Zaczęło się od tego, że nie mogłem wypić kawy, bo nie było prądu, ani wody. Gruba czapa śniegu za oknem, utwierdzała mnie w przekonaniu, co do naturalnych przyczyn katastrofy. Jak widać, zima w środku lutego, zaskoczyła nie tylko drogowców. Na szczęście, jestem fanem telewizyjnej "Szkoły przetrwania", więc ostatecznie, małą czarną wypiłem, dzięki wyciągniętej z piwnicy, turystycznej butli gazowej (i lepiej nie pytać, skąd wziąłem wodę).
Potem wyszedłem.
Chłód, albo cisza? Nie wiem, co uderzyło pierwsze. W każdym bądź razie, wywołało paskudne uczucie niepokoju, dysonans poznawczy, który zdarza się, gdy to co widzisz, jest niezgodne z tym, czego oczekujesz, a dziś nic nie pasowało. Zero ruchu, sklepy zamknięte na cztery spusty i ani żywego ducha, tak jakby wszyscy zaspali. Obszedłem znajomych, mieszkających w pobliżu, a nawet zaglądałem do przypadkowych okien.
Do jedenastej nie spotkałem nikogo i już miałem wracać do siebie, pomyśleć co robić dalej, gdy go zobaczyłem, kilka metrów ode mnie, jak konspiracyjnie macha rękami. Tam kiedyś była lodziarnia (co to ją wykończył kapitalizm), a teraz, sądząc po śladach, punkt zbiórek okolicznych meneli. Zwykła rudera, bez szyb i z ziejącą pustką wielką dziurą, w bocznej ścianie, z której teraz wystaje blond czupryna, a jej właścicielem jest mężczyzna, lat około trzydziestu, normalnej postury, jakich pełno widujesz codziennie, chociaż jego kręcone włosy, przywodzą na myśl anioła z kościelnych malunków, tylko facjatę ma bardziej styraną.
– Schowaj się i siedź cicho – Przywitał mnie chrapliwym głosem, który wprost nierealnie, kontrastował z jego wyglądem.
– Ej... - warknąłem, bo gdy tylko znalazłem się w środku, szturchnął mnie w ramię i skinął głową, kierując wzrok ku niebu.
Odwróciłem się i spojrzałem, ale nie uwierzyłem. Blado pomarańczowe bumerangi, wielkości samochodu, leniwie płynęły po niebie, wykorzystując odwróconą geometrie skrzydeł, czyli lecąc tył na przód, w porównaniu do znanych modeli samolotów. Kilkadziesiąt metrów nad ziemią, bezszelestnie pokonywały powietrze, niecodzienny widok, jak balon z żelaza, trzymany na sznurku.
– Co to kurwa jest? – zapytałem zdezorientowany, bo mój światopogląd, znalazł się w ruinie.
– Na pewno nic dobrego – powiedział spokojnie, nakładając kaptur. – Widziałem je już rano.
– Jak to widziałeś? – podniosłem ton, bo tego było już za wiele, najpierw wszyscy zniknęli, a teraz cholerne ufo i gość który najwyraźniej coś wie, ale nie chce powiedzieć. Nie, tak to nie będzie, uruchamiam mechanizm wyparcia i racjonalizuje – To Chińczycy, Ruscy, czy Amerykanie?
– Nie wiem, telefon, radio, pewnie całą elektronikę chuj strzelił, jesteśmy odcięci od świata.
– A ludzie? Gdzie do diabła są wszyscy?
– Jesteś dziś drugą osobą którą spotkałem, a teraz się zamknij, bo i my znikniemy.
– Jak to drugą...? – urwałem, zastopowany jego spojrzeniem.
To jakieś szaleństwo! Ale w tym miał racje, to nie pora na pogadanki, czekaliśmy więc w ciszy, którą przerywały tylko nasze skrócone oddechy. Trwało to pięć , może dziesięć minut, ale wydawało się całą wiecznością. Udało mi się pozbierać myśli, w momencie gdy dziwne obiekty, schowały się za dachami bloków.
– Co się dzieję? Gdzie są wszyscy?– zasypałem go pytaniami, bo zamierzałem dowiedzieć się w końcu, co jest grane.
– Skąd mam niby wiedzieć? – Wzruszył ramionami. – Jak mówiłem, jesteś dziś drugim człowiekiem którego spotykam, a pierwszego – zawiesił głos i wskazał palcem na niebo. – Oni go zabrali, a może zabili, nie wiem, nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Jak to zabrali? Co tu się do cholery dzieje? Możesz mówić jaśniej? – moje pytania nie miały końca i byłem coraz bardziej zirytowany.
– Masz papierosy? – zapytał.
Miałem, bo jestem namiętnym palaczem, założenie jest proste, pale bo lubię i uważam że każdy powinien mieć wady. Wyciągnąłem więc paczkę i go poczęstowałem, sam tez z chęcią zakurzę i posłucham co powie.
– Wstałem jak zawsze, Mariusz miał przyjechać – zaciągnął się, po czym dodał wyjaśniając – to kolega z pracy, bo jeździmy jego samochodem. Tak taniej, a jak pracujesz w fabryce to każdy grosz się liczy, szczególnie w tym kraju. – Spojrzał jakby oczekiwał zrozumienia, przytaknąłem, więc kontynuował – myślałem, że zaspał, albo zapił, a może śnieg go przysypał, wiec poleciałem do niego, to dwa bloki dalej. Nikt nie otwierał, a dobijałem się z dziesięć minut, potem jak zbiegałem schodami, przez okno na klatce zobaczyłem te latające maszyny, jak wiszą nad sąsiednim blokiem. Oczywiście zostałem w środku, wydygałem, bo nigdy nic nie wiadomo, a wtedy z piwnicy, wyszedł stary Kozłowski z krzyżem w ręku, pijany jak świnia, wybełkotał, że to kara boska i żeby się modlić bo koniec jest bliski.
– I co zrobiłeś? – Mimowolnie się uśmiechnąłem.
– Dałem mu z liścia w gębę, szybko otrzeźwiał, wiesz jak to jest z pijakiem? – znów wzruszył ramionami – Kazimierz jak ma kontakt z bazą, jest człowiekiem do rzeczy, mieliśmy wyjechać jego samochodem, zaraz jak tylko te statki odlecą. Teraz już wiem, że to był kiepski pomysł.
– Pewnie, bo dlaczego za miastem miałoby być lepiej? Tu się można chociaż przyczaić. – pomyślałem na głos.
– Nie przerywaj i słuchaj co było dalej – delikatnie się oburzył, ale kontynuował. – Spakowaliśmy manatki, do wysłużonego kombi i mieliśmy jechać po moje, gdy nagle wróciły, te same pomarańczowe banany zrobione z metalu. Uciekłem do śmietnika, a on wskoczył na pakę, nie zdążył zamknąć klapy i chyba było go widać, a przynajmniej ja go widziałem, przez dziurę w ogrodzeniu. Po dwóch minutach, wystawił głowę i po prostu się rozsypał, jakby zrobiony był z piasku. Na moich oczach i nie została po nim nawet kupka kurzu, wiem bo sprawdzałem – zakończył, chyba znów oczekując zrozumienia.
Urzekła mnie twoja historia, pomyślałem gasząc peta, bo mój mózg w końcu zaczął funkcjonować. Mamy przejebane i najlepiej będzie trzymać się razem, ale koniec ze strachem.
– Nazywam się Marcin – powiedziałem i wyciągnąłem rękę
– Igor, ale wszyscy wołają Amor – odwzajemnił uścisk dłoni.
– Na mnie Ramzes, bo zasypuje wszystkich ciekawostkami o starożytnym Egipcie, takie hobby – rzuciłem kosztem wyjaśnienia, bo nie miałem większych wątpliwości co do pochodzenia ksywki, mojego nowego kolegi. – Załóżmy, że mam samochód, a jaki jest plan? – spytałem i dałem mu zapalić kolejnego
– Plan jest taki – głęboko się zaciągnął i wypuszczając dym powiedział – że powinniśmy trzymać się razem i wyjechać do Jezior.
– Dlaczego właśnie tam? – spytałem, bo pierwsza część planu przypadła mi do gustu, nie wiem tylko dlaczego miałbym jechać za miasto, do jakiejś dziury zabitej dechami.
– Mam tam wuja, cała rodzina uważa go za czuba, bo odkąd pamiętam, był jednym z tych świrów, przygotowujących się na koniec świata.
– Preppersi – uzupełniłem i kto by pomyślał, że mogą mieć rację, ale teraz ten plan nabrał sensu, więc skrzypiąc po śniegu, poszliśmy wprost do mojego garażu obserwując niebo, z uczuciem niepokoju.
Białe dwuletnie Volvo, niestety nie pali, tak to jest z tymi cudami techniki, które psuja się od samego patrzenia. Samochód był martwy, nie mignęła nawet kontrolka, otworzyłem więc maskę by upewnić się jeszcze co do przyczyn awarii. Akumulator zaiskrzył, gdy zrobiłem zwarcie przy pomocy kawałka izolowanego drutu. Miałem więc racje, padła elektronika, a nie bateria.
– Plan B? –zapytałem i znów miałem ochotę zapalić.
– Włamiemy się do mieszkań i ukradniemy kluczyki, dokładnie to chciałem zrobić zanim ciebie spotkałem.
– Może od razu radiowóz?
– a jak wejdziesz na komisariat? Chyba nigdy tam nie byłeś – rozpoczął tonem znawcy – dyżurny siedzi za elektrozamkiem, a teraz pewnie wszystko zamknięte kratami, lepiej wybierzmy małe bloki bogaczy, z przypisanymi miejscami na parkingu. To oszczędzi nam pracy.
– Potrzebujemy gruchota, coś pozbawione elektro badziewia, a tam znajdziemy to samo – wskazałem na swój pojazd – Mam lepszy pomysł, blok emerytów, dwie ulice dalej, na Ojców Pijarów.
– Mieszkania socjalne, po starej fabryce? Skąd wiesz, że znajdziemy co trzeba?
– Przejeżdżam tamtędy do marketu i widzę parking za bramą, z tego co pamiętam, stoi tam masa, starego niemieckiego szrotu, a nawet Polonez – zakończyłem na tyle przekonująco że zgodził się z moimi argumentami.
Poszliśmy.
Niewielki budynek, który pamięta czasy PRL-u, na oko dwadzieścia mieszkań i wszystkie do których zdołaliśmy się dostać, wyglądały tak samo. Nie chodzi tylko o umeblowanie, to raczej odczucie, jakby właściciele nagle wyjechali, ale zostawili po sobie porządek, coś niespotykanego. Zebraliśmy kilka breloczków, ze świętym Krzysztofem i poszliśmy sprawdzić na tyły. Poloneza nie było, ale był stary Mercedes, który niestety nie zapalił, tylko ciężko zacharczał, po przekręceniu kluczyka w stacyjce.
– Akumulator weźmiemy z mojego, będzie się nadawać, zresztą, nie mam zamiaru powtarzać błędów poprzednika. Teraz przeczekamy i nie będziemy się rozdzielać, a za miasto pojedziemy po zmroku – przedstawiłem swój plan Amorowi.
Zastanawiałem się co spakować, wziąłem głównie ubrania , trochę narzędzi i ukochaną przenośną kuchenkę gazową. Tak naprawdę, nie wiedziałem co zabrać, masa przedmiotów, wczoraj tak niezbędna, dziś okazała się zwykłymi śmieciami. Mój nowy znajomy, też miał z tym problem, no bo co można wziąć, skoro praktycznie wszystko straciło wartość i jak przygotować się na nieznane?
Pojechaliśmy nocą, powoli, bez świateł, na pamięć.
Główna droga była w miarę przejezdna, a ostatni kilometr pokonaliśmy piechotą. Wuj niestety nie przeżył, a w każdym razie, na miejscu go nie było, za to wyposażenie chaty pierwsza klasa, potwierdzając słowa Amora. Generator, paliwo, zapasy i alkohol który pomoże przetrwać do rana. Szybko obaliliśmy butelkę i po dniu wrażeń, zagrzebaliśmy się w koce, on na kanapie, ja na fotelu, z planami na jutro, zmęczeni tak bardzo, że nie padło nawet dobranoc.
.