoś inny oporządza zwierzęta. Całkiem tu przyjemnie, pomyślałem patrząc na radośnie kwiczące tuczniki, które taplając się w błocie walczyły z upałem. Kury gdakały wytrwale, po zacienionych stronach domów, a matka kaczka z pisklętami, chowała się w wodach pobliskiego stawu.
I wtedy pojawił się znikąd, albo wyszedł zza rogu, wymachiwał uniesioną ręka, mamrocząc do siebie pod nosem, jakby coś komuś tłumaczył. Chudy tak, że podarta popielata sukmana, wisiała na nim jak szmata z kuchennego wieszaka, a brudny jakby spał w chlewie - kapłan miejscowej gawiedzi. Miał długą smukłą twarz, ziemistą skórę, zapadnięte podkrążone oczy i ostry czerwony nos, który w połączeniu z wystającą brodą, przypominał nożyce. Na głowie siwo zielone włosy, a dokładnie, szary kołtun który wyglądał, jakby mech w nim zalegał. Gdy mnie zobaczył, ruszył pewnym krokiem w moim kierunku. Zatrzymał się blisko, po czym ceremonialnie stanął na baczność, unosząc ręce do góry. Pochylił głowę i wpatrując się w ziemię wychrypiał:
– Leha Chwała!
Wpatrywałem się w niego, zastanawiając dłuższa chwilę, czy w omszałym domku, nie chowa krasnoludka. Pewnie to trwało ciut za długo, bo w końcu podniósł głowę i patrząc na mnie, wyraźnie zaskoczony, powiedział
– Czyżbyś nie znał obyczajów wędrowcze?
– Czego chcecie? – odparłem niechętnie, chociaż rad byłem, że wziął mnie za jednego z przyjezdnych. Widział, że nie mam ochoty na dyskusje, przeszedł od razu do sedna.
– Nazywają mnie Pieter. Miejscowy kapłan, mości panie.
– Dziś prawdziwych Wołchwów już nie ma – odparłem sceptycznie, chociaż do dziś mam w głowie, opowieści które słyszałem, będąc jeszcze dzieckiem. O Wołchwach którzy jednym uderzeniem kostura, potrafili zastawić cały stół wykwintnym jadłem. Żaden groch z kapustą, tylko wytworną siekanką z jarząbka i combrem z jelenia, były ozorki karpiowe, bigos z jesiotra, z rakiem i botwiną. A napitki... Miód o intensywnym zapachu pachnący kwiatem lipy, z lekko gorzkawym posmakiem. Cuda niesamowite, aż zaburczało mi w brzuchu.
– Właśnie, gwoli tradycji, chciałbym napomknąć o trudnym położeniu w jakim znalazła się nasza osada, z uwagi braku funduszy, na szerzenie wiary, obciętych przez okrutną Królową. Pomniki trzeba utrzymać, potrzebują odnowy. Przydałby się również nowy. Chciałbym napomknąć również, że pomoc boskim sługom jest jedynym sposobem, aby otrzymać zbawienie.
Muszę przyznać, że zaskoczył mnie zupełnie tą kwiecistą mową. Widać kształcony na uniwersytetach, całkiem cwany, ale kariery nie zrobił. Wrócił z powrotem, tam gdzie się wychował, a może po prostu żerował, na biednej ciemnocie. Dobrze że królowa wzięła ich za mordę, wypleniając zabobony.
– Czy wizytówką kapłana, nie jest czystość zarówno ciała jak i umysłu? – Zapytałem, patrząc wymownie na jego głowę.
– Ja człowiek prosty, ale gorliwie pobożny, brakuje czasu, poświęcam się ludziom bez reszty.
– Ludziom, czy trunkom?
– Ależ mopanku... – zaskomlał, próbując się jakoś ratować, ale jego nos jeszcze bardziej poczerwieniał. I nie wiem co mu strzeliło do głowy, ale nagle wściekle wybulgotał. – To wszystko wina tej okrutnicy, córki diablego pomiotu.
– Zważaj na słowa – warknąłem na niego ostrzegając, bo jeszcze jedno, a stracę cierpliwość.
– Może nie mam racji? – brnął dalej. – Wszystko nam zabrała, zniżając do roli wiejskiego bajarza, ale kiedyś zdechnie i wróci do czeluści otchłani, małpa, larwa, niemota!
O Pani Pałacu! Miarka się przebrała. Nie miał szans, ale nawet chciał zrobić unik. Stary niedołęga, bez trudu chwyciłem go za szmaty i podniosłem do góry. Wydał z siebie, coś pośredniego pomiędzy wrzaskiem a skomleniem oraz tak mocno wierzgał nogami, że zadudniło głucho, gdy rzuciłem nim o ziemie.
– Wyświadczę ci przysługę – powiedziałem – bo mam pewien pomysł. – Przeciągnąłem go, trzymając za nogę. Drogą za dom, do zagrody. Wpadł do poidła z głośnym chlupnięciem. Momentalnie otrzeźwiał. Wyskoczył jak oparzony, przemoczony do nitki, z podwiniętą sukmaną na sztywnych kolanach, uciekał jak bocian po łące. Dopiero gdy znalazł się poza zasięgiem, podniósł pięść i wrzeszcząc jak opętany, zaczął wygrażać:
– Bogdaj byś sczezł wyzłocony jak złoto! Ty kurwich macierzy synu! Bogdaj byś owrzodział sługusie otchłani!
Bogdaj by ci pypeć wyskoczył na języku, zignorowałem go, myśląc po ichniemu. Nie będę go przecież gonił, jak gospodyni koguta na rosół. Dobrze, że przez ten upał, nie zrobiłem mu krzywdy. Wszedłem do składu, wybór nie powalał, ale kupiłem co trzeba, kaszę, fasolę, mąkę i owies, a nawet mały złoty naparstek. Sprzedawca, pan z wąsem, opowiadał zaciekle, że drobiazg należał do samej Królowej, stanęło na srebrniaku, za wszystko i że właścicielką przedmiotu była jakaś można pani z dalekich krain zachodu. Ten mały prezent, będzie jak znalazł na spotkanie z przyjacielem. Trochę się zeszło, więc gdy wyszedłem, po kapłanie nie było już śladu. Nieważne, wracam z powrotem.
Dzień minął. Szarość za oknem zwiastowała nadejście zmroku. Wypocząłem, pojadłem, pospałem. Muszę się przestawić na nocny tryb życia. Płaszcz, pas, szabla, rękawice, a napierśnik dziś się nie przyda. Wyszedłem za karczmę, mój koń zgodnie z życzeniem czekał osiodłany. Kochana Mokoszka, wyczuła mnie i przywitała wstrząsając grzywą. Śliczna cisawa klacz z białą koronką na tylnej nodze. Pogłaskałem ją czule po chrapce, na miękkim jak jedwab nosie, potem sprawdziłem popręg i zacząłem pakować toboły. Wtedy wyszli z ciemności. Pięciu miejscowych obwiesi, w tym jeden kilkunastoletni dzieciak. Uzbrojeni w noże i siekiery. Z wykąpanym kapłanem na czele.
– Obraziłeś bogów teraz za to zapłacisz! – Ich chudy herszt wysyczał złowieszczo.
Nawet byście nie drgnęli, uśmiechnąłem się lekko, podnosząc rękę w pojednawczym geście. Sześć trupów to za dużo, ludzie będą gadać, ktoś będzie pytać, aż dotrze do niepowołanych uszu. Byli coraz bliżej, nie wiedziałem co zrobić, aż nagle starzec się zatrzymał, patrząc na mój pas z przerażeniem w oczach. Zrozumiałem od razu, dziś już drugi raz mi zaimponował. Rozpoznał szable, niewiele takich w królestwie, nie wszystko to tylko legendy. Jego strach w oczach udowadnia, że widział klingę z Krwawego Damastu w akcji, a nie tylko słyszał bajania. Wpatrywał się nieruchomo, w czerwoną wysadzaną rubinami rękojeść z wyrzeźbionymi makami. Teraz zagramy po mojemu. Posłałem mu lodowate spojrzenie, po czym rozluźniłem twarz i powiedziałem błagalnym tonem.
– Musisz mi wybaczyć wielebny. Niech bogowie będą łaskawi! – to już dodałem nieco głośniej, potęgując ich zdumienie, bo jako że kapłan stał jak wryty, reszta towarzystwa, patrzyła na niego oniemiała, a ja kontynuowałem. – Niezwyczajny jestem takiego gorąca czcigodny. – Ukłoniłem głowę patrząc z uśmiechem na jego dygoczące cienkie nogi – Pozwólcie, że wam to wynagrodzę – Gdy sięgnąłem pasa omal nie popuścił. Wyciągnąłem srebrniaka, podniosłem do góry, aż błysnął w świetle księżyca. Po czym rzuciłem, tak że wylądował idealnie między nami. Twój ruch dziadygo, czas ucieka. Zmierzyłem go spojrzeniem. Patrzył, to na mnie, to na szable, to na monetę. Bił się z myślami, masując dłoń delikatnie, pląsając wzrokiem w zabójczym trójkącie. Po czym chciwość zwyciężyła. A wiadomo że chytry zawsze traci. Skoczył, łapczywie chwytając pieniążek, po czym odetchnął z ulgą, że nic się nie stało. Ściskał monetę w garści, wciąż niepewny, stukając jednym kolanem o drugie.
– Leha Chwała! Bogowie są łaskawi! – powiedział niemrawo, zabrzmiało komicznie, podejrzewam że wziął by nawet szyszkę, byle by móc już czmychnąć za płoty.
Wziąłem konia za uzdę, kierując się do drogi, gdy znikąd pojawił się żebrak. Stary, pomarszczony, bez oka, a to które mu zostało, było mocno przekrwione. Wyciągnął suchą łapę i obnażając bezzębne dziąsła, powiedział.
– Racz mnie wysłuchać, wielki Obfitarzu. Nie wyganiaj i nie odpychaj biednego kaleki, wspomóż, a szczęście będzie ci towarzyszyło, tak jak towarzyszyło tym obwiesiom, którym darowałeś życie, zamiast posiekać na plasterki, jak przystało na Królewskiego Gwardzistę – zachichotał.
– Niech cię Clavio, ciągle śmierdzisz psem – uśmiechnąłem się szczerze. Tą sztuczkę umiał już dawno, a i tak nie dorówna legendzie.
– Wcale nie chciałem ci pomóc, ale widziałem jak się zmawiali. Pieter oskarżył cię o bluźnierstwa, ale wtedy chętnych nie było. Dopiero jak wspomniał o groszu, poszło kilku gamoni. Chciałem zobaczyć co im zrobisz. Uwielbiam patrzeć jak walczysz. To prawie forma sztuki. Ten szyk, elegancja i szybkość, a zamiast tego otrułeś starego, widziałem jak błysnęło ci oko.
– Ależ Clavio, po co?
– Zamach na życie, zawsze był wystarczająco dobrym powodem. Wiem, wiem, za dwa tygodnie. – Machnął ręką, żegnając mnie rechotem.
Pieter tak kurczowo trzymał monetę spoconą dłonią, że zapewne wchłonął całą truciznę. Rano się nie obudzi, to i tak za dobra śmierć jak dla niego. Ściągnąłem cugle, ściskając kolana, karczma, domostwa, osada i wszystko inne zostało w oddali.
Nagrzana ziemia, oddawała ciepło, delektowałem się, gdy w nos uderzała, orzeźwiająca woń świeżych ziół. Wrotyczu, rumianku, krwawnika. Później, gdy księżyc był już wysoko, krajobraz się zmienił. Łąki i rzadkie lasy zastąpiła przepastna puszcza, z pohukiwaniem puszczyka, pełna omszałych jaskiń i wilgotnych polan. Powietrze pachniało wolnością.
Najwyższy czas wykorzystać busolę. Wyciągnąłem rzecz otrzymaną od Clavio. Położyłem na dłoni i dmuchnąłem na nią delikatnie. Przez dłuższą chwilę, nic się nie stało, więc zapukałem w nią palcem. Wtedy błysnęła z suchym trzaskiem, a zamiast niej na dłoni, stał mały skrzat, niewiele większy od myszy. Grubiutki i przygarbiony. Miał płaską twarz, z ogromnym czerwonym kulfonem i gęstą ruda brodę sięgającą niemal do pasa. Ubrany był w zielony surdut ze złotymi guzikami, rozpięty teraz w nieładzie, a na głowie miał spiczasty kapelusz, koloru brody, z szerokim postrzępionym rondem, tak że jakby wcisnąć kciukiem denko, wyglądałby zupełnie jak rydz.
– Witaj Vrat, może i trochę zaspałem – powiedział przeciągając się ostentacyjnie, po czym ciągle ziewając, dokończył. – Kto to widział żeby podróżować w pełnym oślepiającym słońcu, dokładnie wtedy kiedy powinno się spać.
– Tułmoszku – przywitałem go czule. – Ja też strasznie się cieszę, że ciebie widzę. – Do dziś żałuję że nie chciał pojechać ze mną do stolicy. Mój mały humorzasty przyjaciel, marudny jak wszystkie skrzaty. Za dnia nie do wytrzymania, o ile rzecz jasna, nie zwinie się w kłębek i nie schowa do jakiejś dziury, bo wtedy tylko, obudzić go można, gdy słońca już nie ma na niebie. Ma i swoje zalety, wystarczy dać mu przedmiot i znajdzie tego do kogo ów należał, lub kto choćby miał go w ręku. Znajdzie żywego lub prochy po nim, a oprócz tego nigdy nie zgubi się w terenie. Najlepszy kompas, zawsze potrafił znaleźć właściwa drogę w nocy, podczas gdy inni mieli problemy, by znaleźć ją w środku dnia.
– Strasznie zgłodniałem, ale oczywiście, nic nie ma do jedzenia – powiedział zeskakując na łęk, po czym dodał roztropnie – Podróże wzmagają apetyt.
Wyciągnąłem orzecha z kieszeni, zgniotłem w palcach, podałem. Chwycił w dłonie i ugryzł jak jabłko, przeżuł, po czym przełknął z grymasem, położył owoc na dłoni i patrząc krytycznie powiedział:
– Strasznie suche. Pewnie zeszłoroczne i oczywiście nie ma nic do picia. Bez picia się umiera. Nikt nie myśli o najmniejszych mieszkańcach lasu, bo i po co? Oczywiście, oczywiście, doskonale to rozumiem – zakończył z pretensją.
– Mam bukłak najlepszego miodu.
Już prawie pojaśniało jego oblicze, gdy znów przybrał zafrasowaną minę, po czym odrzekł strapiony:
– Oczywiście, tylko jak się z tego napić, przecież jestem za mały. Kto to widział by tak zgniatać łupinę, ten orzech by się na coś przydał.
– Pomyślałem o wszystkim – Podałem mu złoty naparstek, uprzednio napełniając go miodem, a oczy skrzata zaszkliły się szczerym wzruszeniem.
– Mój najserdeczniejszy przyjaciel – wyszeptał, już prawie zadowolony, chociaż burczał coś jeszcze, że kto to widział, żeby nie było uchwytu.
– Mogę to nosić za ciebie – zaproponowałem, chcąc powstrzymać natłok biadolenia.
– Nie! Na pewno zgubisz. – Przytulił swój nowy kubek, po czym przezornie dopił, by przynajmniej zawartość się nie zapodziała. Później wdrapał się po grzywie, na uzdę, usiadł między uszami, zabezpieczając się pasem.
– Ucieszyłem się bardzo, gdy przybył Clavio z wiadomością że ruszamy. Piliśmy całą noc z tej radości, a potem on poszedł, pewnie straszyć biedne dziewczęta, albo napsocić w kurniku. A ja do stajni, porozmawiać z koniem. Wierzę, że one mnie rozumieją... Wiesz... Zwierzęta... Tak samo jak człowiek, musiałem ją pożegnać i całą noc wytrwale, opowiadałem jej jak się cieszę, że ciebie widzę, bo strasznie zgnuśniałem. Wyobraź sobie, doprawdy nie wiem jak to się stało. Zobaczyłem dopiero rano, całą grzywę w warkocze poplątaną, chyba jestem znerwicowany. A teraz trzeba będzie jej obciąć –zakończył lamentem, jakby chodziło o głowę kobyły, a nie parę kłaków.
Z zachwytem wciągałem chłodne powietrze, delektując się zapachem wolności. Wspaniale! Jechałem powoli, słuchając utyskiwań kochanego jęczybuły. Przysięgam! Spuściłem go z oczu tylko na chwilę.
–Ej, ej, Tułmoszku! – Musiałem krzyknąć. – Zostaw jej grzywę!