świętemu jackowi się przy okazji polecając .

Mężczyzna niedbale skinął głową bratu furtianowi, z niezadowoleniem dostrzegając błysk niechęci w jego oczach. Pomyślał, że zakonnicy powinni wykazać chociaż minimum gościnności, skoro ściągnęli go z drugiego krańca kraju i poruszyli niebo i ziemię, próbując się z nim skontaktować.
Tymczasem młody dominikanin wydawał się walczyć z pragnieniem złapania gościa za kołnierz wojskowej kurtki i wyrzucenia za bramę. Zupełnie, jakby proszenie o pomoc było zbyt kolczastym owocem, by się dało go gładko przełknąć.
Brat Janusz Waryński uśmiechnął się półgębkiem i wolno ruszył przez pedantycznie zadbany ogród ku masywnym, szarym murom klasztornych zabudowań. Wyścielające wszystkie alejki w zasięgu wzroku białe, gładkie kamyki chrzęściły usuwając się pod spod jego butów. Gdzieniegdzie, głównie w cieniach starych drzew, stały surowe drewniane ławy; polakierowane i błyszczące od porannej rosy, przypominały świeżo ścięte konary, naprędce zbite i ustawione dla wygody spacerujących przy ścieżkach, w niewielkich zatoczkach równo przystrzyżonej trawy.
Był ciepły, wiosenny poranek, słońce wdarło się w roślinny świat wyglądając zza klasztornych murów i szybko rozpraszało nocny chłód. Waryński zdjął przeciwsłoneczne okulary i z przyjemnością rozejrzał się wokół, odetchnął świeżym, przesyconym kwiatową barwą powietrzem. Przez moment pokusa, żeby tu zostać zatańczyła wśród jego myśli; mógłby rozłożyć kurtkę na trawie, wyciągnąć z plecaka książkę i… narazić się na gniew opata.
Może innym razem.
Stosunki na linii Drawiecki-Korcz były wystarczająco skomplikowane bez jego wybryków – ci dwaj znali się z czasów „przed klasztornych” i nigdy się nie lubili, więc gdy prowincjał Południa zakonu jezuitów - Adam Krocz – informował Janusza o zgodzie na wyjazd jednocześnie wyraźnie zakazał jakichkolwiek konfliktów z przeorem od św. Jacka. Waryński miał wykonać zadanie i wracać tak szybko, jak to możliwe.
Jezuita westchnął cicho. Układ, który przedstawi przeorowi Drawieckiemu, mógł zaowocować natychmiastowym wyrzuceniem z terenu klasztoru, a prawdopodobnie nawet oficjalną skargą do Komisji Dyscyplinarnej Kurii Rzymskiej. Tylko, że gra była warta ryzyka, więc chociaż Waryński miał nieoficjalne poparcie generała zakonu, ojca Adolfo Nicol??sa, gdyby cokolwiek poszło źle był zdany wyłącznie na siebie, a natychmiastowe relegowanie ze zgromadzenia byłoby jedynie początkiem jego kłopotów.
Ale tym zacznie się martwić, jeśli opat odrzuci propozycję.
Minął szeroki podjazd i wbiegł po schodach. Drzwi domu klasztornego były lekko uchylone, więc wszedł bez pukania, zagłębiając się w chłodny, kamienny korytarz odgrodzony od holu właściwego kolejnymi masywnymi, drewnianymi wrotami. Te były zamknięte, ale zanim sięgnął ku klamce uchyliły się nieznacznie, a potem, pchnięte niecierpliwym gestem wychodzącego, szeroko otworzyły.
Jezuita patrzył na wysokiego zakonnika w czarnym habicie, którego długie rękawy były podwinięte aż za łokcie odsłaniając pobrudzone ziemią, silne ręce.
- Szczęść Boże. – Waryński stanął stopień niżej niż dominikanin – Szukam opata.
- Jest w gabinecie. Pracuje – odparł zakonnik, krytycznym spojrzeniem przemykając po nieznajomym. – Zaprowadzę pana do refektarza, trzeba będzie poczekać.
- Brat nie zrozumiał. – Janusz zmarszczył brwi – Drawiecki mnie oczekuje.
Dominikanin drgnął, wydawało się, że jego spojrzenie nagle stwardniało, jakby patrzył na bluźniercę. Cień niezadowolenia musnął poważną, ogorzałą od słońca twarz.
Jezuita z trudem się opanował widząc kolejny dowód na niechęć gospodarzy. Przelotnie zastanowił się czy warto próbować im pomagać, skoro wydają się tym tak unieszczęśliwieni, ale zacisnął zęby. Kłopot był taki, że – obojętne od nastawienia zakonników – potrzebował ich tak samo, jak oni jego.
Może nawet bardziej.
Ogrodnik, brat Paweł Walicki, skinął głową. Nieznajomy zjawił się zupełnie nie w porę, wytrącając go z równowagi, rozbijając w porwane obrazy starannie obmyślony plan udekorowania rzeźby patrona klasztoru, stojącej na wewnętrznym dziedzińcu.
Dominikanin zawahał się przez chwilę. Odkąd dołączył do zgromadzenia jego jedynym, głównym obowiązkiem było dbanie o roślinność, i poświęcił się temu zadaniu z pasją i zapałem. Odnalazł spokój i radość z prostych czynności. Z reguł i rygoru dnia. Jasne, klarowne zasady stanowiły kotwicę w oszalałym świecie.
Wcześniej, zanim odkrył Boga, był zagubiony i odrzucony. Z dzieciństwa został mu obraz wiecznie pijanej matki i zmieniających się „wujków”, a odkąd skończył dziesięć lat wychowanków i opiekunów w domu dziecka.
Szybko zrozumiał jak walczyć o swoje, ale odkąd został sam nie potrafił grać inaczej niż według ulicznych zasad. Pamiętał, jak trafił do więzienia. Wykiwany przez kumpla, osądzony przez lepszych od siebie, wściekły jak obłąkany pies. Gdy wyszedł na wolność jedynym, czego chciał, była zemsta.
Nóż kupił zaraz po wyjściu z więzienia z myślą o kumplu-zdrajcy. I cholernie dobrze wiedział, jak go wykorzysta.
Paweł Walicki doskonale pamiętał tamten dzień – pogodny jak dzisiejszy, ciepły i pachnący wiosną. I spłoszone spojrzenie sprzedawczyka, gdy odciągał go od wrzeszczącej ze strachu dziwki. Potem gęste krzaki, swoje pięści rozbijające twarz tamtego w krwawą miazgę.
Błysk noża.
A moment później potężną dłoń, która jak imadło zacisnęła się na nadgarstku, w chwili, w której miał zabić.
I spokojny, zimny głos, który zmienił całe jego życie.
Przewartościował.
I nauczył czekać, rozumieć świat i cieszyć się z małych rzeczy.
Jak z białej róży, którą miał dziś przesadzić i otulić wokół kamiennej statuy.
Brat Paweł spojrzał w zmęczone oczy przybysza i uznał, że biała róża może poczekać.
- Proszę za mną – mruknął, odwracając się na pięcie i prowadząc gościa w głąb klasztoru.
Waryński poprawił plecak, z zaciekawieniem przyglądając się obrazom na ścianach korytarza. Wśród kilkudziesięciu wizerunków rozpoznał postaci świętych męczenników niedawno kanonizowanych przez papieża z okazji rocznicy urodzin Ignacego Lojoli. Nieznacznie uśmiechnął się na widok św. Franciszka Ksawerego. Pamiętał dobrze, gdy podczas jednego z egzaminów z archeologii chrześcijańskiej prowadzący zahaczył o podróż, jaką Ksawery odbył do Indii. I swoją panikę, bo nie miał pojęcia, że święty odbudowywanie autorytetu kościoła rozpoczął od odprawienia służącego i własnoręcznego prania ciuchów i gotowania sobie posiłków.
Janusz egzamin zdał, ale wiedział, że św. Franciszka Ksawerego pamiętać będzie do końca życia.
Zamyślony nie zauważył, że przewodnik się zatrzymał. Usiłując w ostatniej chwili go ominąć, pchnął dominikanina prosto w uchylające się drzwi. Ogrodnik potknął się i runął jak długi do środka pokoju.
Jezuita zmełł przekleństwo pod nosem, rzucił się na pomoc, stawiając towarzysza na nogi.
- Przepraszam – mruknął niezręcznie, unosząc dłoń na powitanie. – Ojcze…
Przeor Krzysztof Drawiecki wsunął kawałek papieru w książkę, którą czytał, zamknął ją, niedbale przykrył jakimś wydrukiem i wstał zza wielkiego, dębowego biurka, na którym, obok stojącego tyłem do okna monitora LCD, walały się sterty dokumentów i otwartych, rozłożonych niewielkimi stosami wydawnictw.
Waryński oczekiwał kogoś starszego, tymczasem przełożony klasztoru, mimo ewidentnego zmęczenia i podkrążonych od niewyspania oczu, wyglądał na około trzydzieści siedem, może czterdzieści lat, miał pogodną, przystojną twarz i lśniące inteligencją spojrzenie. I był niemal tak wysoki, jak jezuita.
W dodatku wydawał się, podobnie jak ten ostatni, rozbawiony sytuacją.
- Bracie Pawle, wszystko w porządku? – Spytał zręcznie ukrywając uśmiech.
Ogrodnik odetchnął głęboko i powoli skinął głową.
- Tak.
- świetnie. Może brat wrócić do swoich zajęć.
Przewodnik Janusza pożegnał się mrukliwie i zniknął za drzwiami, a ojciec Drawiecki wskazał przybyszowi jeden z dwóch wygodnych foteli stojących przy biurku.
- Herbaty? – Spytał gospodarz.
Waryński ściągnął kurtkę, odłożył plecak i rozsiadł się wygodnie.
- Kawy, jeśli można. Z cukrem i mlekiem – odparł patrząc, jak ojciec dominikanin włącza elektryczny czajnik. – Nazywam się…
- Janusz Waryński – przerwał mu gospodarz, wyjmując czarny kubek ze stojącego nieopodal kredensu. – Wiem. Cieszę się, że brat przyjechał. – Odwrócił się i uważnie spojrzał na przybysza, jakby po wszystkich staraniach, żeby go tu ściągnąć, wciąż nie był pewny czy podjął właściwą decyzję – Jak podróż?
- Dość krótka. Czas za kółkiem szybko mija.
Drawiecki skinął głową. Nie skomentował.
Jezuita rozejrzał się po gabinecie przeora, dostrzegając między przedwojennymi meblami nowoczesne urządzenia, zupełnie, jakby wraz z młodym przełożonym do klasztoru św. Jacka wdarł się bezczeszczący powagę tradycji chochlik, tworzący w klasycznych wnętrzach koktajl przyszłości i przeszłości, stapiając w jedno nowoczesną drukarkę z zabytkowym biurkiem, na którym wciąż widoczne było miejsce po kałamarzu. Masywne, ciemne drewno ostro kontrastowało z szarością plastików kserokopiarki i komputera; na ścianie wisiał ekran do telekonferencji, a za niedomkniętymi drzwiami do sąsiadującego pokoju widać było ciężką szafę serwerową.
Janusz uśmiechnął się leciutko, bo przy tym wszystkim, na ledwo widocznym spod papierów blacie, dostrzegł opracowania, których w tym pomieszczeniu być nie powinno. Na pierwszy rzut oka po czarno-czerwonych, skórzanych oprawach nabijanych ciężkimi guzami, w księdze, jaką gospodarz czytał przed jego przybyciem, rozpoznał zakazany przez hiszpańskiego papieża Kaliksta III, potępiony przez Kościół tom „Lingua diaboli”. Bez większego zdziwienia wyłowił też z bałaganu „Liber sceleris” Beliana, a nawet obłożony klątwą, niemal już klasyczny podręcznik satanistów A.S. Le Veya.
Za samą informację o posiadaniu tych publikacji Drawiecki wyleciałby z klasztoru jak z procy, a mogłoby się nawet skończyć ekskomuniką, gdyby Carlos Aspiroz Costa, generał dominikanów, odpowiednio się do sprawy przyłożył.
Tymczasem w pomieszczeniu zapachniało świeżo parzoną kawą i chwilę później pomiędzy dwoma opasłymi tomami niemal tuż przed nosem jezuity stanął kubek. Drugi, identyczny, przeor, siadając w fotelu za biurkiem, trzymał w ręku.
- Ciężko się z bratem skontaktować, a doprosić o przyjazd było jeszcze trudniej – powiedział zmęczonym głosem Drawiecki. – Ale potrzebujemy pomocy.
Jezuita upił łyk aromatycznego, gorącego napoju. Milczał, pozwalając zakonnikowi mówić. Jeśli miał coś tu zrobić, musiał wiedzieć, jaką pomoc będzie mógł w zamian uzyskać.
- Szukałem ratunku niemal na całym świecie, ale ci, którzy potrafiliby pomóc, gdy dowiadywali się, o kogo chodzi… Co jest powodem…
- Rezygnowali?
- Nawet nie chcieli spróbować – w zmęczonym spojrzeniu przeora zalśniła gorycz porażki.
- Rzym?
Ojciec Krzysztof przepchnął kilka książek na bok, wyciągnął spod jednego ze stosów papierów opieczętowane dokumenty i rzucił na biurko prawie przewracając kubek z kawą. Naczynie, uderzone grubym, zbindowanym plikiem kartek, zachwiało się. Parujący napój zafalował gwałtownie, opryskując dwa najbliżej leżące starodruki.
Waryński nieznacznie zmrużył oczy, zaczynając rozumieć, że sprawa jest poważniejsza niż mógł podejrzewać, a informacje, jakie otrzymał do tej pory, omijały podstawowy fakt dotyczący tego przypadku. Istniała obawa, że mieli do czynienia ze szczególnym udręczeniem i, chociaż takie należały do rzadkości, niemożliwym do pokonania bez poważnego narażenia życia ofiary.
Janusz sięgnął po dokumenty, przejrzał je uważnie.
- Komisja do spraw Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów przysłała kilku specjalistów, dwóch z nich polecił sam prefekt generalny, kardynał Estevez – ciągnął przeor – Jak widać zbadali sprawę bardzo dokładnie; ma brat w rekach potwierdzone notarialnie kopie ich sprawozdań, z pełną dokumentacją i precyzyjnym opisem przeprowadzonych rytuałów.
- Rezultat?
- Tylko go rozjuszyli.
Jezuita z niedowierzaniem pokręcił głową.
- …”na terenie klasztoru św. Jacka…” – przeczytał na głos – Gdzie dokładnie miały miejsce obrzędy?
Opat Drawiecki wydawał się bliski wybuchu, gniew przez moment zamigotał w jasnych oczach, potężne dłonie zacisnęły się na oparciach fotela.
- A gdzie mogły mieć miejsce, skoro nie jesteśmy w stanie wypuścić go z podziemi? – Warknął ostro, chociaż w gniewnym tonie brzmiały nutki desperacji i rozpaczy – Nie można go rozkuć ani przenieść, bo słabsze więzy rwie, jakby to były szmaty! Chciałem, Bóg mi świadkiem, że chciałem, umieścić go w jednej z cel, pomiędzy sypialniami. Ale…
- Nie dał wam spać, prawda?
- żaden z nas oka nie zmrużył. To, co mówił… Krzyczał, wył. Bluźnił przeciw Panu tak strasznie, że wszyscy uciekli do kaplicy. Baliśmy się przenosić go w nocy, więc do porannej mszy całe zgromadzenie modliło się w jego intencji i dopiero, gdy bracia za wstawiennictwem świętego Jacka polecili się Bogu, został przeprowadzony do podziemi. Był półprzytomny, wycieńczony, błagał o śmierć, jak każdego dnia, gdy go odwiedzam. Ale przez parę chwil był sobą. Potem znów go straciłem… - Krzysztof Drawiecki umilkł na moment, odetchnął głęboko, z wyraźnym trudem kończąc opowieść. - Założono mu łańcuchy. Od tamtego czasu nie pozwalam, by go wyprowadzano.
- Nie da się inaczej? – Jezuita zerknął na kartki sprawozdania odnajdując interesujący go akapit. – Próbowaliście czegoś innego? Woda święcona? Rabini? Popa jakiegoś można zawsze ściągnąc, kto wie, co poskutkuje.
Opat, najwyraźniej przygnębiony wspomnieniami, wolno przytaknął. Potem z rozpaczą w jasnych oczach odnalazł wzrok gościa.
- Mogę tu nawet sprowadzić al-mudżtahidów, gdyby to jakikolwiek sens miało. Ale nie ma. Cała moja wiara w tobie, bracie Waryński, i w Panu naszym. Bo ja już nic więcej zrobić nie mogę.
Janusz odstawił pusty kubek, odłożył dokumenty. Wstał, zbierając się na odwagę, by pogrzebać wszystkie nadzieje opata, bo doskonale wiedział, że propozycja, jaką przedstawi Drawieckiemu, nic prawie w sytuacji opętanego nie zmieni. Da mu może chwilę wytchnienia, ale poza wykradzionym szatanowi czasem żadnej pomocy udzielić nie potrafił.
- Mogę go zobaczyć? – spytał niepewnie – W jakim jest stanie? Zrozumie mnie?
Opat parsknął cichym, nerwowym śmiechem.
- Oczywiście, że tak – odparł głucho – Obaj cię zrozumieją.
Wyszli z gabinetu i dominikanin poprowadził gościa wzdłuż długiego, zdobionego portretami świętych, korytarza. Minęli bibliotekę, barokowy portal prowadzący do refektarza, i opat pchnął ciężkie drzwi. Znaleźli się na górnym krużganku klasztoru, obok balustrady i kamiennych, podtrzymujących strop kolumn. Waryński zerknął w dół, na wirydarz, dostrzegając tego samego mnicha-ogrodnika, którego spotkał wchodząc do budynku, pracującego przy rozłożystym krzewie białej róży oplatającym posąg świętego Jacka.
Krużganek, ozdobiony ołtarzem świętego Dominika, którego obraz malował znany z wielu dzieł sztuki sakralnej Kopaczyński, doprowadził do schodów. Piętro wyżej były cele zakonników, niżej wąski korytarz, kolejne drzwi i wrota prowadzące na krużganek i do ogrodu.
W rogu, zaraz obok portalu rozpoczyna się malowana historia klasztoru; Waryński zerknął na nią tylko przelotnie, bo przeor wszedł w wypielęgnowany ogród i przywołał brata Pawła.
Zakonnik otrzepał dłonie z grudek ziemi, odwinął rękawy habitu i podszedł do zwierzchnika.
- Bracie Pawle, potrzebujemy asysty – Drawiecki sprawiał wrażenie, że gdyby ktoś teraz dał mu wybór między zstąpieniem do podziemi a ogniem piekielnym, bez wahania wybrałby to drugie.
Janusz widział z jaką niechęcią opat zmusza się do zdradzenia sekretu zgromadzenia, chociaż obaj wiedzieli, że uwięzienie opętanego nie rozwiąże sprawy, a jedynie ukryje kłopot na jakiś czas.
Ogrodnik drgnął, uważne spojrzenie spoczęło na jezuicie. Gniew zmieszał się w nim z pogardą, a ta z silną, nieokiełznaną emocją i przez moment wyglądało na to, że sprzeciwi się poleceniu, ale po dłuższej chwili odetchnął głęboko i wsunął ręce w szerokie rękawy szaty.
- Tak, ojcze opacie. – odparł spokojnie; ruszył przodem, a gość i przełożony klasztoru podążyli za nim.
(dalej sa katakumby, lochy, etc.)