Ta książka była pisana z zastosowaniem metodologii Agile. Dzięki temu podejściu napisanie jej zajęło nam dwa razy więcej czasu, niż planowaliśmy.
[Na kolejnej stronie]
Sprint – w metodologii tworzenia oprogramowania podstawowa jednostka planowania pracy zespołu programistów. Zazwyczaj trwa dwa tygodnie. W tym czasie musi zdarzyć się wszystko: od zaplanowania pracy do prezentacji finałowego rozwiązania.
Rozdział 1
Dzień sprintu 1/10. Poniedziałek
1.
8:00, Laboratoria firmy RCUS
„Szlag… co za ziąb” – zaklął w myślach Skalski, przemierzając halę laboratorium w ślad za niskim osobnikiem, który prowadził małą grupę dochodzeniową na miejsce zdarzenia.
Po tygodniach wypełnionych rutyną spraw drobnych i błahych nadeszło zgłoszenie, które ożywiło cały zespół. A zwłaszcza jego, podinspektora Piotra Skalskiego, który nigdy o czymś takim nie czytał, nie słyszał, ani nawet nie pomyślał. Nie chodziło o miejsce, czy samo zdarzenie. Raczej o kombinację obu tych rzeczy.
Wciąż trudno mu było uwierzyć, że wezwanie przyszło z tej właśnie korporacji. Firma RCUS była międzynarodowym potentatem na rynku zaawansowanych systemów komputerowych, wyławiała z rynku najlepsze analityczne umysły, oferowała doskonałe warunki zatrudnienia i, jak wieść niosła, niezwykle dbała o bezpieczeństwo pracy i zadowolenie swoich pracowników.
Teraz szli energicznie przez monstrualnie wielkie pomieszczenie huczące wszędobylskim nawiewem klimatyzacji. Laboratorium było wysokie na jakieś trzy metry, całkowicie pozbawione okien i wydawało się ciągnąć po horyzont. Nie mieli szans ogarnąć wzrokiem całości hali, tak jak człowiek w środku lasu nie jest w stanie dostrzec jego skraju.
Prowadzący ich pracownik firmy szedł żwawo i milczał przez całą drogę.
– Jak tu piździ – zaklął idący za nim komisarz Walczak, stary przyjaciel Skalskiego. Był zupełnie łysy i niemal dekadę od niego starszy. Zmagając się z niespodziewanymi podmuchami, próbował pozapinać wszystkie guziki swojego szarego płaszcza, lecz w okolicach brzucha miał z tym pewien problem. Odezwał się głośniej do prowadzącego ich przedstawiciela firmy: – Macie tutaj kiedyś lato?
– To klimatyzatory – wyjaśnił ten, przekrzykując dochodzący zewsząd szum. – Komputery i cały ten sprzęt bardzo się grzeje, a kiedy się przegrzewa, ulega awariom. Gdyby wyłączyć klimatyzację, za piętnaście minut mielibyśmy tutaj sześćdziesiąt stopni.
– A tak macie jakieś minus sześćdziesiąt – mruknął Walczak w odpowiedzi i sunął dalej za Skalskim, który będąc o głowę wyższym, zasłaniał skutecznie rozmówcę.
W pomieszczeniu panował półmrok, światło pochodziło od wysoko podwieszonych lamp ledowych, gdzieniegdzie zimny blask emitowały monitory komputerowe. Do wysokości dwóch metrów praktycznie cała przestrzeń była wypełniona metalowymi szafami, z których każda zawierała dziesiątki urządzeń elektronicznych. Migotające w nich światła diod sygnalizowały coś, czego znaczenie rozumiało zapewne nieliczne grono śmiertelników. Pod sufitem, w specjalnie zaprojektowanych rynnach biegły tysiące kilometrów kabli. Wybiegały z nieskończoności, okrążały laboratorium i w nieskończoność uciekały.
Każda alejka, w jaką skręcili, wyglądała tak samo. Zdziwiło ich to, że słowem laboratorium nazwano coś, co go zupełnie nie przypominało. Przynajmniej nie w tej postaci prezentowanej na filmach. Jednym słowem: zwyczajna, przerośnięta serwerownia lub centrum obliczeniowe.
– Tędy proszę, już prawie jesteśmy – obwieścił przewodnik.
Skręcili w lewo w ciasne przejście o takiej szerokości, że dwie osoby z trudem mogły się tutaj minąć. Kilkanaście metrów dalej, obok filara, stał nieruchomo umundurowany policjant oraz drepczący nerwowo w te i z powrotem kolejny pracownik firmy. Skalski skrzywił się, widząc tę scenę.
„Świetnie” – pomyślał z przekąsem – „teraz mamy całą masę materiału biologicznego”. Mina Walczaka wyrażała podobną opinię. Mundurowy z zainteresowaniem przyglądał się czemuś schowanemu za filarem.
Pomiędzy stelażami z elektroniką leżało ciało mężczyzny z szyją oplecioną różowym kablem. Jeden koniec sterczał przy szyi, drugi wiódł aż do panelu na samej górze szafy, wpięty do gniazda. Głowę okalały lekko zsunięte ochraniacze słuchu z wyraźnie uszkodzonym drucianym mocowaniem. Spod pleców ofiary rozlewała się okrągła, jednolita plama krwi. Rany, z której się wydobyła, nie było widać. Zwłoki spoczywały na plecach, oczy miały zamknięte, a ręce ułożone były wzdłuż ciała z otwartymi ku górze dłońmi.
„Nie widać krwawych śladów butów na podłodze, żadnych oznak walki, wyrwanych przewodów” – pomyślał Skalski, drapiąc się po przerzedzonych łysiną włosach – „Powyginane słuchawki wskazują na silne, punktowe uderzenie. Najpewniej z góry”. Spojrzał ku sufitowi. Zauważył mnóstwo drucianych rynien prowadzących grube snopy przewodów, istne podwieszane autostrady kabli. „Taka konstrukcja musi sporo ważyć”. – Rozejrzał się. – „Tylko że nic się nie urwało. A nawet gdyby tak się stało, to spadając, oparłoby się o wysokie szafy. Nie pracował na wysokości, bo nie widać żadnej drabinki w zasięgu wzroku. No i jak do cholery zawinąłby się w ten kabel?”
– Kim jest denat? – zapytał głośno i przyklęknął przy ofierze.
Drepczący obok pracownik RCUS-a zatrzymał się i nabrał głęboko powietrza.
– To Nikodem de Bugaj… pracował tutaj… tester… nie wiem, co dokładnie chce pan wiedzieć…
– Pan go znalazł?
– Tak. Przyszedłem wcześnie rano do pracy. Mamy delay i musimy nadrabiać. No więc zszedłem tutaj około 7:10 no i… no i… znalazłem go tutaj.
– Dotykał go pan?
– Nie.
– Co potem?
– Pobiegłem do stróżówki, żeby zadzwonili po policję.
Skalski spojrzał pytająco na policjanta, głaszcząc się po gładko ogolonych policzkach.
– Przyjechałem dwadzieścia minut temu. Zabezpieczyłem miejsce zdarzenia. – Skalski słysząc to, mało co nie wywrócił oczami.
Drepczący nerwowo wokół znalazca zwłok skutecznie zacierał część śladów.
– Następnie – kontynuował policjant – zawiadomiłem dyżurnego komendy.
W wąskim korytarzu pojawili się kolejni ludzie. Skalski rozpoznał w nich ekipę techniczną wysłaną z laboratorium kryminalistyki. Najstarszy z nich fachowym okiem rozpoznał sytuację i rzucił:
– Proszę się cofnąć, pobierzemy odciski palców i ślady biologiczne.
– Witek, co z prokuratorem? – cicho zwrócił się do niego Skalski.
– Przykro mi, Piotrze. – Technik spuścił wzrok. – Sara.
– Rozumiem… Nie przyjechała z tobą?
– Komendant Głowa zatrzymał ją w ostatnim momencie. Nie wiem po co.
Zauważył współczujące spojrzenie przyjaciela.
– Oj tam, damy radę szefie… – Walczak włożył rękę za pazuchę swej marynarki, chwytając piersiówkę. – Chce pan iść na stronę?
– Walczak, nie teraz… Przygotujmy się najpierw na przyjęcie pani prokurator…
Technicy przygotowali sprzęt, gdy znów pojawiły się kolejne osoby. W ciasnym korytarzu zrobiło się bardzo tłoczno.
– Co to za zbiegowisko? – zdenerwował się Skalski.
Od siwowłosego, dystyngowanego mężczyzny w garniturze ze złotymi spinkami aż biło pewnością siebie i władzą. Za nim podążało dwoje ludzi, jeden w mundurze strażnika.
– Jestem Gabriel Aivar, prezes tego ośrodka. Muszę wiedzieć… rany boskie! – Wbił oczy w trupa i zrobił dwa kroki w jego kierunku.
– Proszę się cofnąć! – wrzasnął technik. – Zaciera pan ślady!
– Przepraszam… brak mi doświadczenia w takich… sprawach. – Aivar poprawił marynarkę, po raz ostatni rzucił okiem na ciało i odwrócił się do policjantów. – Panowie zapewne z policji?
– Podinspektor Skalski, komisarz Walczak, zespół techniczny z komendy miejskiej – Skalski przedstawił krótko ekipę.
Prezes otaksował każdego bystrym wzrokiem.
– Ten człowiek jest szefem tych laboratoriów – wskazał na przybyłego z nim młodzieńca. Inspektor zaczął uświadamiać sobie, że w tej firmie większość pracowników może wyglądać, jakby właśnie skończyli studia. – Udzieli wam wszelkich informacji na ich temat, zaś zapisy z monitoringu dostarczy wam…
– Panie prezesie Aivar… – przerwał te plany Skalski. – Pozwoli pan, że to my zajmiemy się organizowaniem naszej pracy. Przede wszystkim muszę pana prosić – nie zabrzmiało to wcale jak prośba – o dyskrecję odnośnie tego incydentu.
– Oczywiście, oczywiście – wymamrotał prezes. – Straty wizerunkowe byłyby ogromne.
– Nie obchodzą mnie straty wizerunkowe, finansowe czy jakiekolwiek inne. Będziemy musieli przesłuchać wielu ludzi i nie chcę, by przychodzili z urojonymi teoriami. Proszę do minimum ograniczyć liczbę osób postronnych, które znają szczegóły. Pan zaś… – zwrócił się ponownie do znalazcy ciała – …niech potraktuje moje słowa bardzo, bardzo poważnie. Ani słowa o tym wydarzeniu, jasne?
– Jasne…
Technicy delikatnie obrócili ciało na bok. Jeden z nich gwizdnął cicho, zwracając uwagę wszystkich.
– Co jest?
– Dziura w okolicach serca po cienkim, ostrym narzędziu – wskazał palcem. – Jedna, precyzyjnie wymierzona. To nie była przypadkowa bójka.
– Dobra, szukajcie dalej. Wracając do pana… – zwrócił się do porządnie już wystraszonego chłopaka – Jeżeli zdradzi pan coś z tego, co tu widzi, to będę miał podstawy do postawienia zarzutów ujawnienia tajemnicy i utrudniania śledztwa. Zrozumiano?
Pokiwał głową.
– Weź trzy… może dwa dni wolnego – wtrącił się prezes. – Na koszt firmy. Powiadom tylko swojego menedżera.
Chłopak skinął głową i już zamierzał odejść, gdy Walczak zatrzymał go, mówiąc:
– Proszę zostawić kontakt do siebie i nie wyjeżdżać z miasta.
– Ja pierdolę… – wyrwało się pobladłemu gwałtownie nieszczęśnikowi.
– Spokojnie – uśmiechnął się ironicznie Walczak. – Musimy pana przesłuchać wyłącznie jako świadka.
Świadek oddalił się chwiejnym krokiem. Przy wyjściu z korytarzyka zderzył się ze szczupłą, elegancko ubraną kobietą. Miała staranny makijaż, spięte i zaczesane do tyłu blond włosy. Była ubrana w granatowy żakiet, pod którym kryła się sukienka o tej samej barwie, tonalnie nieco jaśniejsza, która kończyła się tuż za kolanami. W jej ruchach widać było wyniosłość i władczość. Prezes, widząc ją, wciągnął brzuch i wyprostował się, dodając sobie kilka centymetrów. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymał chęć przygładzenia włosów. Za to Skalski lekko się przygarbił. Poczuł na plecach delikatne poklepywanie Walczaka.
Za nią raźno podążał młody, chudy mężczyzna o trupio-bladej twarzy, z kruczoczarną fryzurą i haczykowatym nosem. Rozglądał się po urządzeniach z wyraźnym podziwem, wręcz z zachwytem.
– Witam panów, nazywam się Sara Skalska i będę nadzorować śledztwo ze strony prokuratury – poinformowała oschle, podając prezesowi rękę.
– Pani prokurator? Gabriel Aivar…
Zignorowała go i zwróciła się do policjantów:
– Komendant Głowa przydzielił wam specjalistę do pomocy. To aspirant Czerski – skinęła dłonią na przybyłego z nią człowieka. – Ma wam pomóc w sprawach związanych z komputerami, nowoczesnymi technologiami i nowoczesnymi korporacjami. – Zabrzmiało to, jakby szkapom w zaprzęgu pokazano lokomotywę.
– Tylko starych koni żal… – mruknął Walczak.
– Słucham?
– Mówię, że bardzo się cieszę z wszelkiej nowoczesnej pomocy.
– Nie błaznuj, Walczak. Znam cię nie od dziś. – Sara rzuciła przy tym spojrzenie na Skalskiego. Wytrzymał. Zerknęła na miejsce zbrodni. – Co tam mamy, panie Witoldzie?
– Pani prokurator, dopiero zbieram ślady, a ten tłok mi nie pomaga…
– Słusznie. Prezesie, czy możemy się spotkać w pańskim gabinecie?
– Oczywiście. Jest do pani dyspozycji! – prezes Aivar rozpromienił się. Było to co najmniej niestosowne ze względu na okoliczności.
Prokurator obrzuciła go wyniosłym spojrzeniem.
– Doskonale, proszę nas zaprowadzić. Skalski i Walczak za mną.
I ruszyła zdecydowanym krokiem.