Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

1
Czerwony dach świata I

Od autora: to 7% objętości pierwszego tomu (z trzech). Napisany jest niepełny jeden. Dzieją się równolegle, aczkolwiek zawsze bohaterem jest ten sam Kyle. Każdy tom może być czytany osobno, ale ma zaplanowany dokładnie ten sam pierwszy rozdzialik. Piszę od razu po polsku i po angielsku. Tekst nie podlegał jeszcze poprawkom ani redakcji, jest bardzo surowy.
Poproszę o ocenę, czy jest interesujący. Niestety będę potrzebował nieco „alternatywnego” stylu pisania, ***spoiler*** bowiem mózg Kyle’a, jak się okaże, jest osobną postacią książki (taki mózg odarty z cech osobowościowych i humanistycznych; póki co dostał on prawo wypowiadania się kursywą - niestety przeklejona tu ginie, a nie mam siły "uwłaszczać" (italikować? kursywić? ;) tego na powrót - więc poproszę o odrobinę wyobraźni). Ciekawi mnie też, czy zgadniecie, gdzie dzieje się akcja tego opublikowanego wyimka (da się ją dokładnie wskazać na mapie, cała geografia jest autentyczna).


1.

Rozległa przestrzeń oazy pełnej zieleni, otoczona przebijającą pomiędzy drzewami piaskową, równomierną tkaniną wyczesanych w fale wydm i zachodzące słońce tworzyły tak uroczą kompozycję, że Kyle zaczął żałować, że nie jest profesjonalnym malarzem. Albo chociaż osobą z odrobiną talentu, takim ziomkiem, który siedział kiedyś przed nim na wykładach i non stop rysował zupełnie realistyczne rysunki. Może niekoniecznie były to panoramy, ale cóż w głowie mogło siedzieć studentowi na wykładzie nudnym jak tapeta w motylki. Wiadomo, nie wszystkie są ciekawe, najbardziej człowiek wkręca się w te tematy, które sam lubi. Sam szkicował kiedyś, ale amatorsko, w liceum, ale potem zapał umarł – tyle, że coś tam umiejętności zostało. Tu przydałby się sprzęt. A aparat rozładowany. Skąd tu można wziąć prąd? Pewnie że mają, w ośrodku, za płotem. No tak, ale czy wtyczka będzie pasować… Takie jak u nas są przy lampie w łazience, niby do golarki. Więc i bez przejściówki się da. Ech, problemy pierwszego świata...a właściwie trzeciego – zaśmiał się sam do siebie - Schowam tego trupa do kieszeni, żeby w piachu tu nie został. Właściwie to pora się zbierać, dziś już więcej opalenizny nie nabiorę. Zresztą blada cera źle się opala, nie uwierzą, gdzie byłem. Ale jest tu pięknie, przepięknie i już się nie odzobaczy. Za to między innymi cenimy mózg – za wspomnienia. Bez wątpienia mózg to wspaniała maszyna. W ogóle cała neurochemia jest bajeczna. Ten cwany mechanizm białek c-Fos i Zif268, tyle lat studiów i badań nad nimi, aby je przełamać i kontrolować…
Kolejne neuroprzekaźniki zadziałały i mózg Kyle’a powiedział mu, że za dużo myśli o mózgu, a więc i o pracy, a co gorsza nadmiernie rozumie, jak ten przekaz jest realizowany, a w ogóle to rekurencja, żeby jakimś rodzajem białek myśleć o nich samych. Przynajmniej jakieś splątanie. Zboczenie zawodowe w całej okazałości? Może ja już jestem psychiczny? Jestem na urlopie urlopie urlopie - Powtórzył tak dla zabawy - urlop – utrwali się może, ba, dotrze ze zrozumieniem, bo po tylu latach pracy na uniwerku i w laboratoriach przerywanej wyjazdami na sympozja takie słowo „urlop” to takie trochę nierzeczywiste. Ha, białka działajcie, pora chyba na wspierającą was kawę. Taką wieczorną. I poczytamy sobie potem jakąś fajną książkę, taką nie o chemii.

Podniósł się, zabrał ze sobą ręcznik, dmuchaną poduchę i klapki i korzystając z faktu, że piasek jeszcze był przyzwoicie ciepły poszedł boso obrzeżem zielonej wyspy, tam, gdzie już żółte, półpłynne morze kwarcu zyskuje organiczne spoiwo, twardnieje i staje się piaszczystą glebą, w której oparcie znajdują korzenie pierwszych drzew i zmartwychwstanek.
Nie była to oczywiście najkrótsza droga do ośrodka wakacyjnego, ale z pewnością przyjemniejsza, niż prowadzący akurat z zachodu przez centrum do ośrodka zakurzony trakt między sadybami pasterzy i miejscowych cwaniaczków, zawsze gotowych na dorobienie sobie na banalnych do rozpoznania turystach. One dollar nation czekało w postaci mistrzów sztuki sprzedaży, negocjacji i nagabywania oraz przeważnie stojących za ich plecami skromnych adeptów sztuk powyższych, potrafiących zręcznie wyciągnąć z ręki dolara albo niekiedy z kieszeni nawet cały portfel i oddalić się w tempie bohaterów kreskówek. Niby wieczorami znikali w swoich domostwach i namiotach, ale ponieważ konstrukcja tych ostatnich bazowała na drewnianych palikach i żerdziach, na których narzucono koce, płócienne i skórzane płachty – to gdy się przechodziło słyszeli to i niekiedy zaczepiali jeszcze.

Był może w połowie drogi. Powiało chłodem, więc ręcznik narzucił na plecy. Słońce jeszcze było widać, ale z zachodu pojawił się podmuch wiatru silniejszy, niż można było się spodziewać o tej godzinie. Niebo w okamgnieniu zmatowiało; rozbłysk, potem skrzenie na widnokręgu, dosłownie jakby w kineskopie przepalała się lampa. Burza piaskowa? „Well, that escalated quickly” - zaśmieszkował mózg, ale bez przekonania. Widać kawy białkom brakuje. Spokojnie jeszcze zdążę, ale spanie przy otwartym oknie nie wchodzi w rachubę. Kyle przyśpieszył kroku, ale odniósł wrażenie, że stoi w miejscu. Nogi nie dają rady. Nie rusza się. Świat się nie rusza. Wszystko się zatrzymało. Zatrzymało. Zet.
Dla mózgu światło zgasło a usta i nos w nagłym uderzeniu gorąca wypełniły się pyłem. Kyle zachłysnął się i zasłonił twarz. I potem nicość.


2.

W totalnej ciemności zamajaczył rozmazany punkt światła. Kyle dusił się, jednocześnie patrząc w ten punkt. Plama taka. Punkt na koniec. Poruszały się w nim jakby płatki, może to płatki róż, może to tak właśnie ma wyglądać. Światło i płatki róż.
Nagle puściła blokada, płuca zaciągnęły powietrze, pełne prochu i Kyle zakaszlał i prawa ręka sama sięgnęła do twarzy.
Ale ona była poza ciałem! Nie mogę sięgnąć do ust. Moja ręka jest poza ciałem! Panika, trochę. Czekaj, zasłaniam nią niebiańskie światło i róże…Myślę. Otwór zasłaniam, otwór. Otwór. Myślę. Jestem w worku. W worku jest dziura. Myślę. Myślę. Rękę mam w innym worku. Albo kombinezonie. Myślę. Pewnie ochronnym kombinezonie, to musiało być jakieś doświadczenie i coś nie poszło. Tak.
Kyle spróbował skupić się na tym, co widzi w dziurze. Wirujący pył – to on był płatkami róż. Perspektywa, światło, jasne. Czy można zobaczyć rękę? Można, szary worek, może czarny bardziej. Ręka jest w środku. Pył posypał się przez otwór. Cholera. Zamykam oczy. Myślę. Też jestem w czarnym worku, on ma rękawy, takie tuby i tam mam rękę. Prawą. Lewą mam?!? Panika trochę, ale mam, szeleści jak się rusza palcami, ale trochę, jej nie da się nią zasłonić dziurę. Nie mogę nią ruszyć – palce są a ręki jakby nie było. Przygnieciona albo coś niedobrze z nią. Niedobrze, teraz ją czuję, boli. Ogólnie niedobrze. Nie panikuj. Znajdą cię przecież za chwilę, świata nie wysadziłeś. Pauza. Może to worek na trupa? Panika!... Panika mniej – worek na trupa nie ma rękawów. Ma zamek. I solidny taki jest a nie foliowy. Może jednak strój ochronny jakiś. Nie pamiętam takiego stroju, nie pamiętam, żebyśmy mieli w instytucie. Myślę. Ale może to amnezja chwilowa, tak, tak, na pewno amnezja.

Dopchał powierzchnię dziury prawą ręką – najpierw do oka – szaro, gdzieś po prawej źródło światła ale go nie widać. Do ust – zdecydowana poprawa powietrza – zresztą jak się zastanowić, to czuł to już wcześniej, że właśnie ta dziura zapewnia mu najlepsze powietrze, a może zresztą i całe – ale mózg był zajęty czym innym i panika musiała trochę przejść w zimną kalkulację, żeby dziura w worku została doceniona. Dobra dziura. Wepchał koniec worka osłaniającego rękę do ust i szarpnął. Poszło łatwo, zgrzyta ten piach w zębach, kolejna dziura na trzy palce, tylko ten pył – natychmiast wzniósł się w powietrze z szarpanej folii i zaatakował oczy i płuca. Ale nic to – chwila kaszlu i już prawa ręka ma palce i możemy się w końcu z tego worka urodzić. Częściowo. Na razie głowa.

Kyle rozdarł dziurę równie łatwo, jak i sporządził poprzednią. Obrócił się w lewo, na bok, żeby zobaczyć co z lewą ręką i zorientował się przy tym, że jego worek wcale nie miał takiej banalnej konstrukcji. Tak, była to folia, ale miała na oko ze trzy cienkie warstwy, a wraz z nim wewnątrz znajdowała się forma łóżka, taka dość wąska leżanka. Przynajmniej na tyle, na ile mógł to ocenić, to od góry jej kształt przypominał nosze z kółkami, takie z karetek pogotowia. Brytfanka taka. Na człowieka. Musiała konkretnie zamortyzować upadek, przecież jest miękka. Fuks.

Potrzeba spokoju. Spokoju. Lewa ręka jest przyciśnięta czymś. Palcami daje się ruszać. Raz-dwa-trzy-cztery-kciuk – ile to radości – mam palce u rąk. Jednymi mogę ruszać, a drugie widzę. Czym ona jest do cholery przyciśnięta jak nic na niej nie leży? Wepchajmy tam prawą. Mokro. Niedobrze. Krew pewnie. Popatrzmy… Krew! Kapnęła mi prawie do oka. Niedobrze. Macamy raz jeszcze – nabita na pręt, tu blisko, dużo powyżej łokcia. Wołać pomocy? Ależ oczywiście, należy wołać pomocy!

– Pomocy!

Pierwsza próba krzyku wyszła mizernie, Kyle zaczął mocno kaszleć, a jako że część adrenaliny zeszła już, to poczuł, jak bardzo ta jego lewa ręka jest jego. Potem już wołanie poszło lepiej. Jeżeli celem miałoby być zapewnienie ciągłości echa przez kilkanaście minut – to nawet doskonale. Przestał, gdy ból powodowany przez nabieranie w płuca powietrza i wynikający z tego ruch nie zaczął być większy, niż nadzieja, że ktokolwiek nadejdzie z pomocą.

Szlag nagły, czy ten pręt przechodzi mi przez rękę na wylot? Obadajmy to - chwila prawdy – no nie, ale coś tam jest, ręki nie wepcham bo ból jest nieznośny, czekaj, przecież to jest na zewnątrz tego worka, na zewnątrz to jest, to gruz zwyczajny, beton, cegła, nie widzę bo ten worek zasłania i musiałbym go podrzeć, a to boli, ale czuję to w ręce. Da się ruszyć? Da się. DA SIĘ. Odsunąłem.

Zupełnie spory okruch betonu stoczył się w dół, przekonując do tej wycieczki pomniejszych pobratymców; zabębniły po jakiejś blasze i pokurzyły trochę, ot górska młodzieżowa wycieczka schodząca ze szczytu. Zanim Kyle podjął próbę uwolnienia ręki, jego workowaty tobogan podjął ją za niego i rozchwiany jego ruchami zsunął się o jakiś metr na zasypaną prochem i gruzem podłogę. Chwila krzyku i po bólu – ale jak już tego wrzasku nie usłyszeli to chyba ostatecznie nikogo tu nie ma.

Kyle podniósł się do pozycji siedzącej, z nogami cały czas w worku, trzymając się za krwawiącą rękę (co wcale wygodnie nie było) rozejrzał się półprzytomnie. Faktycznie, musiała nastąpić konkretna katastrofa, Gruzu wszędzie było zupełnie sporo. U góry nad głową – dziurę zablokował kawał betonu i jakieś metalowo – przeźroczyste, przypominające może w pierwszym skojarzeniu awangardowe pralki, a raczej ich strzępy. Parę blach pewnie od nich spadło w ogóle na podłogę. Dalej wokół już wszystko całe - betonowe ściany, jakieś symbole, częściowo działające światło w sufitach i wciąż obecny posmak betonowego kurzu. I żadnych drzwi, za to kilka korytarzy. Coś jakby podziemia, ale nie mógł przypomnieć sobie takich w instytucie. Więc szpital.

Dużo szczęścia, że żyję. Przecież ja chyba spadłem do jakiejś piwnicy. I czemu byłem w worku na noszach? Awaria w szpitalu? Czemu byłem w szpitalu? I co ja właściwie robiłem, że trafiłem do szpitala?

A co ja w ogóle mam na sobie? Przecież to coś jak trykotowa piżama obcisła, jak na kolarza i jeszcze jakieś opaski, druty z nich wyłażą urwane. Może też dobrze, że obcisła, bo krew przytamowała. A co to do cholery jest? Wenflon? No wenflon, wenflon, przez materiał wbity. No ciekawe, jak żyłę znaleźli... Dobra, czyli szpital na 100%. Na coś jestem chory. Właściwie, każdy jest na coś chory, są tylko nieprzebadani. Głupkuję, mam dziurę w ręce, krew się leje, wenflon w drugiej ręce, nie wiem co się dzieje. Jakiś punkt zaczepienia chcę. A tu próżnia i pył kosmiczny. Te opaski, uciski takie. O, mam nawet napis, pod brodą, popaprałem krwią, cholera. Kyle. Kyle tu jest napisane. Teraz jakoś tak do wszystkich po imieniu, nawet kawę zamawiasz i wołają „Kyle” jak im się nieopatrznie przy zamówieniu imię poda. Głupi zwyczaj. A nie nawet, nie Kyle, tylko zero zero i V. Przekreślone. Zdyszałem się, tak w ogóle. Ale też i odprężenie takie dziwne.

Kyle położył się płasko i powolnymi ruchami wypełzł z dolnej części worka, zapewniając sobie jednocześnie masaż pleców betonowym żwirem. Nogi okazały się być całe, białe i w białych skarpetkach, dosłownie wyglądających jak takie „fluffy” na zmarznięte stópki chorych córek. Nawet zapewniały jakąś ochronę przed ostrymi okruchami betonu – przynajmniej wstępna próba zrobienia paru kroków wypadła pomyślnie.
Popatrzył na worek i nosze. Raczej musiało być to łóżko szpitalne będące częścią bardziej skomplikowanej maszyny – już samo to, co wystawało z worka miało z boku jakieś przyciski czy sensory, martwe bo martwe ale ewidentnie wyświetlacze i coś, co przypominało gniazda światłowodowe w starych sprzętach Technicsa. Ale to kiedyś grało.

No a teraz chyba pora znaleźć drogę do wyjścia z tej imprezy – pomyślał.
Nieświadomie puścił lewą rękę i prawą odchylił worek – niewątpliwie najlepszy szpital, bo najbardziej nowoczesna aparatura – skonstatował. No ta to już się nie przyda, ale w ogólności. Krew nie lała się nawet za bardzo, widać pręt nie trafił w żadne większe naczynie. Nogi – całe chyba, ta śmieszna piżama nawet nie zadraśnięta. Ręce – wiadomo, poszyją, wyleczą, nawet ruszać lewą mogę, tyle że boli i może znowu się ta jucha puścić, lepiej nie, a właściwie to mogę tą opaskę o tu przesunąć do góry trochę to zaciśnie ranę. Zabolało, zaszumiało nie ma rany już. Przynajmniej nie widać. No widać krew, widać, ale się nie leje tylko co? Kapie? Też nie, sączy się – o nasącza opaskę i piżamę ale nieznacznie. Pewnie lekarz to poogląda za chwilę.

Schody – w każdej piwnicy są schody. No wiadomo, że winda jest, nierzadko towarowa, albo i właściwie zawsze jest towarowa do piwnicy w szpitalach bo tam się trzyma ciężkie rzeczy. Ale działa jak każda winda. Mogę i windą pojechać, pewnie jestem na minus jeden albo cholera wie minus ile, ale gdzieś będą schody i pewnie winda. Nogi działają, niepotłuczone, cud właściwie, będzie co opowiadać. Żeby tylko drzwi nie przeoczyć, czasami w piwnicach nie dają tabliczek na drzwiach a na schody to mogą być takie przeciwpożarowe, nie będzie widać, że tam akurat są schody.

Kyle przeszedł dobrych kilkaset kroków, z kilkoma postojami na odpoczynek, znajdując nawet nieciągłości w ścianach w postaci jakichś zamkniętych szaf czy schowków, ale drzwi nie było. Korytarz lekko skręcał w lewo i kończył się czymś w rodzaju salki, ale pustej, bez nawet jednego mebla. Pył wypadku dotarł i tutaj, tak że na podłodze widać było, skąd przyszedł i jak działają zawirowania na krawędziach wlotu do komory – obszary turbulencji zaznaczyły się nieco innym kolorem na generalnie jaśniejszej, jastrychowej i pokrytej jakąś jasnoszarą, ale odstającą od koloru surowego betonu ścian.

Nic, tylko studentów przyprowadzić – oczywiście nie moich, wystarczy, że rozumieją dyfrakcję. Ale Roy by się ucieszył – taki uroczy praktyczny przykład wtrysku w makroskali. No może nie paliwa, ale pyłu betonowego. Studenci lubią takie rzeczy. Wtrysk pyłu betonowego – zabawne.

Dobra, mam inne zmartwienia – gdzie są drzwi. Tu nigdzie nie ma drzwi. Nigdzie. Mógłbym nawet znaczyć, jak Tomek Sawyer te miejsca gdzie już byłem, ale tu są do cholery tylko trzy korytarze i pamiętam je, widzę w pyle swoje ślady, nigdzie nie ma wyjścia… A może ja jestem w fundamentach? Cholera wie, może są w fundamentach takie próżnie, miejsca, które pozostają całkowicie zamknięte, bez wejścia? I nie będzie powietrza, dlatego tak się męczę, bo jest mało powietrza, coraz mniej…

Panika trochę, ale myślmy racjonalnie – to po co oświetlenie? Przecież skoro nikt tu nie przychodzi? I skąd tu mimo wszystko powietrze? Źle się pewnie oddycha, bo zmordowałem płuca pyłem, chodząc też go wzruszam. Choć może klatka schodowa czy winda były tam, gdzie gruzowisko? Jestem odcięty, ale przecież wiedzą chyba, że zaginąłem, odkopią.

Wrócił do gruzowiska i zaczął uważnie przyglądać się elementom blokującym wyjście. Okruchy były bardzo porowate. Wyłażąc na gruzy poszarpał trochę metalowe elementy „pralek” odskakując na wypadek lawiny, ale dość szybko skonstatował, że nic to nie da. Za cały efekt uzyskał jedną ni to gałkę, ni to pokrętło, może o parocentymetrowej średnicy – bo tylko do udało się urwać, wyłażąc na gruzowisko i szarpiąc odstające elementy. Była w świetle z sufitu wydała się jasnozielona, bardzo lekka, postanowił schować ją sobie ot tak, przy czym zauważył, że nie ma kieszeni – kulka trafiła więc do skarpety na nodze.

Potężne kawały betonu zablokowały wyjście a aparatura podziałała trochę jak uszczelka – miażdżona podopychała kilkumetrową dziurę, którą niewątpliwie Kyle teleportował się tu z wyższego piętra. Fakt, że nie został zmiażdżony zawdzięczał tylko temu, że główny kawał betonu lecący za nim nie zmieścił się w dziurę ani też nie zdołał jej rozerwać i poszerzyć. Pokrzyczał jeszcze chwilę, ale jedynym efektem było zgaśnięcie w tym czasie jednej z bardziej oddalonych lamp korytarza. Poszedł tam, ale oczywiście nikogo nie było. Zbieg okoliczności, ot tak, dla podniesienia ciśnienia. Z ciężkim oddechem wrócił więc do gruzowiska i bez pomysłu siadł na noszach, które, choć niesamowicie ciężkie, przewlókł kawałek dalej w głąb, kalkulując, że ekipa ratownicza może doprowadzić do zawalenia się „pralek” a przede wszystkim ogromnej bryły betonu – a mierzyć się z nią nie chciał.

W kompletnej ciszy, po około godzinie usłyszał wreszcie jakieś głosy.

Podbiegł do rumowiska, wsłuchując się w dźwięki inne, niż własnego oddechu i zgrzytu pyłu pod nogami. Dźwięk przenosił się przez aparaturę, gdzieś uchowała się jakaś nieszczelność i ludzie rozmawiający na górnych kondygnacjach byli ledwo bo ledwo, ale słyszalni. Już miał zacząć krzyczeć do tych, którzy go szukali, ale na chwilę skupił się na tym, o czym rozmawiali i na czymś jeszcze dziwniejszym – braku wcześniej jakichkolwiek dźwięków kopania czy maszyn.

Przez dłuższy czas była cisza. Cichsze mamrotanie, jakby kilka różnych głosów, ale dało się z tego wyłowić tylko pojedyncze wyrazy. I nagle zdanie podniesionym głosem.

– Musimy go odzyskać, albo mieć pewność, że alis jest martwy

3.

Narastający szurgot w gruzowisku upewnił go, że próbują się do niego przekopać. Słychać było głosy pracujących, ale nierozróżnialne, tłumione przez gruzowisko. Prosta kalkulacja człowieka oczekującego ratunku w wypadku tu nie bardzo miała możliwość zastosowania i w głowie Kyle’a kłębiły się myśli, czy zbliża się ratunek, czy kłopoty.
Najpierw pojawiła się myśl, żeby wołać o pomoc. Ale z drugiej strony – gruzowisko nie było aż tak wielkie, żeby trzeba było ukierunkować ekipę ratowniczą krzykami. Tego jest może pięć na pięć metrów. Co tu „ukierunkowywać”? To trochę jak na wyburzeniu – miarowo wynoszą materiał, aż wreszcie dotrą tu na dół. Oni tam na górze doskonale wiedzą gdzie idą. I po co. Tylko czy to dobrze, czy źle?
Ostatecznie zwyciężyła ostrożność. Powoli i możliwie bez hałasu odgruzował i wyciągnął z osypiska swoje „legowisko”. Poszło nad podziw łatwo i leżanka z czarno-szarym workiem, zasypanym pyłem powędrowała do kąta przy gruzie. Mogła służyć jako chwilowa osłona.
Tak strasznie mało pamiętam. No wiem, to pewnie od wypadku i uderzenia, na pewno pamięć wróci (na pewno?). Wróci, wróci. Jak nie sama, to jest medycyna. A teraz mnie odkopują. Ale czemu mają się upewnić, że „Alis” jest martwy? Przecież jestem Kyle. Kyle, a nie Alis...są już blisko. Może rozwalić naświetlacze? W ciemnościach nie będzie im tak łatwo, jak mają złe zamiary, a moje oczy zawczasu przygotują się do braku światła… Głupiś, czym je rozwalisz? Są ze cztery metry nad podłogą, nawet nie wiadomo co to za pokrywa je zamyka. Kamieniami będziesz rzucał? Nie da rady...
Przekopują się. Słychać – mają już blisko. Już się pył sypie. Klną jak swoi, choć akcent dziwny. To pewnie studenci. Tak, prosta gadka, jak mają cel, to czynią cuda. Studenci na 100%. No na 80. Po naszemu mówią…
Położył się na gruzowisku w rogu pomieszczenia gdzie wcześniej zawlókł leżankę – wlazł pod nią, wygodnie nie było, ale osłona wydawała się najlepsza z możliwych. Przeszło mu przez myśl, żeby wleźć do podartego czarnego wora będącego częścią leżanki, ale potem pomyślał, że najpierw będą go tam szukać, więc może chowając się za samą leżanką pozna ich zamiary choćby chwilę wcześniej, zanim pojawi się kontakt wzrokowy.
Przeszli, przekopali się - nie widział ich, ale to było czytelne – wynieśli na tyle drobniejszego gruzu, żeby przecisnąć się pod większymi okruchami betonu. Chrzęst, pospolite przekleństwa, cisza. Rozglądają się. No trudno, żeby nie zauważyli tego wyrka z czarnym workiem. Zauważyli.

– Jest tu kto?

Odpowiedzieć czy nie? Przecież i tak mnie znajdą… Ale może zanim wpadną na to, że się chowam, powiedzą coś więcej. Powiedzą? Szurgot kamieni. Wlazł kolejny pewnie. Drugi albo i trzeci – to mają przewagę… Zresztą, przecież mogą mieć broń, jaką ja mam przewagę nawet jeden na jeden...Adrenalina.

– Zasypało go bo głupi nie jest, przecież by odezwał się, jak żyje. Cholera, Andy, po nim jest. Takie głazy miażdżą każdego na papkę.
– Patrz, ta ich biokomora tu leży….
– Biostatyczna.
Chwila ciszy. Długa, jakaś na 12 uderzeń serca.
– Nie graj profesora. Cwaniakujesz. Powtarzasz jak papuga. Wiem przecież, jak oni to nazywają. Sam słyszałem, jak Crixby to skracał. Z dwadzieścia takich nosiłem.
Dziesięć uderzeń serca.
– Flak pusty, żywy chyba wylazł?
Chyba zrozumieli, że z worka mógł wyjść tylko sam. Ale przecież umrzeć potem każdy może. Choćby z wykrwawienia...
– Patrz bracie, jest tu, rękę widać.
Kyle poczuł, jak przebijają go szpilki strachu. Ruszyć się? Udawać trupa? Zaatakować pchając konstrukcję leżanki na nich?
Udawać trupa.
Nagle więcej światła. Odwalili leżankę, mają mnie na widelcu…
– Ron, przecież to blady.
– Czekaj, ma łańcuszek na szyi, oni wszyscy mają.
Szarpnął silnie i zerwał łańcuszek.
Cisza, kolejna długa cisza, w której próbował oddychać tak, żeby nie oddychać. Zamknięte powieki (a może lepiej otworzyć choć trochę, podglądnąć? - niee, zobaczą, że żyję).
– Nie kumam tego kodu, zresztą to nie jest ich nieśmiertelnik, to raczej ozdoba.
– Od razu blady, pyłem opieprzony… Za mały zresztą.
– Może i tak. My ojców zasypywaliśmy marchewką, nie znam takiego pyłu.
– Bierzesz ten łańcuszek? Pewnie i tak będziesz musiał go zdać.
Cisza. Patrzą. Na pewno myślą co zrobić, tylko ja k...a nie wiem, co oni myślą…Dobra, jestem trupem.
– Krew mu się leje konkretnie. Dawaj bandanę. On żyje, pewnie przytomność stracił. Przetrzyj mu twarz, zobaczysz sam. To ten ich beton.
Udawanie trupa stało się ciężkie. Ruszenie rany spowodowało odruch, którego Kyle nie mógł powstrzymać. Ból nie do zniesienia. Zmartwychwstał z tego bólu.
– Hej, ty żyjesz, /przecieranie twarzy jakąś szmatą/, no otwórz oczy, będzie dobrze, uratujemy cię.
I słowa z tła – … faktycznie to nasz, co on tu … robi?
To zajęło może kilka sekund, ale do Kyle’a dotarło, że udawanie trupa nic już nie da i może nawet nie ma sensu. Tylko jak się odezwać? Debilny mózg karmiony adrenaliną zaproponował wstępnie „witajcie Ziemianie” ale to było wyraźne przeciążenie styków.
– dzięki za ratunek… - wymamrotał cicho, nawet nie udając słabego czy umierającego. Tak jakoś wyszło, słabo, jak gdy pierwszy raz po zrobieniu prawka zatrzymują cię gliny.
– No witaj wśród żywych, ziomek. Ron, on żyje, nie blady tylko tak oblepiony pyłem. Ich beton jest biały, no mają co chcą na tych swoich złożach. Patrz na jego twarz. To ten z ich doświadczeń, oni te numery mają. A00… Możesz się ruszać?
Oczy Kyle’a dostosowały się z powrotem do światła i dwoje ludzi, najbardziej przypominających strojem i wyglądem poczciwych, obielonych betonowym pyłem budowlańców, z których jeden prymitywnie opatrzył jego ranę przestało być źródłem nieustalonego zagrożenia a stało się chwilowo jedynym źródłem informacji. To jest moment, kiedy trzeba zadać jedno, podstawowe pytanie. Lub dwa. Wiązane.
– Panowie, co się stało i gdzie ja jestem?

4.

Stojący nieco z tyłu, większy i czerwony na twarzy gość popatrzył pozornie tępo, mierząc Kyle’a wzrokiem. Widać było, że waży odpowiedź i że jest tu szefem – młodszy i mniejszy w żółtym kasku sam popatrzył na niego wyczekująco.
W tym momencie z góry, gdzieś przez przeryty tunel dało się słyszeć – „masz coś, Ron?”.
– Nic jeszcze, ale chyba już blisko – odpowiedział natychmiast ten większy, po czym podszedł kilka kroków bliżej Kyle’a i powiedział ściszonym głosem:
– Kiedy cię porwali? Robili ci coś?
Chaos w głowie Kyle’a musiał odpowiadać tornadu na Haiti. W końcu urodziło mu się takie coś:
– Nie wiem co tu robię. Nie wiem co się stało. Nie wiem jak się tu znalazłem i co tu robię.
– Powtarzasz się. Łeb ci sprali. Masz ślady?
– Jakie ślady?
– Na brzuchu.
Zawahał się. Nic nie rozumiał. Niezdarnie zaczął podnosić obcisłą koszulkę, gdy mniejszy z nich podszedł szybko i szarpnął ją mocno do góry. Nawet nie zabolało. Za daleko od ręki.
– Nie ma blizn. Świeżak.
– Skąd jesteś? Ze wschodniej czy zachodniej?
Coraz bardziej przeradzało to się w egzamin, na który student przyszedł zupełnie nieprzygotowany. Tak właśnie się czuł. Za chwilę zapytają o odległość do Plutona…
– Panowie, nie mam pojęcia. Jestem znad rzeki Delaware, z Wilmington, nauczycielem jestem na uczelni.
– Z kim tam gadacie? – studzienny głos dobiegł z dziury. Ron pokazał reszcie, że ma być cicho i odkrzyknął – a z kim mamy? Dwóch nas tu jest, kopiemy sir, dychnąć musieliśmy, to gadaliśmy.
Mniejszy konfidencjonalnym głosem zapytał:
– szefie, skoro jeszcze szram nie ma, to oni go rozprują dopiero? Albo będą na nim doświadczenia prowadzić, jak na mnie?
Ron westchnął ciężko – sam dla nich pracujesz, wypiłeś wtedy za dużo i tyle. Nie było doświadczeń, sam żeś sobie łeb rozbił. Zresztą co by ci z czaszki wyjęli? Wodę i muł? Tego mają pełno w rzece.
Andy jednak myślał trzeźwo.
– Skoro im zależy, szefie, to go pod nóż chcą - a on jest jednym z nas, to przecież nie zostawimy swojego.
Ron, twardy z twarzy, jakoś zmiękł i jego fizys zrobiła się bardziej owalna.
– no tak. Po tobie będzie, jak ci tam. (- Kyle…) Kyle…. Kyle? No to od nas nie jesteś, znam wszystkich po wschodniej stronie do drugiej przeprawy i nikomu tak nie odwaliło, żeby nazwać dziecko „Kyle”.
Po chwili niezręcznej ciszy Andy postanowił przedstawić swoją koncepcję:
– w gruzie go wynieśmy, są przecież te wanny gotowe na górze…
– ma to sens, Andy, ale nie w pierwszej i nie w drugiej, mogą przeszukać a ja mam dzieci.
Ron zwrócił się do Kyle’a – wyniesiemy cię w gruzie, nie udusisz się, to tylko chwila, szmatą zasłonisz usta – ale współpracuj. Musimy cię zasypać; weź folię, przykryjesz się, da ci to trochę powietrza. Trzecia kastra...Andy, ciąg tu je. Po jednej. Biegaj.
Andy polazł tunelem do góry, wzniecając konkretne tumany pyłu. Ron nachylił się do Kyle’a:
– Jesteś z zachodu drogi? Czy z miasta może?
Nie miało sensu odpowiadać. Oni nie rozumieli nic, Kyle nie rozumiał nic. Milczał, próbując poukładać to zwariowane puzzle w jakąś całość.
– Jakim cudem dźwigniecie te skrzynie z betonem tylko we dwóch? I jeszcze ze mną w środku?
Dało się słyszeć powracającego Andy’ego. Musieli mieć gdzieś te pojemniki zawczasu przygotowane. Obsypany na świeżo betonowym brokatem przyniósł plastikową podłużną kastrę, a nawet po bliższej analizie dwie – jedną włożoną w drugą.
– poszli, szefie – zakomunikował.
– to nawet lepiej, wolę już ich kamery od nich samych. - Ron zwrócił się następnie do Kyle’a - to skąd jesteś?
– z Wilmington – powiedział niepewnie – tak przynajmniej sobie przypominam.
– to musi być blisko miasta, bo tu w okolicy nie ma nic takiego – skomentował Andy a Ron kiwnął głową, a po chwili kalkulacji kontynuował poprzedni wywód:
– za bramę i tak nie wyjdziesz ze skarpy, gdzie wysypiemy gruz. Andy zostanie na wysypisku do rana, ty wyjdziesz ze mną z jego chipem. Nawet gdyby go tam znaleźli to powie, że przysnął ze zmęczenia. Nie połapią się, a rano i tak wracam tu do roboty, Andy będzie na miejscu. Najwyżej im się na bramie nie zgodzi to swojego opierniczą.
– Ten chip to jakaś karta, taki identyfikator?
Ron żachnął się:
- musisz być jednak z daleka. Nie, jest wszczepiany pod skórę na szyi za uchem. Prawym konkretnie.
Rozdzielił kastry, wyjmując jedną z drugiej, ciągnąc za oburęczne uchwyty, które miały na końcach, będące również jedne w drugich. Nieźle do siebie pasowały, aż tak nieźle, że zasysane pomiędzy dna skorup powietrze utrudniło wyraźnie tą gwałtowną czynność, wytwarzając przy tym krótki świst. Optymalizacja, jak w FEMA – pomyślał przez moment, ale już wrócił na główny tor:
– to jak Andy da mi swój?
Ron rozglądnął się, jakby betonowe ściany miały oczy. A może po prostu przewrócił oczyma w odruchu dezaprobaty?
– on już dawno swój w uchu nosi. Wydłubał. Maszynki i tak go widzą jakby był w ciele. Pokaż mu, Andy.
Mniejszy zdjął kask, wyjął z ucha maleńki woreczek z materiału, oblepiony cały woskowiną i podetknął pod nos Kyle’owi. Ten wzdrygnął się i wymamrotał:
– jasne wszystko. Mam to mieć w uchu?
– jasne, że w uchu, w prawym. Porządnie wepchaj, żeby ci się nie wysunęło, tego nie można zgubić. Jak zgubisz, to jesteś bezimienny. Andy naprawdę ci ufa, dając ci swój.
– Nie lepiej, żebym dostał go, jak już wyniesiecie mnie stąd?
– Nie ma znaczenia, a jedna rzecz do pamiętania mniej.
Ron kiwnął dłonią i Andy oddał żółtawy woreczek. Minę zrobił przy tym taką, jakby rozstawał się z jakimś mocarnym pierścieniem, od którego zależał jego dalszy byt. Kyle wepchał woreczek do ucha – było w nim coś podłużnego i twardego co w połączeniu ze szmacianą otoczką i innymi dodatkami oczywiście zatkało mu je całkowicie. Dość zrozumiałe wydało się teraz, dlaczego wcześniej koledzy od rozbiórek byli tacy głośni – zapewne chip Rona był również w jego uchu.

– dobra, właź do wanny – zarządził Ron, a domyślny Andy już wlókł folię z kanki, w której poprzednio leżał Kyle. Nawet nie tą czarną – zdarł powłokę legowiska i ona również była foliowa i prawie całkiem przezroczysta.
Wie więcej, niż może się wydawać – od razu wiedział, że ta folia tam jest, a ja jej nie zauważyłem, a przecież miałem całość w rękach – pomyślał Kyle, gramoląc się do plastikowej wanny i uważając na ranioną rękę. Nie było to wcale trudne i pomyślał sobie, że nabrał już sił. Przedziurawioną rękę miał konkretnie zawiązaną na ranie płócienną szmatą i krwawienie kompletnie ustało. Miejsca wystarczyło na pozycję embrionalną, bokiem, z chorą ręką dociśniętą do chłodnego dna. Usta i nos zasłonił naciągniętym rękawem podkoszulka zdrowej ręki. Andy położył na nim folię i z satysfakcją stwierdził – szefie, ogarnie!
– Niech będzie, skocz po jeszcze jedną i jakieś szufle – Andy natychmiast powędrował do przekopu.
– Ron, mam pytanie. Po co właściwie już leżę pozwijany w tej wanience, jak sam powiedziałeś, że wcześniej wyniesiecie inne, z gruzem?
Ron nie odpowiedział tylko zabrał się za ładowanie drugiej z kastr. Nie miał łopaty, więc po prostu położył pojemnik na podłodze bokiem, dopchał do gruzu i szybkimi ruchami nagarniał co większe okruchy betonu i szło to bardzo szybko. Mniej więcej jak już była w połowie pełna, pył postanowił polatać sobie konkretniej i wyraźnie podrażniony jego programem artystycznym Ron przerwał robotę, zrobił ze dwa kroki do tyłu, do czystszego powietrza i zebrał się na odpowiedź:
– Muszę mieć pewność, że się nie ruszasz i jesteś cierpliwy. Wiem, że cię boli, ale nie ma wyjścia – kamery są wszędzie i musisz być pod gruzem. Nie jest taki ciężki. Co więcej, nawet jakby w nim grzebali, to masz nawet nie pisnąć – bo wtedy nie tylko po tobie ale i po nas. Ale lepiej, żebyś już przyzwyczajał się do tego, co masz zrobić.
Kyle zdawał sobie sprawy z drugiego dna tej wyczekanej odpowiedzi. Zaufali mu, wierzą, że jest jednym z nich, wiedzą, że jego los jest mocno niepewny, jeżeli odnajdzie go ktoś inny. Dużo ryzykują.
Andy wrócił z szuflami i praca poszła szybciej. Druga kastra szybko się zapełniła i obie następnie zostały wyniesione. Co prawda z pozycji embrionalnej w plastikowej trumnie nie dało się zobaczyć, jak kastry powędrowały na górę – obydwie zostały wyniesione szybko.
Mają parę w łapach – pomyślał - Szczególnie nie doceniałem tego małego, Andy’ego. Mały, ale mocarz. Może i ze mną w środku nie pójdzie im tak źle?
Trwało to jakiś czas, kiedy wrócili. Kyle z drżeniem serca czekał, aż któryś się odezwie, aby utwierdzić się w przekonaniu, że to nie ktoś inny.
– Dobra, pooddychaj głęboko, bo musimy zasypywać. Powietrze powinno dochodzić, damy więcej grubego. Gotowy? Jedziemy, sypać będziemy delikatnie, nie bój się.
Szufle zaszurały po wylewce i okruchy zasypały ciało, przykryte folią.

5.

W ciemnościach i w pyle, wstrząsany jak pasażer tramwaju we Wołczańsku, Kyle wędrował przez nieznane – najpierw do góry przez otwór, kiedy to jeszcze wstrzymywał oddech - a potem, po poprawkach w ułożeniu betonowego maskowania i gdy już zaczął ostrożnie oddychać – długim korytarzem w którym było silne echo, windą z tak mocnym oświetleniem, że widział światło przez zamknięte oczy. Nikt ich nie zatrzymywał, nie dało się słyszeć żadnych głosów poza sapaniem i zdawkową wymianą zdań dwojga ciężko pracujących ludzi. Potem echo korytarzy zanikło i kroki niosących przestały być słyszalne. Byli już na zewnątrz.
Po może kilku minutach kastra została położona na ziemi.
– będziemy cię wysypywać, słuchaj i rób, co mówię, słyszysz?
Kyle potwierdził, choć nie był pewien, czy jego głos był dostatecznie słyszalny.

Wanna została przewrócona bokiem i zawartość, wraz z Kyle’m wylądowała na ziemi. Ból trochę przypomniał o ranie, ale adrenalina zanosiła jakiekolwiek poważniejsze cierpienie.
– wysypaliśmy cię obok gruzu, na piasek. Widać to tu z kamer, zasłania cię kastra. Szybko przesuń się niżej, w dół po piasku, już!
Kyle nie kazał Ronowi czekać i natychmiast przeczołgał się niżej, tak, że prawie przestał widzieć kastrę, a Ron nie przestawał bardzo szybko mówić, jednocześnie podnosząc pojemnik w powietrze i wytrząsając z niego resztki. Widać było, że przez symulowaną dokładność pracy kupują czas.
– my musimy jeszcze pracować, ale powiemy, że nie da się dziś skończyć bez sprzętu udarowego, i większej ilości ludzi co zresztą jest prawdą. Siedź tu poniżej krawędzi, czekaj, będziemy jeszcze kilka razy przynosić gruz, ale wysypiemy go nie na ciebie, tylko obok; dalej za chwilę, łap wodę.
Złapał. Poszli.
Kyle przetarł oczy i popatrzył na otwartą przestrzeń i otworzył butelkę i pociągnął długiego łyka. Fuj, cukrzona smakowa woda. Ale zawsze to energia. Po dalszych paru haustach skupił się na widoku. Przed nim otwierała się dolina szeroka na kilka kilometrów. Przeciwległe zbocze było strome i skaliste, w rudym kolorze z czarnymi zaciekami, z doskonale widoczną strukturą skał, bowiem chylące się ku zachodowi słońce oświetlało je na prawie całej powierzchni. Po prawej stronie kamienne wysypisko zasłaniało widok, natomiast po lewej piasek powoli zmieniał kolor z rdzawego na czarny, w miarę jak zbocze opadało w dół. Dno doliny również było ciemne, porośnięte czymś podobnym do tui, ale słabe doświetlenie ograniczało możliwości oceny. Nie było zimno, ale jak to przy zachodzie dało się odczuć, że noc będzie chłodna. Dopił resztę.
Muszę być gdzieś daleko od oazy, ale też na pustyni – pomyślał – najprędzej zostałem porwany. Porwany i uwięziony. Tylko dlaczego przetrzymywany w worku? Dla narządów? A może faktycznie dla narządów – przecież to się trzyma kupy, budynek z którego mnie wynieśli był duży i nowoczesny. Szpital. Winda była z mocnym światłem. Tak, mają tu ukryty szpital przeszczepiający narządy. Dawców porywają. Logika... No a przecież Andy mówił coś o doświadczeniach prowadzonych na nim. Pewnie mu nerkę zabrali, ale żyć może dalej. I pracuje dla oprawców, aby pozwolono mu żyć…
W ciszy dało się słyszeć coraz głośniejszą rozmowę. Rozpoznał niski głos Rona i uspokoił się – to chłopaki. Gdy zobaczył ich na brzegu skarpy, poczuł się nieco spokojniej. Realizujemy plan.
Plan ucieczki.
– przyniesiemy jeszcze jedną porcję i musisz wtedy ubrać błyskawicznie ubranie Andy,ego. On niby spadnie z brzegu, tu do ciebie. Spodnie na szelkach rzucę ci ja, pamiętaj o kasku i butach.
– Andy będzie goły siedział całą noc?
Poszli, Ron niewątpliwie słyszał, ale zignorował jego pytanie.
Nie mam butów, mam skarpetki. Będą pasować jego? Za małe to będzie tragedia, za duże to już prościej, jakoś poczłapię. Muszą mieć jakieś rozwiązanie na to, żeby Andy przetrzymał noc, może mają jakąś zapasową odzież. Albo da mi roboczą a gdzieś mają szatnię – to prawdopodobne, gdzieś musi być szatnia i łaźnia.
Łyknął jeszcze parę razy i prawie zobaczył dno. Obejrzał butelkę – to była szklana tradycyjna butelka z korkiem z uszczelką, zamykana klamką, rozszerzająca się ku dołowi, z ciemnego szkła. Kolory umarły wraz z zachodem i w półciemnościach niewiele dało się już zobaczyć. Na pewno nie miała etykiety.
Usłyszał, jak się zbliżają. Przygotował się wewnętrznie do działania. Nagle do mózgu do tarło , że słyszy Rona, sapanie Andy’ego i cichszy daleko trzeci głos. Nie byli sami.
– jak to możliwe, że nie było go w kapsule, przecież sam z niej nie wyszedł.
To nie był Ron, to był ktoś obcy. Mówił cicho ale mocnym, władczym tonem.
– Sir, myśmy sami myśleli, że wylazł, ale folia była dużo bardziej porwana, wyrwało go z łóżka i na sto procent jest tam.
– nie pomyliliście go z gruzem?
Ron zdobył się na taką szczerość głosu, jaką mogą mieć tylko zakłamani politycy - pomylić człowieka albo jego strzępy z gruzem? Sir, przecież to jest krew, trup też swoje waży, na zsypie zacząłby śmierdzieć. Logiczne, że do utylizacji. Sam Sir popatrzy, że nic takiego nie ma – powiedział mocno podniesionym i oburzonym głosem.
Domyślił się bez trudu, że to ostatnie zdanie było tak naprawdę adresowane do niego. Kyle przeczołgał się bardziej w prawo, gdzie skarpa stawała się bardziej stroma i miała nawis z włochatej trawy, walczącej zaciekle o zatrzymanie erozji zbocza.
Doszli do brzegu, zapadła cisza, zakłócana tylko posapywaniem Andy’ego.
– no dobra, ile zrobicie jeszcze dziś? Znajdźcie chociaż kawałek ciała, nie musicie go wykopywać, ale chcę mieć pewność.
– Litości szefie, robię tu od rana, już jestem zmęczony bardzo, jutro przyjdziemy większym zespołem, wezmę brata, kilku uprawnionych kolegów, ogarniemy sprawę raz dwa, jak dacie nam młoty pneumatyczne. Żona pewnie się denerwuje. Naprawdę to co mówię ma sens bo sami nawet robiąc całą noc i do jutra tego nie zrobimy.
– Dobra, Ron, wysyp to i kończcie.
– Nie, jeszcze jeden raz, bo mamy nagarnięte trochę to jutro łatwiej będzie zacząć.
W uszach przełożonego, zapewne kierownika, zabrzmiało to dobrze, bo już nieco łagodniejszym tonem powiedział:
– podoba mi się taka postawa. Działajcie.
Oddalili się. Oczywiście dla Kyle’a jasne było, dlaczego Ron tak to rozegrał. Nie chciał świadków przy podmiance. Nawet kamery nie powinny tego widzieć.
Zapadła już prawie całkowita ciemność, światło odbijało się tylko od samej krawędzi przeciwległego zbocza.
Ostatnią kastrę przynieśli tak naprawdę pustą, niby coś z niej wysypali, Andy zsunął się ze zbocza.
– Nie musisz się śpieszyć – i tak już nic nie widzą, jak i my zresztą – zakomunikował z góry Ron, podając na dół zawiniątko ze spodniami.
– Kieszenie do przodu, zamki macaj, rzepy – Andy pomocnie starał się przyśpieszyć ubieranie ogrodniczek. Włożył zdrową rękę do rękawa bluzy i do mózgu dotarło uderzenie bólu. Wenflon. Zapomniał o nim, wyrwał rękę z rękawa i szarpnął za jego wystający koniec, wyrywając go z żyły w odruchu złości i odrzucił.
Bluza robocza pasowała w sam raz, choć spodnie były przyduże, a za krótkie. Za to buty – niczym własne. Tyle szczęścia w tym wszystkim.
– Nie zamarzniesz Andy? Noc pewnie będzie chłodna, choć to lato…
– Lato, lato, nie zamarznę, mam drugie ubranie na sobie, to w którym przychodzę do pracy. Nic mi nie będzie, zasypię się piaskiem trochę.
– Dzięki i trzymaj się – wyszeptał Kyle, ubierając kask i gramoląc się na brzeg skarpy. Zamarł.
Przed nimi był oddalony może o pięćset metrów ogromny mur, oświetlony wzdłuż ścian jak Carcasonne, tyle że światłem idealnie białym. Nie, nie była to stara twierdza. Raczej sprawiało to wrażenie futurystycznej konstrukcji obronnej, odlanej z betonu. Ściana załamywała się po lewej stronie może w odległości kilometra i ciągu dalszego można się było tylko domyślać ciągu dalszego, po prawej natomiast nikła swoimi światłami w oddali. Stali tak, jak małe okruchy wobec ogromu tej oddalonej ściany.
– To idziemy, późno już, nie zgubiłeś chyba chipa? - Ron ruszył jakby nigdy nic w kierunku betonowego giganta.
– Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? Przecież tu nie ma żadnego przejścia.
– Nie czas na gadki, jak do tej pory nie wiesz gdzie jesteś, to masz amnezję jak ta-lala. Im więcej będę teraz gadał, tym mniej będziesz uważał co masz robić. Więc zamknij się i skup się. Robisz co mówię.
Doszli prawie pod mur i dopiero wtedy dało się wyczuć jego wysokość – był jak ściana wielkiego wąwozu, który zaraz robią parkiem narodowym – tyle że z betonu. Był ogromny, tak że reflektory prawdopodobnie na wysięgnikach, oświetlające go ze szczytu były tylko punktami światła w przestrzeni. Dwieście metrów od muru weszli na metalowy krąg. Zatrzymali się.
Ron pogmerał w kieszeni i krąg drgnął i zaczął opuszczać się i dosłownie po chwili zatrzymał się tak, że dało się z niego wejść do wąskiego, oświetlonego korytarza. Ruszyli nim, a krąg na powrót podniósł się. Do korytarza dołączył drugi, potem trzeci podobny i zrobiło się szerzej. Galeria przeszła w którymś momencie przez pasma filarów, które jak można było się domyślić dźwigały mur. Wszędzie były metalowe zasuwy, natomiast właściwie żadnych włączników, kontrolek czy światełek.
A dalej już był rodzaj dworca – stały na nim dwa wagony, a przynajmniej pojazdy na kołach i prawie typowych szynach, właściwie przypominające szklane wydmuszki. Dojście możliwe było tylko do jednego, drugi odgrodzony był barierami i siatką do sufitu. Pierwsza klasa – przebiegło Kyle’owi na myśl.
Przed wejściem do wagonu była bramka – taka sama optycznie, jak na lotniskach. Ron pchnął Kyle’a pierwszego szepcąc mu – naturalnie, spokojnie – przeszedł spokojnie, nie stało się nic, nic nie wydało dźwięku. Zaraz potem przeszedł Ron – jak tylko jego postać pojawiła się w bramce, to maszyneria wydała niski ton i zapaliło się jaśniejsze światło.
– Co jest, Ron? Nie dość, że kończysz w nocy ostatni to coś wynosisz?
– idź do wagonu, usiądź i śpij – zdążył powiedzieć Ron, po czym obrócił się do nadchodzącej osoby. Kyle wszedł do wagonu i usiadł, patrząc przez przymrużone oczy.
Osobnik w szarym stroju, przypominającym taki do biegania i o osobliwej bladej karnacji wyszedł gdzieś z boku sali.
Ron zaczął nerwową przegrzebkę po kieszeniach i w końcu ta centralna w jego ogrodniczkach urodziła z siebie złoty łańcuszek. Na ile Kyle mógł to ocenić z takiej odległości i przy sztucznym świetle – Ron zbladł jak papier, przebił nawet swojego interlokutora.
– Sir, znalazłem w wykopie, wsadziłem w kieszeń, żeby potem oddać. Zabłyszczało w gruzie to wsadziłem w portki i robiłem dalej bo sir Crixby naglił. Noc się zrobiła, nie przebrałem już spodni, zapomniałem o tym łańcuszku. Naprawdę, niech Sir mi wierzy… Już oczywiście oddaję i stokrotnie przepraszam.
– Dobrze, już dobrze. Z Andy’m robiłeś?
– Z Andym, jak zawsze, też pada z nóg.

Ciśnienie u Kyle’a chyba zamknęło skalę sfigmomanometru. Żeby tylko nie cofnięto mnie do kontroli – pomyślał – tylko nie do kontroli...

– Pierwszy raz go widzę … w białych skarpetkach - zaśmiał się kontroler i zakomenderował Ronowi - Przejdź drugi raz – ale bramka tym razem nie zareagowała.
– Dobrze, do jutra – blady obrócił się na pięcie i poszedł z powrotem do swoich drzwi, a Ron mocno roztrzęsiony wszedł do wagonu i sapiąc usiadł naprzeciwko Kyle’a. Drzwi zasunęły się i szklana bombka pojechała w czerń tunelu, zostawiając za sobą swoją odgrodzoną siostrę, złoty łańcuszek Kyle’a i dziwny betonowy świat.

6.

Po może kilku minutach jazdy w całkowitych ciemnościach i dotkliwym echu ścian kula wychynęła na powierzchnię – ciemną ale z wyraźnie gasnącymi ognikami słońca na horyzoncie. Odbijało się już od niewidocznych wprost zbocz, ale zawsze trochę światła przesmyknęło się jakimiś szczelinami. Ciężko było ocenić prędkość wagonu, bo teraz już poruszał się prawie bezgłośnie i z niewielkim szumem powietrza, co przy takim kształcie wcale dziwne nie było. Jedno, co było odczuwalne wyraźnie, to jazda przeważnie w dół.
Minęło dalsze dwudzieścia – trzydzieści minut i kapsuła zajechała na stację, kończąc swój bieg poprzez oparcie się o dziesiątki podobnych kapsuł, stojących na podłużnym peronie. Wokół było sporo lamp, wiszących na rozciągniętych linach (których póki co nie było widać, ale można było łatwo się domyślić). Ten dziwny dworzec dziwnej kolei był na pierwszy rzut oka połączeniem rozwiązań dawnych i najnowocześniejszych. Było już po dziesiątej wieczorem – tak przynajmniej pokazywał spory elektroniczny wyświetlacz przy peronie. Drzwi otwarły się bezszelestnie.
Steampunkowy świat – pomyślał Kyle, który już jakiś dłuższy czas temu po dobitnym myślowym przemówieniu sam do siebie postanowił, że najpierw zgromadzi jak najwięcej informacji, a potem będzie się nimi denerwował. Nie znał żadnego takiego miejsca na Ziemi, ale kto był we wszystkich miejscach? Nikt. Ilość adrenaliny wyprodukowanej dziś wystarczyłaby do odtrucia dużego chińskiego miasta po ukąszeniu żmij.
– szybko, gonimy marszrutkę, to ostatnia.
Zawinęli się z peronu szybko i pobiegli w dół po schodach, ale nie trzeba było. Pojazd dopiero zajechał po paru minutach pod skarpę, na której stał peron. Wsiedli jako jedyni. Maszyna, mogąca pomieścić może kilkunastu ludzi ruszyła cicho, dało się wyczuć, że jest elektryczna. Byli sami, poza kierowcą, który wykonując ostatni kurs mknął bardzo szybko, niekiedy krzaki uderzały o okna bo droga była wąska. Ron nie zapłacił za przejazd – zapewne miał coś w rodzaju „miesięcznego”, podobnie jak Andy – albo może chodziło tu o zupełnie inne zasady? Ale to już Kyle’a nie obchodziło, zaczął się wyłączać. Uciekł, uciekł pewnie spod noża. Zmęczenie wygrywało z adrenaliną, zastygł na piankowym fotelu i zwyczajnie czekał, co wydarzy się dalej. A wydarzyło się coś, co zabrzmiało, jak ulubiona melodia.
– Dziś prześpisz się u mnie, mam pokój wolny pod schodami, a jutro pomyślimy – powiedział Ron – ziemniaki lubisz? Bo dziś będą w mundurkach. Moja czeka.
– Lubię, oczywiście, że lubię – Kyle na samą myśl o ziemniakach poczuł konkretny głód. Właściwie sam nie wiedział, czy jest śpiący, czy głodny. No ale ilu ludziom zdarza się taka akcja, żeby być porwanym na narządy i uratowanym prosto spod noża?
Wjechali do miasta – przynajmniej tak to wyglądało. Ulica, przecinana przez przecznice, oświetlenie podobne jak to na dworcu – rozciągnięte na drutach – które tym razem wyraźnie było widać, poprzyczepiane do słupów i co wyższych domów. I żółtawe światło latarni.
– Dobra, Ron, do jutra – powiedział kierowca, otwierając drzwi – rozumiem, że Andy dojdzie sobie sam i nie muszę lecieć całego kręgu do końca? Jest już późno, muszę zdać maszynę.
– No jasne, że dojdzie – przytaknął Ron, Kyle kiwnął głową i wysiedli. Busik zamknął drzwi, nawrócił i odjechał wytwarzając piszczący dźwięk. Tyrystory.
Ulica główna była betonowa, a przynajmniej takie dawała odczucie pod butem, jak się po niej szło. Miała dylatacje co kilka metrów, zasypane piachem, co w efekcie składało się na wrażenie, że droga ułożona jest z wielkich płyt. Nie było też chodników, ani drzew wzdłuż. Weszli w boczną uliczkę, utwardzonej ubitą ziemią z kamieniem, wąskiej i ciemnej, choć przy niknącym ulicznym oświetleniu głównej arterii widać było drzewka i tuje na podwórkach. Część domów była pojedyncza, część stykała się ze sobą, jedno z zabudowań postawionych prostopadle do drogi miało chyba ze trzy kondygnacje.
Weszli w końcu do jednej z furtek małego domku o płaskim jak wszystkie inne dachu i drzwi otwarły się, zanim do nich doszli. Stała w nich niewysoka kobieta, wyraźnie zaniepokojona obecnością obcej osoby i późniejszym niż zwykle powrotem męża. Zanim Kyle zdążył się przedstawić czy choćby pomyśleć o jakiejś autoprezentacji, Ron powiedział sucho:
– to Kyle, uratowaliśmy go od bladych, będzie spał dziś u nas.
– dobrze, że wróciłeś, czemu w ubraniu roboczym? Dobry wieczór panie Kyle, och, pan jest cały pokrwawiony…
– To nic, proszę pani, może wystarczy poprawić opatrunek, dobry wieczór i tak w ogóle to przepraszam za najście.
– Wejdźmy może i gadajmy w środku, nie wszyscy muszą od razu wiedzieć, że przyszedłem z gościem, jeszcze stamtąd - Ron wyraźnie nie miał ochoty stać dalej w drzwiach. Weszli do środka.
– I proszę cię Susan, żebyś tam żadnej tam nie opowiadała nic – rzucił do żony – spać będziesz tu w tej komórce – zwrócił się do Kyle’a - nie mam nic lepszego – pokazał małe pomieszczenie zabudowane pod schodami – Andy sypia tu jak posiedzi u nas i popije sobie, bo do domu by nie trafił. Obrócimy siennik to będzie jak nowy. Pomóż, zrobimy od razu.
– Doskonale, doskonale, nie mam żadnych oczekiwań, super miejsce, budzi fajne skojarzenia z dzieciństwa – powiedział Kyle, wywracając siennik. Faktycznie od spodu był prawie jak nowy, w widoczną kratę, gry od góry raczej jednokolorowy, w kolorze spracowanego Andy’ego.
– zapraszam na kolację – odezwała się z tyłu Susan - odgrzewane niestety…
To były najlepsze ziemniaki w mundurkach, jakie Kyle jadł. Może i wynikało to z głodu, może też z chęci pochwalenia gospodyni, żony kogoś, kto wyciągnął go z zagrożenia – są naprawdę wspaniałe – skomentował, aby zacząć rozmowę, po czym zapytał:
– powiedzcie mi państwo coś więcej o tej okolicy, bo faktycznie chyba w wypadku utraciłem pamięć. Ostatnie co pamiętam, to oazę, w której byłem na krótkich wakacjach. Nie wiem nawet, jak daleko teraz od niej jestem.
Zapadła cisza. W końcu przerwała ją Susan:
– wie pan, z pewnością ta oaza jest daleko, bo nie ma tu nic o takiej nazwie aż do pierwszej przeprawy. A ja w ogóle pochodzę zza pierwszej przeprawy i nigdy o niczym takim się w domu nie mówiło. Może syn by coś wiedział, on jest w drugiej, dużo tam podróżuje, taką ma pracę – więc najprędzej on. Ale będzie w domu tutaj dopiero za dwa miesiące. Przewinę panu opatrunek.
Rana wcale nie wyglądała źle, prawdopodobnie bardziej wysiłek związany z ucieczką wymusił jeszcze kilka umiarkowanych krwawień, ale przewinięta w czyste bandaże i tetrową wielką białą pieluchę ręka z pewnością była lepiej zabezpieczona, a krążenie w niej poprawiło się natychmiast, powodując okrutne szczypanie w palcach.
Senność zakradała się od pleców, ale Kyle kalkulował następne pytanie…
– a jak w ogóle nazywa się to miasteczko czy wieś?
– to Vanguard. A pan skąd pochodzi?
– z Wilmington, to jest w Delaware w Stanach Zjednoczonych.
Ron stwierdził kategorycznie – niczego takiego tu nie ma, nawet na zachodnim brzegu. Daję za to głowę - musisz być z miasta.
– Na swój sposób to ja jestem z miasta, Wilmington to miasto zupełnie sporych rozmiarów. Przecież to się da łatwo sprawdzić, jak się mamy do siebie. Wystarczy jakaś mapa, albo globus, w końcu mój dom jest na innym kontynencie. Albo najprościej internet. Macie państwo internet?
Podczas grobowej ciszy, jaka zapadła po tym pytaniu twarz Rona poszarzała, a on sam przygiął się nieco i zgarbił, jak gdyby pod ciężarem niewidzialnego koromysła. I to chyba z ołowiem w wiadrach.
– pójdźmy spać – powiedział wreszcie – nie może się światło tak po nocy świecić, wszyscy to widzą, po co wzbudzać ciekawość.
Kyle, wyczuwszy niezręczną, choć niezrozumiałą sytuację i nie chcąc już komplikować jej pytaniami o łazienkę powiedział po prostu – dobranoc – i odwiesiwszy spodnie i bluzę na krzesło, które przestawił sobie od stołu – położył się i przykrył kocem, znalezionym w kącie. Ostatnią myślą było, że raczej nawet nie myjąc się nie pogorszy stabilnego już stanu higienicznego tego siennika.
Sen nadszedł szybko.

7.
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

2
Dzień dobry, Piro!

Notką na początku, udało ci się mnie zaciekawić. Nawet bardzo. Zobaczymy, czy spełnisz moje oczekiwania :wink:
Piro pisze: zupełnie realistyczne rysunki
Sama rysuję i dość mnie to zabolało. Po co te zupełnie? Po prostu realistyczne rysunki, przynajmniej ja bym tak zrobiła.
Piro pisze: Podniósł się, zabrał ze sobą ręcznik, dmuchaną poduchę i klapki i korzystając z faktu, że piasek jeszcze był przyzwoicie ciepły poszedł boso obrzeżem zielonej wyspy, tam, gdzie już żółte, półpłynne morze kwarcu zyskuje organiczne spoiwo, twardnieje i staje się piaszczystą glebą, w której oparcie znajdują korzenie pierwszych drzew i zmartwychwstanek.
Nie była to oczywiście najkrótsza droga do ośrodka wakacyjnego, ale z pewnością przyjemniejsza, niż prowadzący akurat z zachodu przez centrum do ośrodka zakurzony trakt między sadybami pasterzy i miejscowych cwaniaczków, zawsze gotowych na dorobienie sobie na banalnych do rozpoznania turystach. One dollar nation czekało w postaci mistrzów sztuki sprzedaży, negocjacji i nagabywania oraz przeważnie stojących za ich plecami skromnych adeptów sztuk powyższych, potrafiących zręcznie wyciągnąć z ręki dolara albo niekiedy z kieszeni nawet cały portfel i oddalić się w tempie bohaterów kreskówek. Niby wieczorami znikali w swoich domostwach i namiotach, ale ponieważ konstrukcja tych ostatnich bazowała na drewnianych palikach i żerdziach, na których narzucono koce, płócienne i skórzane płachty – to gdy się przechodziło słyszeli to i niekiedy zaczepiali jeszcze.
i!
Piro pisze: zgasło a usta
zgasło, a usta
Piro pisze: Właściwie, każdy jest na coś chory, są tylko nieprzebadani.
Bardzo wydało mi się niepotrzebne, wręcz nie na miejscu. Powiedziałabym nawet, że zepsuło napięcie.
Piro pisze: Głupkuję, mam dziurę w ręce, krew się leje, wenflon w drugiej ręce, nie wiem co się dzieje.
Ale to z kolei, mi się spodobało :)
Piro pisze: martwe bo martwe ale
martwe, bo martwe, ale

Błędów interpunkcyjnych jest sporo, tak jak tekstu, więc pozwól, że nie będę ich wymieniać. Miej tylko tą świadomość, że one występują i sama ich poszukaj.
I zdania, również te w dialogach, zaczynaj wielką literą.

Skończyłam właśnie 2 fragment i przyznam, że udało ci się wzbudzić we mnie emocje, nawet ciekawość. Jednak mam pewien problem, co do przemyśleć Kyle`a. Wydają mi się dość nienaturalne i suche, jak na sytuację, w której się znalazł.
Piro pisze: Zasypało go bo głupi nie jest, przecież by odezwał się, jak żyje. Cholera, Andy, po nim jest.
Wiem, że to dialog, ale i tak zabolało mnie to powtórzenie.
Piro pisze: tylko ja k...a nie wiem, co oni myśląDobra, jestem trupem.
Nie! Piro, to nie jest twój poziom. Nie dość, że wielokropek się powtarza, to jeszcze jak już piszesz przekleństwa, to je pisz - normalnie.
Te Dobra, jestem trupem brzmi dla mnie zbyt beztrosko. Chyba, że o to ci chodziło.
Piro pisze: Hej, ty żyjesz, /przecieranie twarzy jakąś szmatą/, no otwórz oczy,
Co to ma być za zabieg? :shock:
Piro pisze: no tak. Po tobie będzie, jak ci tam. (- Kyle…) Kyle…. Kyle?
To też... nietypowe. Na twoim miejscu pozostałabym przy sprawdzonych, przyjemnych i czytelnych rozwiązaniach.
Piro pisze: dziwny dworzec dziwnej
ddd
Piro pisze: Drzwi otwarły się bezszelestnie
No, niezbyt mi to pasuje. Słyszałaś, żeby drzwi szeleściły? :)

Czasem robi się dość nudnawo, niektóre rzeczy są potrzebne, innych brakuje. Myślę, że powinnaś jeszcze ćwiczyć i jak najwięcej czytać mądrych pisarzy.

Ale - uważam, że to istotne - ten tekst wzbudził moją ciekawość. Intryguje mnie ten świat, tylko odnoszę wrażenie, że postaciom brakuje pewnej głębi.

Pozdrawiam cieplutko i wszystkiego dobrego! :D
„Powiedział tak: „pan jest częścią mnie, ja częścią pana”.”
Taco Hemingway, „To by było na tyle”

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

3
Ciekawy opis przyrody na początku. Podoba mi się determinacja bohatera, stara się przeżyć, walczy jak lew, choć nie jest łatwo i jeszcze humor mu dopisuje. Koncept nieco szalony i nie wiem jak ocenić jego realistyczność, nie czuję się na tyle kompetentny. Ale twojego pana wykładowcę polubiłem.

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

4
Kirke pisze: Sama rysuję i dość mnie to zabolało. Po co te zupełnie? Po prostu realistyczne rysunki, przynajmniej ja bym tak zrobiła.
Celowo - zupełnie realistyczne - w ocenie amatora praktycznie takie, jak zdjęcia.

Przekleństwo - bez sensu, wywalam

Dobra, jestem trupem - Kyle ma mało czasu na doszlifowanie tego, co myśli, dużo upraszcza, skraca. To są błyski w mózgu, nie spokojne myślenie. Chaos myślowy jest cechą mózgu w stresie.

no tak. Po tobie będzie, jak ci tam. (- Kyle…) Kyle…. Kyle? - mogę rozbić na:

no tak, Po tobie będzie, jak cię tam zwą?
- Kyle - wymamrotał pod nosem
Kyle....Kyle?

Problem w tym, że to jest rodzaj tyrady. Tyrady, której Kyle przyznając się do swojego imienia nie przerywa. Co więcej, interlokutor dodatkowo jest zirytowany idiotycznym w jego mniemaniu imieniem. Chciałem to oddać takim trickiem.

Hej, ty żyjesz, /przecieranie twarzy jakąś szmatą/, no otwórz oczy, - do Kyle'a słowa i dotyk docierają na równym poziomie - każde może przynieść zagrożenie lub ulgę. A zaszły jednocześnie.

Dziwny dworzec dziwnej kolei - całkowicie celowo.

Drzwi - podmieniłem na bezgłośnie (w angielskiej wersji miałem noiseless), ogólnie miałem na myśli, że otwarły się bez szumu mechanizmu.

Interpunkcja leży - to wiem. Będziemy poprawiać.

Co do "dłużyzn" - problem w tym, że wszystkie fakty na końcu okażą się mniej lub bardziej istotne, albo w tym tomie, albo w jego tomach równoległych. To jest dość chytry plan, troszkę będzie w tym Agathy Christie :). Myślę, że kiedyś czytelnicy wręcz będą się bawić w wychwycenie pewnych ukrytych "smaczków" oraz dojście do tego, kto i czego był świadomy na którym etapie.

Co do "dziwnych rozwiązań" w tekście - waham się, czy serce, czy rozum. Mam wrażenie, że pewne nowinki przybliżą czytelnikowi głębię uczuć bohatera i jednocześnie - kalkulację jego mózgu (który w stresie zawsze myśli zrywami, przebłyskami myślenia) - czy postawić na taką klasyczną linię dialogową etc etc.

Dzięki serdeczne za opinię! Działam i poprawiam się, przede wszystkim jak tylko dokończę pierwszy tom to posiedzę nad interpunkcją.

PS: A wiesz już, gdzie dzieje się akcja tego tomu? ;)

Added in 3 minutes 16 seconds:
Przemek pisze: Ale twojego pana wykładowcę polubiłem.
Oj, ja nie wiem, czy on sam siebie będzie lubił, jak już dojdzie do niego tak naprawdę, kim jest...
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

5
Coraz ciekawsza jestem, Piro :) Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że im większe oczekiwania, tym bardziej druzgocące rozczarowanie (lub optymistycznie - poczucie spełnienia).

A gdzie dzieje się akcja - pojęcia nie mam, ale ja się nie znam na takich rzeczach i mało świata widziałam. To takie ważne, miejsce akcji? :roll:
„Powiedział tak: „pan jest częścią mnie, ja częścią pana”.”
Taco Hemingway, „To by było na tyle”

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

6
Kirke pisze: To takie ważne, miejsce akcji?
Ważne. Ale ok, już nie pytam.

O ile w Polsce z wydaniem - to pewnie mi coś doradzicie, o tyle anglojęzyczna wersja to nie mam zielonego pojęcia. Siedzę właśnie i pilnie czytam wszelkie info o wydawaniu za granicą tutaj z forum. Ależ jest to pomocne miejsce!
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

7
Ależ kobyłkę zafundowałeś - trzeba będzie wygospodarować czas na przeczytanie.
Piro pisze: Niestety będę potrzebował nieco „alternatywnego” stylu pisania, ***spoiler*** bowiem mózg Kyle’a, jak się okaże, jest osobną postacią książki (taki mózg odarty z cech osobowościowych i humanistycznych; póki co dostał on prawo wypowiadania się kursywą - niestety przeklejona tu ginie, a nie mam siły "uwłaszczać" (italikować? kursywić? tego na powrót - więc poproszę o odrobinę wyobraźni).
O ile dobrze cię rozumiem, to wyróżnienie jest ważne, szkoda, że jednak tego nie zrobiłeś.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

9
Kirke pisze:Nie no, naprawdę jestem ciekawa. Czy miejsce akcji wpływa jakoś na całokształt? To ma jakieś ważniejsze znaczenie? Pytam zupełnie serdecznie i z ciekawością.
O ile w drugim tomie miejsce akcji mogłoby być umiejscowione w kilku różnych miejscach, o tyle w tomie pierwszym istnieje tylko jedno takie miejsce akcji, które spełnia warunki narzucone przez prawa fizyki.
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

10
Na początku zaznaczę, że przeczytałam tylko fragment 1 oraz 2 i to do nich będą się odnosić moje uwagi.

W narracji coś mi zgrzyta. Być może wynika to z tego, że nie wiem, które fragmenty powinny być wyróżnione kursywą. To wrażenie pojawia się już na samym początku. Używasz słów takich jak "ziomek" i "wkręcać", a zaraz obok stosujesz metafory i ładne sformułowania (np. porównanie piasku do tkaniny, albo "Niebo w okamgnieniu zmatowiało"). Przez to język jest niespójny. W wielu miejscach zastanawiałam się: czy wykładowca akademicki posługiwałby się takim słownictwem? czy mówiłby (myślałby) w taki sposób?

Pojawiają się powtórzenia. Część z nich, jak się domyślam, jest zamierzona i ma podkreślić panikę bohatera, ale niektóre są chyba przypadkowe.
które sam lubi. Sam szkicował
Tu przydałby się sprzęt. A aparat rozładowany. Skąd tu można wziąć prąd?
To pierwsze przykłady z brzegu. Nie będę wymieniać dalszych.

Wydaje mi się, że są też błędy interpunkcyjne, ale w kwestii przecinków nie jestem ekspertem ;)

W niektórych miejscach opisy są niedokładne. Często używasz wtedy słowa "jakieś".
dziurę zablokował kawał betonu i jakieś metalowo – przeźroczyste, przypominające może w pierwszym skojarzeniu awangardowe pralki, a raczej ich strzępy.
Jak wygląda awangardowa pralka? No jest jakaś metalowo-przezroczysta.
W innym miejscu:
ni to gałkę, ni to pokrętło
Takie określenia są mało precyzyjne i nie działają na wyobraźnię. Mam wrażenie, że rozumiem, dlaczego piszesz w ten sposób. Twój bohater nie ma czasu, żeby wszystkiemu dobrze się przyjrzeć, a Ty starasz się prowadzić narrację z jego perspektywy. Ale przez to ja jako czytelnik mam bardzo niewielkie wyobrażenie o miejscu, w którym się znalazł.
Gruzu wszędzie było zupełnie sporo.
To też przykład takiego niewyrazistego opisywania. To ile było tak naprawdę tego gruzu?

Jeśli chodzi o moje ogólne odczucia: taki sposób prowadzenia narracji bardzo mnie męczy i dlatego nie dotarłam do końca.
Przeczytałam za mały fragment, żeby wypowiadać się na temat fabuły.

Plusy tekstu, na które zwróciłam uwagę:
- Te miejsca, w których poruszasz kwestie "fizyczno-techniczne" brzmią przekonująco.
- Dzięki tobie dowiedziałam się, co to są "zmartwychwstanki" i to słowo bardzo mi się podoba :)

Nie musisz brać sobie do serca mojego komentarza, bo sama nie siedzę w temacie pisania zbyt głęboko.
Powodzenia w dalszej pracy.
https://www.facebook.com/marta.ryczko.pisarka
https://www.instagram.com/marta_ryczko_autorka/

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

11
Jest mi przykro, że kursywy nie ma, ale to nie moja wina. Umiera, jak się przeklei tekst.
Co do wykładowcy akademickiego - to w stresie, jaki się pojawia, nie jest przewydywalny.
Co do "jakieś" - lubię to słowo. Otwiera przestzeń myślenia i wyobraźni.

Gruzu wszędzie było zupełnie sporo. - pytasz ile gruzu było? Zupełnie sporo.

Co do "ni to gałki, ni to pokrętła" - jak się okaże wystąpi w tomie trzecim. Królewsko. Tutaj niby przypadek, gdzieś indziej czyjeś życie lub śmierć.

Ok, dzięki za ocenę.
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

12
"Zupełnie" znaczy tyle co "całkowicie, kompletnie, bez reszty".

https://pl.wiktionary.org/wiki/zupełnie
https://sjp.pwn.pl/doroszewski/zupelnie;5531850.html
https://sjp.pwn.pl/slowniki/zupełnie.html

Wydaje mi się, że sposób, w jaki użyłeś tego słowa jest niepoprawny.
Byłoby fajnie, gdyby ktoś bardziej kompetentny ode mnie się wypowiedział ;)

W sumie pomyślałam, że może to być kwestia jakiejś pomyłki w tłumaczeniu, skoro piszesz też po angielsku. W wersji angielskiej masz "quite"?
https://www.facebook.com/marta.ryczko.pisarka
https://www.instagram.com/marta_ryczko_autorka/

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

13
Martar ma rację.
zupełnie - całkowicie, kompletnie, bez reszty.
sporo - dość dużo.
Zestawienie "zupełnie sporo" jest językowo nielogiczne.

Myślałem o "całkiem sporo" ale to też bez sensu. Bo sporo znaczy - dość (całkiem, w pewnym stopniu) dużo.

Added in 16 seconds:
Winno stać - sporo. Po prostu sporo gruzu.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

14
Kruger pisze: Martar ma rację.
Przemyślałem. Macie oczywistą rację.
Ja to najpierw po angielsku piszę i miałem "quite a lot" = sporo, po czym żałośnie przetłumaczyłem sam siebie.
Poprawiam, dzięki za pomoc!
PS: Jak cholernie fajnie, że tu trafiłem. Naprawdę poświęcacie swój czas, aby pomóc. Też biorę się pilnie za czytanie prac, może też coś pomogę.

Added in 25 minutes 18 seconds:
Kruger pisze: Winno stać - sporo. Po prostu sporo gruzu.
Wiszę Wam winno. Ma być wytraawne czy słoodkie?
https://www.barnesandnoble.com/s/pirowski
"Alkohol nie rozwiąże wszystkich Twoich problemów. Z drugiej strony - mleko też ich nie rozwiąże..." - T. M. Pirowski

Czerwony dach świata (I) - 7% z (I) (S/F)

15
Piro pisze: Ja to najpierw po angielsku piszę i miałem "quite a lot" = sporo, po czym żałośnie przetłumaczyłem sam siebie.
Poprawiam, dzięki za pomoc!
Jeśli piszesz równocześnie po polsku i angielsku, prawdopodobnie żadna z wersji nie będzie dobra, tak mi się wydaje - struktury obu języków będą się mieszać i powodować bałagan, co widać już w tym pierwszym fragmencie. Może lepiej najpierw "zanurzyć się" całkowicie w jednym języku i napisać całość, a dopiero potem zrobić to samo w drugim?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron