cd.
Ależ barmanka była szybka! Gdyby wszyscy w Polsce tak pracowali, to w mig wyprzedzilibyśmy w rozwoju największe potęgi przemysłowe w świecie… Poprzednio minutę czekałem, aż nas obsłuży; teraz, ledwie zakończyłem wypowiadać swoje zamówienie, już wyszła zza baru z tacą. W mig na stoliku stanęło nowych dwadzieścia pięćdziesiątek.
– Szefie, czy muszę… – zwróciłem się cicho do niego, zawieszając głos i wymownie wskazując na leżące na talerzyku, nienaruszone jeszcze, kawałki śledzika.
– A co, nie ma nic? Jest. Wódeczka tylko z zakąską. A zakąska już jest. No, panowie – odwrócił się do pozostałych – za tych, których kopnęło i jeszcze kopnie, aby przeżyli – spoważniał i przechylił kieliszek. Poszliśmy za jego przykładem. Za tych, których kopnął prąd… Zwykła kolej rzeczy w zawodzie elektryka. Chociażbyś nie wiem, jak się zabezpieczał i sprawdzał wielokrotnie, nigdy nie jesteś pewien w stu procentach, czy… Urok zawodu.
Uzupełnione zapasy płynnego prowiantu szybko się skończyły. Zamówienie, już bez sugestii majstra, powtórzyłem jeszcze dwukrotnie. Ik! Aleem czknął… To nie na moje możliwości, wypić wypiję, ale sama mineralna woda nie wystarczy. Muszę coś zjeść! Spojrzałem tęsknie na dzwonka śledzika, dalej kusząco leżące na talerzyku. Ani jednego jeszcze nie brakowało, ale przecież nie są wyłącznie ozdobą stołu! Nie jestem na froncie, to nie czas wojny. Tam czasem żarełka mogło zabraknąć, ale „spirtu na wyrywność nigdy”, jak własny ojciec mawiał. Jeeść!
Nie zastanawiałem się już i dziabnąłem widelczykiem jednego śledzika. Dziabnąłem drugi, zagryzłem chlebem, popiłem wodą… uff, troszkę lżej. Odłożyłem sztuciec i zerknąłem na majstra. Nie skrzywił się; znaczy, można już jeść? Wyciągnąłem znów rękę po widelczyk, ale zawisła w powietrzu – spóźniłem się. Kolega był szybszy. Porwał dzwonko śledzika i podał widelczyk kolejnemu. Po minucie został tylko jeden kawałek rybki, ledwie uratowany przez majstra przed zakusami pozostałych dwóch głodomorów. Zdążył wyciągnąć rękę nad talerzyk, osłonił i ostrzegająco zaznaczył:
– Zakąska musi być. Nie ruszać.
Szef był konsekwentny, dbał o nieuszczuplanie moich finansów bez wyraźnej potrzeby. Zamawiałem kolejki, „zakąska musi być”, ale przecież nikt nie powiedział, że przy każdym zamówieniu „Szefowo, jeszcze raz to samo!” nowego śledzika muszę dołożyć do rachunku. Jest on na stole? Jest. Zgodnie z przepisami. No to może sobie przychodzić „kontrol” i kontrolować. „Dura lex, sed lex” – „twarde prawo, ale prawo”, jak mawiali starożytni Rzymianie. Było ono w „Mirze” ściśle przestrzegane. Może obsługa nie znała akurat tego łacińskiego, prawniczego zwrotu, ale o odstępstwach od zasady nie było mowy. Za to łacina, jako taka, często dochodziła do moich uszu, używana w głośnych rozmowach klientów przy sąsiednich stolikach. Niech ktoś powie, że Polacy nie znają obcych języków! Może nie współczesnych, ale nieprawniczą łaciną posługiwali się ochoczo i z werwą. Chociaż z wyglądu nie przypominali oni bezpośrednich potomków Sarmatów, ale część krwi szlacheckiej musiała w nich płynąć. Widocznie „prawo pierwszej nocy” było w poprzednich wiekach często uskuteczniane, a jeszcze częściej i bez tego prawa. Skąd inaczej uzewnętrzniła by się u klientów w lokalu tak bogata w treści i formie znajomość starożytnego języka?
Przestałem dywagować nad możliwymi drzewami genealogicznymi, a zwłaszcza ich bocznymi odrostami, sąsiadów przy sąsiednich stolikach. Zaniepokoił mnie inny problem, bardziej przyziemny, który za chwilę mógł stać się dotkliwie odczuwalny. Byłem już, delikatnie rzecz nazywając, lekko zneutralizowany ognistą wodą, ale świadomość nie opuściła mnie. „Ile jeszcze kolejek muszę postawić?” zastanawiałem się, grzebiąc palcami w kieszeni. Kwotę, którą przeznaczyłem na wkupienie do zespołu elektryków, już prawie wydałem. Ile będę musiał jeszcze dołożyć?
Rad, nierad pokiwałem dłonią w stronę barmanki:
– Szeefoowo…
– Sekundę, Zdzisiek. – Majster wszedł mi w słowo. – Chłopaki, to co? Młody się już wkupił?
– Jaasne. Wkuupił. Witaaj w brygadzie, Zdzisiek. Bęędą z ciebie ludzie. Nie sprawdzaj prąądu paluchami. Nie huśtaj się na gołych kablach. Jak już, to na gołych babach … – rozległy się niezbyt skoordynowane i rozwlekłe, za to wesołe głosy kolegów. Uścisnąłem każdemu wyciągniętą dłoń. Tradycja to święta rzecz! Uff… wreszcie. Chrzciny za mną, teraz jestem jednym z nich.
Majster zdjął z wieszaka swoją czapkę i zaordynował:
– No to, każdy co ma, to da. A każdy ma, bo wypłata była.
O, majster nie tylko zawód zna, ale i rymuje! Widać, że wraażliwa z niego duuszaa…
Cała brygada solidarnie sięgnęła do kieszeni w spodniach. Zanurzyłem i ja rękę, ale nagle poczułem uścisk dłoni majstra.
– Młody, znaczy teraz Zdzisiek, ty już nie. Wkupiłeś się, starczy. Resztę oddasz mamie.
Nie mówiłem, że szef jest ludzkim człekiem?!
Po jednej, zrzutkowej kolejce, nastąpiła druga, potem kolejna. Nawet nie zauważyłem, kto podebrał ostatnie dzwonko śledzia. Popijałem tylko mineralną, ale brakowało coś do zakąszenia, brakowało jak cholera! Na szczęście ten stan niezaspokojenia krótko trwał – na stole szybko pojawiły się talerzyki z górą śledzików, na innych kiszone ogóreczki „prosto z beczki”. Pod wódeczkę jak znalazł. Oj, moi koledzy nagle stali się rozrzutni…
Nie zastanawiałem się długo, tylko, podobnie jak pozostali, zacząłem je pałaszować. W przełyku i żołądku przestało mnie palić, ale nogi zaczęły dawać znać – raz pobolewały od stania, za chwilę dziwnie miękkie się robiły; dobrze, że łokcie mogłem podeprzeć o blat stolika. Oj, chyba mam już dość… ale jak tu się wycofać? Angielskim sposobem nie wypadało; przecież to moje wkupne. Taki cichacz byłby jak, nie przymierzając, samotne ulotnienie się pana młodego z własnego wesela. Do tego jeszcze ta cholerna… ik! Cholerna czkawka!
– Na zdrowie! Dajcie mu przepić, to przejdzie. Szefowo! Jeszcze jedną kolejkę! – Żartobliwe głosy podchmielonych kolegów dochodziły do mnie już stłumione, jak przez gęstą mgłę. Mam już naprawdę dosyć! Kiedy wreszcie będzie koniec tego wkupnego?!
Zerknąłem na szefa. Wyglądał na całkiem trzeźwego. No tak, kto go zmoże, przy jego posturze! Prawie mojego wzrostu, ale pewnie dwa razy cięższy. Może weźmie pod uwagę, że jestem niezwyczajny takiego picia i jego masy nie mam?
Zauważył mój prosząco-błagalny wzrok i spojrzał na zegarek. Plasnął lekko w stolik dłonią i tubalnym głosem obwieścił:
– No, chłopaki. Na dzisiaj dosyć. Wkupne wkupnym, popić popiliśmy ale rodziny czekają. Zwłaszcza młode małżonki…
Odpowiedzią był chóralny śmiech. Powoli wszyscy zaczęli się zbierać, dojadając w pośpiechu pozostałe śledzie i ogórki. Szef jednak miał mir; mimo szumiącego w głowach alkoholu nikt nie próbował oponować. Elektryk to niebezpieczny i odpowiedzialny zawód, dyscyplina i wykonywanie poleceń to podstawa. Szeefiee, jaak ja szeefa luubięę…
Pożegnałem się wylewnie z każdym kolegą, na końcu z majstrem. Przytrzymał mnie:
– Jak się czujesz, co? Niezbyt mi wyglądasz. Może ktoś z tobą pójdzie?
Póójdzie?! Odproowadzi, jak przedszkolaka jakiegoś?! Noo, też coś! Coo ja, baaba jestem?!
– Doobrze… ik! Doobrze, szefie. Too tylko czka… awka. Naa dworze mi przeej… ik… dzie.
– Dobra. Tylko ostrożnie. – Poklepał mnie po plecach i nakierował na drzwi.
Gdziee są te drzwi? Tam? Aha. Oo… jaka bezchmurna nooc! Ziimno!
Zapiąłem szczelnie kurtkę. Teraz prosto do domu! Byle iść prosto, byle się nie kolebać… Kurde, co ja jestem taki miękki w nogach? Noga za noogą, za nóżką nóóżka… mozolnie pokonywałem drogę. Wolniutko zbliżałem się do domu, tocząc małe boje z dziwnie wahliwym chodnikiem, który co chwila powodował moje nieoczekiwane wariacje, jakbym znajdował się na statku miotanym sztormem… Szeroki, marynarski krok pozwalał mi, z trudem bo z trudem ale jednak zbliżać do upragnionego celu. Dom i łóżko! Wypić mnóstwo wody, legnąć i zasnąć – to była jedna z dwóch myśli, które jeszcze kołatały pod kopułką. Druga próbowała utrzymać na powierzchni resztki mojej świadomości i wprawiała w ruch dość zamglone patrzałki – obym nie wpadł w oczy komuś ze starszych znajomych! Niby jestem już doroosły, aale po co maają… ik! Noo, po co?!
Wreszcie, dom! Teraz po cichutku… ik! Po cichutku po schodach. Kluczykiem otworzyć drzwi, też delikatnie… co on tak chrzęści?! Zamek nienaoliwiony, czy co? No dobrze, teraz tylko uchylić drzwi i na paluszkach. Lepiej… ik! Zdejmiemy lepiej buty. No, w domu. Zamkniemy drzwi i po ścianie… lepiej po ścianie, nie zapalajmy światła. Pobudzą się jeszcze domownicy…
Aj! Niespodziewana jasność zaatakowała me oczy. Odruchowo je zmrużyłem i przysłoniłem dłonią.
– Mamaa?! Mamaa niee śpi?!
Szeroko się uśmiechnęła.
– Wszystko w porządku?
– Taa – wyszeptałem i położyłem palec na ustach.
– Oj, niezbyt… Zrobię ci gorącej herbaty z miodem. – Nie czekała na odpowiedź, odwróciła się i już z kuchni dopowiedziała: – Widzę, że dobrze się wkupiłeś.
– Mamoo, nie trzeba…
– Nie mów mi, co trzeba, a co nie – odpowiedziała wesoło. – Za młodyś. Rozbierz się i siadaj.
Sikuu! Uff… Teraz do pokoju muszę, wpierw pościelić wyrko. Już pościelone?! Kochana mamusia. Ciuchy z siebie, głowa pod zimny prysznic… ochh, od razu lżej. Ciut, ciut lepiej.
Już mniej zamroczony, usiadłem w kuchni i zacząłem popijać gorącą herbatę z miodem. Miód lubię, ale akurat nie w herbacie; jednak mama wie, co robi. Ratuje mi życie! Ta herbata… czułem, jak miód łagodzi pieczenie w żołądku. Uu… a teraz do łóżeczka! Zerknąłem na rodzicielkę – nic już nie mówiła, tylko podparła ręką głowę i lekko się uśmiechała. Kochana mama, wie, że nie zawsze należy mówić, nieraz trzeba właśnie zmilczeć!
– Dzięękuję, mamusiu – wystękałem i podniosłem ociężale swoje fizyczne jestestwo. Spaać!
Doszedłem do łóżka i od razu ufnie wtuliłem się w usypiające ręce Morfeuszki. Zamglonym wzrokiem dojrzałem jeszcze miskę na podłodze i stojącą obok butelkę z wodą. Kochana mamu… hrrr…
Śledzik musi być, cz.3 i 4/4 [opowiadanie] [P]
1Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.