Witam serdecznie w Nowym Roku 
Opowiadanie napisane na konkurs Fantazmaty. Ciut eksperymentalne w formie i niezbyt odkrywcze, jeśli chodzi o treść, ale bardzo podobał mi się pomysł wyjściowy.

Opowiadanie napisane na konkurs Fantazmaty. Ciut eksperymentalne w formie i niezbyt odkrywcze, jeśli chodzi o treść, ale bardzo podobał mi się pomysł wyjściowy.
Gaśnie światło, zapada noc
Śmierć przychodzi, kiedy się jej nie spodziewasz. To oczywiste. Kapłani mogą sobie nawoływać do postu i pokuty, ale dopóki Kościany Tancerz nie podkuje ci butów i nie zagra do rytmu, wcale o nim nie myślisz.
A potem jest już za późno.
Idziesz powoli kamiennym dnem jaskini, czując jednocześnie niedowierzanie i przytłaczającą ulgę. Oto dokonaliście niemożliwego. Pokonaliście Żmija. Przepowiednia głosiła, że sprowadzi ze sobą ciemność, która zniszczy świat śmiertelnych, ale teraz leży martwy u twoich stóp, otoczony wianuszkiem ciał. Bestia zabrała ze sobą większość drużyny, jednak ty przeżyłeś. Ogarnięty uniesieniem, odwracasz się do Zygfryda. Był ranny, ale jesteś pewien, że też żyje. Chcesz podzielić z nim to uczucie, które wydaje się stosowniejsze dla świata snu, niż jawy, ale nie jesteś w stanie. Czujesz rozdzierający ból. Ze środka klatki piersiowej wystaje czubek miecza. Usiłujesz coś powiedzieć, jednak krew bulgocze ci w ustach i tylko się nią dławisz. Znasz objawy, widziałeś to u innych. Masz przebite płuco. Nie wojowałeś mieczem, ale od niego zginiesz.
I to zapewne przed upływem kwadransa.
Za twoimi plecami stoi najlepszy przyjaciel. Gdybyś zdołał odpowiednio wykręcić głowę zobaczyłbyś, jak trzyma za rękojeść.
Chwiejesz się. Krew spływa ci po torsie i gromadzi się u stóp. Nie jesteś w stanie zachować równowagi i upadasz, wciąż nabity na ostrze niczym żuk na szpilkę. Zygfryd przygląda się, jak lądujesz na kamieniach. Na jego twarzy maluje się – pogarda? obojętność? Nie sposób stwierdzić. Nigdy nie było łatwo go odczytać. Czeka przez chwilę, by mieć pewność pewność, że wydałeś ostatnie tchnienie, ale wkrótce go to nudzi i robi dokładnie to, co ty przed chwilą – rusza w głąb jaskini. Przebiera w stosie klejnotów i złota, szukając co kosztowniejszych ozdób, omijając ciała poległych towarzyszy. Ma rację. Nie musi ci zadawać drugiego ciosu, ten pierwszy wystarczył w zupełności.
Kątem oka widzisz prawie czarno odzianą postać, za którą czeka korowód szkieletów.
Już niemal słyszysz, jak przytupują do taktu.
Świat wokół staje się zimny i szary. Niedługo i tobie zagrają do tańca. Zapląsasz w rytm grzechoczących kości.
W twojej głowie pojawiają się obrazy. Wspólnie spędzonej drogi, długich wieczorów przy ognisku, rozmów. Całymi godzinami i na każdy możliwy temat.
Nigdy nie potrafiłeś oceniać ludzi, to oczywiste. Lecz tym razem wydawało się, że może trafiłeś na kogoś, kto jest do ciebie podobny. Choć trochę.
Jest tak, jak mówią. Życie przelatuje ci przed oczami. Gdyby opowieściom o twoich losach towarzyszyła melodia, jaką grają w karczmach, snując historie o herosach, rozbrzmiewałyby w niej głównie dysonanse.
Nigdy nie umiałeś zadowolić się tym, co miałeś. Życie upływało ci spokojnie i dostatnio, bo po ojcu odziedziczyłeś zarówno warsztat, jak i fach. Gdybyś zadowolił się tym, co bezpieczne, może dożyłbyś spokojnie starości. Elbing leży na północy Imperium. To dziura. Wojny, rewolucje i burze historii omijają miasto szerokim łukiem. Dlatego tak bardzo marzyłeś, by stamtąd odejść.
Nie pasowałeś ani do miejsca, w którym mieszkałeś, ani do swojej profesji. Niski, pulchny, bladawy – nigdy nie zdołałeś sprawić, by ludzie się ciebie bali. Nie, żebyś tego pragnął. To wynikało z twojej funkcji i czasem myślałeś, że byłoby nieźle, gdyby ktoś na twój widok zbladł, złapał za symbol bóstwa albo zaczął mamrotać modlitwę do Elihary, Panny Łaskawej.
Chociaż raz.
Nie było ci to dane. Powinieneś zrozumieć, że to dyskretna wskazówka ze strony Losu. Sygnał, że do niektórych rzeczy po prostu się nie nadajesz. Szkoda, że zawsze byłeś oporny w odczytywaniu niewerbalnych znaków. Może dlatego nikt w Kręgu za tobą nie przepadał?
W korowodzie obrazów nagle pojawia się twarz Anae i zdajesz sobie sprawę, że jednak był tam ktoś, kto żywił cieplejsze uczucia. Anae uczyła się magii żywiołów i chyba naprawdę miała do ciebie słabość. Spieprzyłeś to, jak i wszystko inne. Kiedy zapytała, powiedziałeś dokładnie, co sądzisz o niej i o jej walorach. Trzeba było długich miesięcy wędrówki, trzeba było zmagań i cierpienia, byś nauczył się choć odrobinę lepiej rozumieć ludzi. Teraz wiesz, ile odwagi kosztowało tę nieśmiałą dziewczynę, by podejść do ciebie i otworzyć usta. Twoje słowa zniszczyły jakąś część jej samej.
Masz nadzieję, że nie na zawsze. Że może kiedyś ją odnajdzie. Że może już odnalazła.
Twarz Anae rozciąga się w uśmiechu i posyła ci całusa.
Szkoda, że nigdy go nie odwzajemnisz.
Zajęcie, którym przed tobą parał się twój ojciec, dziadek i pradziadek, nudziło cię śmiertelnie. W podziemiach było zimno i ponuro, nie miałeś cierpliwości do zlewek i alembików, a wycieczki na cmentarz upływały w atmosferze niepewności. Dałbyś sobie z tym radę, ale ta praca miała jeszcze jeden paskudny aspekt. Pracowałeś w pojedynkę. Zdarzało się, że przez całe dnie nie odzywałeś się do nikogo, a cisza wręcz dźwięczała w uszach. Wtedy wracałeś do domu, szorowałeś szczotką dłonie, by się pozbyć krwi spod paznokci, jadłeś wodnistą zupę, zafundowaną przez gospodynię, i ruszałeś do karczmy. Czasem w mieście gościł akurat bard albo grupa grajków. Jeśli los naprawdę ci sprzyjał, wśród śpiewaków była Serfina.
Przypominasz sobie jej głos. Rozświetlał ciemności.
Zabawna sprawa. Jeśli finanse pozwalały, przynajmniej raz w tygodniu odwiedzałeś burdel, ale to, co czułeś do Serfiny, pozbawione było wymiaru fizycznego. Chciałeś ją chronić i jej służyć.
Gdyby o tym wiedziała, pewnie nieźle by się ubawiła. Jej głos mógł należeć do bogini, za to reszta była powszednia niczym chleb i oddana ziemskim przyjemnościom. Chuda, wysoka i nieszczególnie piękna, Serfina nie narzekała na brak męskiego towarzystwa. Lubiła wino i gdy wypiła juz kubek czy dwa, często się śmiała, odrzucając do tyłu głowę, a świat śmiał się razem z nią.
Nigdy wcześniej nie spotkałeś nikogo podobnego.
Właśnie tam, w karczmie przy spichrzach, po raz pierwszy usłyszałeś o Żmiju.
Co to za zgrzyt? Dlaczego tak trudno cokolwiek dostrzec? Czy kiedy tu wchodziliście, też było tu tak ciemno? Czy to tylko twój wzrok powoli gaśnie?
Odwracasz głowę i widzisz, skąd dobiega hałas. Zygfryd stoi nad cielskiem i siecze bronią w kark, zakuty w żelazną obręcz. Szyja bestii jest tak gruba, że trudno ją przeciąć, jednak rycerz nie ustaje w wysiłkach, a miecz co i raz trafia w obręcz, skrząc iskry.
Ciężko stwierdzić, czy ogłupiająca nuda codzienności czy inne czynniki powodowały, że w Elbing każdy pijak, obibok i utracjusz czuł się w obowiązku wygłaszać przepowiednie o nadejściu końca. Nikt nie traktował ich poważnie. Kiedy arcykapłanka Icone, Władcy Losów, ostrzegała, by nie odkopywać Pogrzebanego Miasta, także została zignorowana. Proroctwo o tym, że w murach miasta czeka coś, co sprowadzi na świat Ostatni Taniec wydawało się tym bardziej wątpliwe, że wygłosiła je już pod koniec życia. Zmysły powoli ją opuszczały, a słowa traciły sens. Nikt nie potraktował ich poważnie. Dopiero gdy miasto dosięgły plotki o powrocie wyprawy Ogdena, niektórym przypomniały się słowa ostrzeżenia.
Ekspedycja, finansowana przez największą okoliczną frakcję kupiecką, skupioną wokół Archibalda Ogdena, wyruszyła trzy lata wcześniej w poszukiwaniu łatwiejszego szlaku handlowego na północ kontynentu. Długie miesiące poszukiwań nie przyniosły rezultatów, jednak w trakcie wędrówek natrafiono na zasypane piaskiem ruiny.
O Yrg wspominano w opowieściach, by przestrzec ludzi przed pychą magów. Ponoć było miastem przeklętym. Ci, co je zamieszkiwali, oddawali się zakazanym sztukom, sięgając ku dziedzinom, w które nawet bogowie nie zapuszczali się ochoczo. O ich osiągnięciach krążyły legendy. Wskrzeszali umarłych, ale nie tak, jak czynią to nekromanci. Też posługiwali się obrożami kontrolnymi, lecz nie po to, by stłumić osobowość obiektu, lecz by ja wzmocnić. Ich dzieła po śmierci obdarzone były tym samym rodzajem świadomości, która towarzyszyła im za życia. Zamknięte w gnijącym ciele, obdarzone iskrą rozumu monstra nieodmiennie popadały w obłęd. Twórców tych spaczonych istot jakoś to nie zrażało. Każde kolejne dzieło zbliżało ich o jeden krok ku dziełu na które pracowały pokolenia – ostatecznemu bluźnierstwu. Chcieli połączyć życie i śmierć, tworząc tym samym istotę, stojącą poza prawami znanego świata. Taką, która nie będzie podlegać żadnemu z bogów.
Pewnego dnia Yrg po prostu zniknęło, a pustynia pogrzebała ślady, zamieniając miasto we wspomnienie. W mit. Wciąż pamiętano ostrzeżenia o tym, co mogła sprowadzić pycha jego mieszkańców, ale ludzie Ogdena nie byli przesądni. Mieli głowy wypełnione surgalitem.
Yrg słynęło z dwóch rzeczy. Surgalit był tą drugą. Metal cenniejszy od złota, dawał się formować jedynie mocą. Najczęściej wykorzystywano go do tworzenia magicznych fokusów. Gdy poddał się woli kształtującego, i przybrał nakazaną formę, ogniskował magię tak, że łatwiej nią było manipulować. Był bardzo rzadki i większość magów nigdy nie miała okazji widzieć go na własne oczy. Jedynie potomkowie bogatych rodów albo zaklinacze na dworach królewskich posiadali czasem przedmioty wykonane z tego kruszcu.
Podania mówiły, że surgalit był w Yrg równie powszechny, co żelazo. Ogden szybko dał się przekonać, że pod piaskiem pustyni kryją się niezmierzone bogactwa. Sfinansował drugą wyprawę, robotników i narzędzia, a prace ruszyły jeszcze w tym samym roku.
Z wiosną następnego odkopano Żmija.
Zygfryd dyszy ciężko. W jego dłoni tkwi coś, co rozpoznajesz z trudem. Ułamany wyrostek rogowy ze łba Żmija. Domyślasz się, że próbował podnieść głowę bestii, ale okazała się zbyt ciężka. Przed jaskinią czekają jednak konie całej drużyny. Nie będzie kłopotu z transportem.
Wiesz już, jak się to wszystko rozegra. Prawie widzisz Zygfryda na czele tryumfalnego pochodu, opierającego stopę o łeb Żmija. Nonszalancko przyjmującego hołdy.
Umierasz. Wydawałoby się, że nie istnieje dotkliwszy ból, a jednak świadomość, że twój morderca wróci do domu w chwale, leje kwas na otwarte rany.
Nie trudno zrozumieć, dlaczego nigdy nie miałeś przyjaciół. W szkółce świątynnej, gdzie kapłanki Łaskawej Panny uczyły okoliczne dzieci czytać i pisać, zdążyłeś sobie wyrobić opinię dziwaka. Nie odbiegała od prawdy. Inne dzieci po lekcjach opowiadały o wizytach u krewnych ze wsi i nudnych spotkaniach rodzinnych. Ty opisywałeś rutynę wypraw na cmentarze i rozmowy z ciocią Gertel, która po śmierci była jeszcze bardziej gadatliwa, niż za życia.
Twoi koledzy mieli kucyki albo psy, ty trzymałeś w rękawie wskrzeszoną mysz. Miała na imię Mika i stanowiła twój pierwszy udany eksperyment z ożywianiem. Kochałeś ją jak pewnie nikt z twoich rówieśników nie kochał swojego psa albo kota. Gdyby nie fakt, że po ośmiu latach nawet siła magii nie potrafiła ożywić biednego truchła, pewnie towarzyszyłaby ci nawet teraz.
Przez pewien czas wydawało się, że jednak zdołasz uniknąć pójścia w ślady ojca. Ciotka Gertel może i doprowadzała cię do obłędu, jednak pozycja medium kojarzyła się z przytulnymi salonikami i filiżankami herbaty jaśminowej. Rodzinny biznes przywoływał na myśl listopadowe poranki, mokre liście, deszcz, błoto i niewygodę. Szybko okazało się jednak, że nie masz nawet odrobiny talentu potrzebnego, by zostać medium. To elokwencja ciotki Gertel rzuciła wyzwanie wszelkim prawom bogów i ludzi, nie twoje wyimaginowane, głęboko ukryte zdolności.
Z czasem głos ciotki stawał się coraz cichszy. Gdy umilkł zupełnie, zdziwiło cię uczucie straty.
Oczywiste było, że jako osoba władająca mocą trafisz do Kręgu. Byłeś chyba najbardziej nieszczęśliwym z młodych adeptów. Oni robili wszystko, by w pełni rozwinąć swoje talenty, tobie zbierało się na wymioty, kiedy kolejny raz słyszałeś, jak wielkim darem dysponujesz. Moc nie napawała cię radością. Niemal uciekłeś do cyrku, ale ojciec przedstawił ci bilans zysków i strat i musiałeś ugiąć się przed rzeczywistością. Miałeś paskudne uzdolnienia, ale mogłeś dzięki nim żyć całkiem wygodnie.
Tak ci się przynajmniej zdawało. Potem wysłuchałeś opowieści barda i tamte słowa – o królestwie w potrzebie, o wezwaniu do boju, o walce z najgorszym złem – obudziły w tobie wszystko to, co zdawało się pogrzebane na wielki. Marzenia o czasach, gdy magia wciąż była wielka, gdy ci, którzy nią władali ośmielali się rzucać wyzwanie bogom.
Dla takich mrzonek nie było miejsca we współczesnym świecie, ale przecież Żmij także wydawał się pochodzić wprost z legend. Może epoka, w której obdarzeni mocą zmieniali kształt rzeczywistości, jeszcze się nie skończyła? Nie ośmieliłeś się pójść własną drogą, wybierając bezpieczeństwo i wygodę. Teraz, słuchając pieśni wzywającej do wyprawy w nieznane zrozumiałeś, że przez całe życie pozwalałeś, by władał tobą strach.
Usiłujesz zdecydować, czy żałujesz decyzji o opuszczeniu domu, ale nie potrafisz się skupić na tyle, by to rozważyć. Twój umysł przypomina dopalającą się świecę. Płomień wkrótce zgaśnie.
Zygfryd zbliża się jeszcze bardziej. Wciąż trzyma w dłoni róg Żmija, jakby za nic nie chciał się z nim rozstać.
– Nie mogę pozwolić, żeby tobie przypadł ten zaszczyt. To niesprawiedliwe. To ja powinienem był wysłać bestię w zaświaty. Tobie wystarczyło tylko wskrzesić parę trupów, wsadzić w obręcze i dać kukłom miecze do rąk. A ja? Pomyślałeś, co będzie ze mną?
Energicznie kręci głową.
– Nie mogę wrócić do domu okryty hańbą, rozumiesz? Nie ja, nie jedyny dziedzic rodu Ruthert – jego głos nabiera błagalnych nut, jakby zupełnie serio spodziewał się, że skoro wszystko ci wytłumaczył, na pewno przyznasz mu rację. – Musiałem cię powstrzymać, żebyś nikomu nie powiedział. Żeby nikt nie wiedział, jak było naprawdę.
Zygfryd patrzy ci w oczy i zaraz odwraca wzrok.
– Żeby nikt nie posłuchał pieprzonego nekromanty.
Jego kroki milkną w oddali. Pewnie za chwilę wróci z linami, by wyciągnąć trofeum z tego zimnego, brudnego miejsca.
Przypominasz sobie, jak do was dołączył.
Kiedy to było? Jeszcze zanim przekroczyliście Wisennę, przed równinami Ylegor.
Dawno temu.
Dobrze pamiętasz ten wieczór. Rozbiliście obóz. Wcześniej tego popołudnia natknęliście się na oddział żerców. Wywiązała się gwałtowna walka, ale od tamtego czasu zdążyłeś już połatać wszystkie reanimowane zwłoki. Przyglądałeś się im, usiłując oszacować, na jak długo wystarczą. Cywilizacja dostarczała wiele okazji pozyskania umarłych. Ci, którzy za życia nie zdążyli spłacić swoich długów, czynili to po śmierci. W takich sytuacjach wierzyciele nie targowali się zbyt długo, a jedynym czynnikiem zniechęcającym gotowego do pracy nekromantę bywał zaciekły opór rodziny. Wtedy trzeba było przekradać się chyłkiem na cmentarz. Tutaj jednak, w głuszy, brakowało i bankierów i nekropolii. Wyjąwszy uśmiercenie i wskrzeszenie któregoś z towarzyszy, twoje perspektywy nie rysowały się zbyt wesoło.
Zamyślony, niemal nie zauważyłeś ostrzegawczych okrzyków Sorrdego. Poderwałeś się i ustawiłeś w gotowości swój oddział. Dopiero teraz zrozumiałeś, że głuche dudnienie, które cały czas słyszysz, jest odgłosem kopyt.
Przez środek obozu przegalopował oddział Tyberiańskiej Jazdy, ścigany przez trzy wyjce.
Mniej potężni nekromanci potrafili sterować jednymi, najwyżej dwoma zwłokami. Ty umiałeś prowadzić na raz cztery. Wyciągnąłeś miecz, wydałeś mentalny rozkaz swoim kukłom i pognałeś za potworami.
Problem z Zygfrydem polegał na tym, że wywierał świetne wrażenie. Z was dwóch to on wyglądał na herosa. Ty sam przeszłeś daleką drogę. Od chwili, gdy opuściłeś rodzinne miasto, minęło sporo czasu. Nauczyłeś się walczyć. Mniej polegać na mocy, bardziej na zimnej stali. Po miesiącach wędrówek przestałeś poznawać siebie w lustrze. Wyglądałeś teraz jak bezpański kundel, jedna z tych wygłodniałych bestii, tylko czekających na okazję, by znienacka rzucić się do gardła. Ale i tak nie mogłeś się z nim równać.
Wyjce były cholernie szybkie, a ich wrzask oszałamiał i powodował krwawienie z uszu. Ciężko się z nimi walczyło. Kiedy kątem oka dostrzegłeś rycerza zakutego w stal, wydałeś westchnienie ulgi.
To uczucie nie przetrwało nawet kwadransa.
Zygfryd był najgorszym wojownikiem, jakiego widziałeś w życiu. Kiedy chwycił za broń i ruszył w stronę wyjców, każda z jego kończyn wydawała się przemieszczać w przeciwnym kierunku. Podczas bitwy największe zagrożenie sprawiał dla samego siebie. Wydawało się, że jest całkowicie pozbawiony zmysłu własnego ciała – zawsze ustawiał się w pozycji, która gwarantowała najmniejszą przydatność bojową.
Pierwszego wyjca usiekli Hurrog z kopalni Urta i wiedźma Salina. Drugiego dopadła Yvanna, wasza specjalistka od magii żywiołów i S’orragh, barbarzyńca z Północy. Trzeciego załatwiłeś ty.
Zygfryda ocalił Salignar, wskrzeszony kowal ze słabością do hazardu i gry o zbyt wysokie stawki.
Okazało się, że Jazda eskortowała kolumnę z zaopatrzeniem. Tego wieczoru po raz pierwszy od bardzo dawna mieliście okazję zjeść coś, czego nie upolowaliście gdzieś w lesie.
Tamtego wieczoru wiele razy wznoszono toast za wasze zwycięstwo. Oraz za ocalenie Zygfryda.
Był to toast, który przyszło wam wychylać jeszcze wiele razy.
Pojawienie się Żmija obudziło wszelkiego rodzaju tałatajstwo, które dawno temu zostało podobno zmiecione z powierzchni ziemi. Miotaliście się to tu, to tam, walcząc ze wszelkiego rodzaju plugastwem. Poruszaliście się na oślep, w odpowiedzi na nowiny o kolejnym ataku, zawsze mając nadzieję na dopadnięcie bestii, ale to wydawało się niemal niemożliwe.
Żmij poruszał się, jak istota z legend. O świcie wynurzał się z mgieł, o zmierzchu wtapiał w cienie. Atakował znienacka tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Nie wiadomo było, co wyzwala jego gniew. Jednego razu potrafił zmieść z powierzchni ziemi całe miasto, a potem zniknąć na długie tygodnie, nim ktokolwiek zdążył zorganizować opór.
Za zgładzenie monstrum wyznaczono nagrodę. To ostatnie wiedzieliście doskonale. Należeliście do tych naiwnych, którzy dali się złapać na lep pięknych słów i jeszcze piękniejszych obietnic. Żołd podobno czekał na was w stolicy, ale było sprawą oczywistą, że odbiorą go tylko ci, którym uda się przeżyć. Z zaopatrzeniem także zawsze były kłopoty, więc najczęściej musieliście liczyć sami na siebie. Ale nic nie było was w stanie zniechęcić. Niektórzy dla sławy, żądzy przygody, inni dla żądzy złota – wszyscy brnęliście naprzód.
Minęło dużo czasu, nim wieszczki zdołały wreszcie zlokalizować schronienie Żmija. W tym czasie wasza dwójka, najmłodsza i najmniej doświadczona, w naturalny sposób zaczęła trzymać się razem. Przez długie tygodnie przedzieraliście się przez lasy Ebenor, walcząc z wszelkim możliwym paskudztwem, by dotrzeć tam, gdzie wedle przepowiedni znajdowała się kryjówka Żmija. Wydawało się, że z każdym mijającym tygodniem, więź między wami rośnie w siłę.
Zygfryd tak jak ty czuł się więźniem rodzinnej tradycji. Utrzymywania przy życiu tego, co od dawna powinno być martwe. Ile razy mówił, jak bardzo ciąży mu rola, którą zmuszony jest odgrywać?
Słuchałeś i potakiwałeś. Miałeś wrażenie, jakbyś słyszał sam siebie.
Leżysz na kamiennej posadzce. Tuż przy swojej twarzy widzisz rozszczepiony czerep Yvanny Czarnopalcej, a dalej jeszcze jedne zwłoki. Są odwrócone tyłem i nie rozpoznajesz, kto to. Z tuzina śmiałków zostało tylko was dwóch. Wkrótce będzie tylko jeden.
Wzrok zachodzi ci mgłą, a kiedy odzyskuje ostrość, przestajesz wierzyć własnym oczom.
Zwłoki bestii się kurczą.
Masz wrażenie, że ten proces zaczął się już wcześniej, ale z każdą chwilą przyspiesza.
Metalowa obręcz zsuwa się z szyi węża, podskakuje na kamieniach i zaczyna się toczyć. Kiedy zatrzymuje się w pobliżu twojej dłoni, wirując na krawędzi, rozpoznajesz wyryte na niej znaki. Sam pisałeś takie wiele razy.
To obręcz kontrolna.
Poznajesz także metal, z którego została zrobiona. Plotki o surgalicie jednak miały podstawy.
Obręcz wiruje, nadal się zmniejszając, a kiedy się wreszcie zatrzymuje, ma wielkość obrączki.
Patrzysz na nią myśląc, że pewnie zdołałbyś ją wsunąć na palec.
Kościany Tancerz w towarzystwie orszaku szkieletów nagle zatrzymuje się w tańcu. Patrzy wprost na ciebie, a niebieski płomień, wypełniający jego oczodoły, staje się jeszcze bardziej zimny.
W twojej głowie rozbłyskują fajerwerki.
Surgalit daje się kształtować tylko mocą. Obręcz kontrolna z sugalitu była z założenia przeznaczona dla tego, kto potrafi się nią posługiwać.
Mieszkańcy Yrg pragnęli stworzyć istotę, która nie będzie służyć żadnym bogom. Połączenie życia i śmierci.
Widzisz to oczyma wyobraźni. Widzisz wielką ciemność i siebie w jej centrum – jednocześnie ożywionego i ożywiającego, nekromantę i zwłoki, które animuje. Widzisz życie i śmierć stanowiące jedno.
Zastanawiasz się, co się stało w Yrg. Czy to jeden z bogów nie chciał pozwolić, by śmiertelnicy uciekli mi spomiędzy palców, czy może arogancja zaklinaczy sprawiła, że przywołali na świat coś, czego nie potrafili kontrolować. Myślisz o wężu, który przez przypadek natknął się na arcydzieło czarnej magii, na które mieszkańcy Yrg pracowali pokoleniami i został spaczony mocą, która z niego emanowała.
Na koniec koncentrujesz się na słowach, które trzeba wypowiedzieć, by dopełnić ceremoniału.
Czyżbyś to ty miał się stać ciemnością, która pożre świat?
Kościany Tancerz przygląda ci się z ciekawością. Chce wiedzieć, co się stanie.
Wyciągasz palce. Nawet tak drobny gest pozbawia cię resztek sił.
Słyszysz kroki.
Zygfryd wraca. Musisz się spieszyć. Jeśli zobaczy, co się stało ze Żmijem, będzie chciał wyjaśnień. Wyładuje na kimś złość, a tego nie przeżyjesz.
Otwierasz usta. Kroki brzmią coraz bliżej.
Wydaje się, że język przywarł ci do podniebienia.
Czyżbyś miał się stać ciemnością?
Sylwetka Zygfryda zasłania światło.
Odchrząkujesz i szykujesz się do wypowiedzenia tych sześciu słów.
Umierasz, ale zdążysz dokończyć to zdanie.
Jesteś tego prawie całkiem pewien.
A potem jest już za późno.
Idziesz powoli kamiennym dnem jaskini, czując jednocześnie niedowierzanie i przytłaczającą ulgę. Oto dokonaliście niemożliwego. Pokonaliście Żmija. Przepowiednia głosiła, że sprowadzi ze sobą ciemność, która zniszczy świat śmiertelnych, ale teraz leży martwy u twoich stóp, otoczony wianuszkiem ciał. Bestia zabrała ze sobą większość drużyny, jednak ty przeżyłeś. Ogarnięty uniesieniem, odwracasz się do Zygfryda. Był ranny, ale jesteś pewien, że też żyje. Chcesz podzielić z nim to uczucie, które wydaje się stosowniejsze dla świata snu, niż jawy, ale nie jesteś w stanie. Czujesz rozdzierający ból. Ze środka klatki piersiowej wystaje czubek miecza. Usiłujesz coś powiedzieć, jednak krew bulgocze ci w ustach i tylko się nią dławisz. Znasz objawy, widziałeś to u innych. Masz przebite płuco. Nie wojowałeś mieczem, ale od niego zginiesz.
I to zapewne przed upływem kwadransa.
Za twoimi plecami stoi najlepszy przyjaciel. Gdybyś zdołał odpowiednio wykręcić głowę zobaczyłbyś, jak trzyma za rękojeść.
Chwiejesz się. Krew spływa ci po torsie i gromadzi się u stóp. Nie jesteś w stanie zachować równowagi i upadasz, wciąż nabity na ostrze niczym żuk na szpilkę. Zygfryd przygląda się, jak lądujesz na kamieniach. Na jego twarzy maluje się – pogarda? obojętność? Nie sposób stwierdzić. Nigdy nie było łatwo go odczytać. Czeka przez chwilę, by mieć pewność pewność, że wydałeś ostatnie tchnienie, ale wkrótce go to nudzi i robi dokładnie to, co ty przed chwilą – rusza w głąb jaskini. Przebiera w stosie klejnotów i złota, szukając co kosztowniejszych ozdób, omijając ciała poległych towarzyszy. Ma rację. Nie musi ci zadawać drugiego ciosu, ten pierwszy wystarczył w zupełności.
Kątem oka widzisz prawie czarno odzianą postać, za którą czeka korowód szkieletów.
Już niemal słyszysz, jak przytupują do taktu.
Świat wokół staje się zimny i szary. Niedługo i tobie zagrają do tańca. Zapląsasz w rytm grzechoczących kości.
W twojej głowie pojawiają się obrazy. Wspólnie spędzonej drogi, długich wieczorów przy ognisku, rozmów. Całymi godzinami i na każdy możliwy temat.
Nigdy nie potrafiłeś oceniać ludzi, to oczywiste. Lecz tym razem wydawało się, że może trafiłeś na kogoś, kto jest do ciebie podobny. Choć trochę.
Jest tak, jak mówią. Życie przelatuje ci przed oczami. Gdyby opowieściom o twoich losach towarzyszyła melodia, jaką grają w karczmach, snując historie o herosach, rozbrzmiewałyby w niej głównie dysonanse.
Nigdy nie umiałeś zadowolić się tym, co miałeś. Życie upływało ci spokojnie i dostatnio, bo po ojcu odziedziczyłeś zarówno warsztat, jak i fach. Gdybyś zadowolił się tym, co bezpieczne, może dożyłbyś spokojnie starości. Elbing leży na północy Imperium. To dziura. Wojny, rewolucje i burze historii omijają miasto szerokim łukiem. Dlatego tak bardzo marzyłeś, by stamtąd odejść.
Nie pasowałeś ani do miejsca, w którym mieszkałeś, ani do swojej profesji. Niski, pulchny, bladawy – nigdy nie zdołałeś sprawić, by ludzie się ciebie bali. Nie, żebyś tego pragnął. To wynikało z twojej funkcji i czasem myślałeś, że byłoby nieźle, gdyby ktoś na twój widok zbladł, złapał za symbol bóstwa albo zaczął mamrotać modlitwę do Elihary, Panny Łaskawej.
Chociaż raz.
Nie było ci to dane. Powinieneś zrozumieć, że to dyskretna wskazówka ze strony Losu. Sygnał, że do niektórych rzeczy po prostu się nie nadajesz. Szkoda, że zawsze byłeś oporny w odczytywaniu niewerbalnych znaków. Może dlatego nikt w Kręgu za tobą nie przepadał?
W korowodzie obrazów nagle pojawia się twarz Anae i zdajesz sobie sprawę, że jednak był tam ktoś, kto żywił cieplejsze uczucia. Anae uczyła się magii żywiołów i chyba naprawdę miała do ciebie słabość. Spieprzyłeś to, jak i wszystko inne. Kiedy zapytała, powiedziałeś dokładnie, co sądzisz o niej i o jej walorach. Trzeba było długich miesięcy wędrówki, trzeba było zmagań i cierpienia, byś nauczył się choć odrobinę lepiej rozumieć ludzi. Teraz wiesz, ile odwagi kosztowało tę nieśmiałą dziewczynę, by podejść do ciebie i otworzyć usta. Twoje słowa zniszczyły jakąś część jej samej.
Masz nadzieję, że nie na zawsze. Że może kiedyś ją odnajdzie. Że może już odnalazła.
Twarz Anae rozciąga się w uśmiechu i posyła ci całusa.
Szkoda, że nigdy go nie odwzajemnisz.
Zajęcie, którym przed tobą parał się twój ojciec, dziadek i pradziadek, nudziło cię śmiertelnie. W podziemiach było zimno i ponuro, nie miałeś cierpliwości do zlewek i alembików, a wycieczki na cmentarz upływały w atmosferze niepewności. Dałbyś sobie z tym radę, ale ta praca miała jeszcze jeden paskudny aspekt. Pracowałeś w pojedynkę. Zdarzało się, że przez całe dnie nie odzywałeś się do nikogo, a cisza wręcz dźwięczała w uszach. Wtedy wracałeś do domu, szorowałeś szczotką dłonie, by się pozbyć krwi spod paznokci, jadłeś wodnistą zupę, zafundowaną przez gospodynię, i ruszałeś do karczmy. Czasem w mieście gościł akurat bard albo grupa grajków. Jeśli los naprawdę ci sprzyjał, wśród śpiewaków była Serfina.
Przypominasz sobie jej głos. Rozświetlał ciemności.
Zabawna sprawa. Jeśli finanse pozwalały, przynajmniej raz w tygodniu odwiedzałeś burdel, ale to, co czułeś do Serfiny, pozbawione było wymiaru fizycznego. Chciałeś ją chronić i jej służyć.
Gdyby o tym wiedziała, pewnie nieźle by się ubawiła. Jej głos mógł należeć do bogini, za to reszta była powszednia niczym chleb i oddana ziemskim przyjemnościom. Chuda, wysoka i nieszczególnie piękna, Serfina nie narzekała na brak męskiego towarzystwa. Lubiła wino i gdy wypiła juz kubek czy dwa, często się śmiała, odrzucając do tyłu głowę, a świat śmiał się razem z nią.
Nigdy wcześniej nie spotkałeś nikogo podobnego.
Właśnie tam, w karczmie przy spichrzach, po raz pierwszy usłyszałeś o Żmiju.
Co to za zgrzyt? Dlaczego tak trudno cokolwiek dostrzec? Czy kiedy tu wchodziliście, też było tu tak ciemno? Czy to tylko twój wzrok powoli gaśnie?
Odwracasz głowę i widzisz, skąd dobiega hałas. Zygfryd stoi nad cielskiem i siecze bronią w kark, zakuty w żelazną obręcz. Szyja bestii jest tak gruba, że trudno ją przeciąć, jednak rycerz nie ustaje w wysiłkach, a miecz co i raz trafia w obręcz, skrząc iskry.
Ciężko stwierdzić, czy ogłupiająca nuda codzienności czy inne czynniki powodowały, że w Elbing każdy pijak, obibok i utracjusz czuł się w obowiązku wygłaszać przepowiednie o nadejściu końca. Nikt nie traktował ich poważnie. Kiedy arcykapłanka Icone, Władcy Losów, ostrzegała, by nie odkopywać Pogrzebanego Miasta, także została zignorowana. Proroctwo o tym, że w murach miasta czeka coś, co sprowadzi na świat Ostatni Taniec wydawało się tym bardziej wątpliwe, że wygłosiła je już pod koniec życia. Zmysły powoli ją opuszczały, a słowa traciły sens. Nikt nie potraktował ich poważnie. Dopiero gdy miasto dosięgły plotki o powrocie wyprawy Ogdena, niektórym przypomniały się słowa ostrzeżenia.
Ekspedycja, finansowana przez największą okoliczną frakcję kupiecką, skupioną wokół Archibalda Ogdena, wyruszyła trzy lata wcześniej w poszukiwaniu łatwiejszego szlaku handlowego na północ kontynentu. Długie miesiące poszukiwań nie przyniosły rezultatów, jednak w trakcie wędrówek natrafiono na zasypane piaskiem ruiny.
O Yrg wspominano w opowieściach, by przestrzec ludzi przed pychą magów. Ponoć było miastem przeklętym. Ci, co je zamieszkiwali, oddawali się zakazanym sztukom, sięgając ku dziedzinom, w które nawet bogowie nie zapuszczali się ochoczo. O ich osiągnięciach krążyły legendy. Wskrzeszali umarłych, ale nie tak, jak czynią to nekromanci. Też posługiwali się obrożami kontrolnymi, lecz nie po to, by stłumić osobowość obiektu, lecz by ja wzmocnić. Ich dzieła po śmierci obdarzone były tym samym rodzajem świadomości, która towarzyszyła im za życia. Zamknięte w gnijącym ciele, obdarzone iskrą rozumu monstra nieodmiennie popadały w obłęd. Twórców tych spaczonych istot jakoś to nie zrażało. Każde kolejne dzieło zbliżało ich o jeden krok ku dziełu na które pracowały pokolenia – ostatecznemu bluźnierstwu. Chcieli połączyć życie i śmierć, tworząc tym samym istotę, stojącą poza prawami znanego świata. Taką, która nie będzie podlegać żadnemu z bogów.
Pewnego dnia Yrg po prostu zniknęło, a pustynia pogrzebała ślady, zamieniając miasto we wspomnienie. W mit. Wciąż pamiętano ostrzeżenia o tym, co mogła sprowadzić pycha jego mieszkańców, ale ludzie Ogdena nie byli przesądni. Mieli głowy wypełnione surgalitem.
Yrg słynęło z dwóch rzeczy. Surgalit był tą drugą. Metal cenniejszy od złota, dawał się formować jedynie mocą. Najczęściej wykorzystywano go do tworzenia magicznych fokusów. Gdy poddał się woli kształtującego, i przybrał nakazaną formę, ogniskował magię tak, że łatwiej nią było manipulować. Był bardzo rzadki i większość magów nigdy nie miała okazji widzieć go na własne oczy. Jedynie potomkowie bogatych rodów albo zaklinacze na dworach królewskich posiadali czasem przedmioty wykonane z tego kruszcu.
Podania mówiły, że surgalit był w Yrg równie powszechny, co żelazo. Ogden szybko dał się przekonać, że pod piaskiem pustyni kryją się niezmierzone bogactwa. Sfinansował drugą wyprawę, robotników i narzędzia, a prace ruszyły jeszcze w tym samym roku.
Z wiosną następnego odkopano Żmija.
Zygfryd dyszy ciężko. W jego dłoni tkwi coś, co rozpoznajesz z trudem. Ułamany wyrostek rogowy ze łba Żmija. Domyślasz się, że próbował podnieść głowę bestii, ale okazała się zbyt ciężka. Przed jaskinią czekają jednak konie całej drużyny. Nie będzie kłopotu z transportem.
Wiesz już, jak się to wszystko rozegra. Prawie widzisz Zygfryda na czele tryumfalnego pochodu, opierającego stopę o łeb Żmija. Nonszalancko przyjmującego hołdy.
Umierasz. Wydawałoby się, że nie istnieje dotkliwszy ból, a jednak świadomość, że twój morderca wróci do domu w chwale, leje kwas na otwarte rany.
Nie trudno zrozumieć, dlaczego nigdy nie miałeś przyjaciół. W szkółce świątynnej, gdzie kapłanki Łaskawej Panny uczyły okoliczne dzieci czytać i pisać, zdążyłeś sobie wyrobić opinię dziwaka. Nie odbiegała od prawdy. Inne dzieci po lekcjach opowiadały o wizytach u krewnych ze wsi i nudnych spotkaniach rodzinnych. Ty opisywałeś rutynę wypraw na cmentarze i rozmowy z ciocią Gertel, która po śmierci była jeszcze bardziej gadatliwa, niż za życia.
Twoi koledzy mieli kucyki albo psy, ty trzymałeś w rękawie wskrzeszoną mysz. Miała na imię Mika i stanowiła twój pierwszy udany eksperyment z ożywianiem. Kochałeś ją jak pewnie nikt z twoich rówieśników nie kochał swojego psa albo kota. Gdyby nie fakt, że po ośmiu latach nawet siła magii nie potrafiła ożywić biednego truchła, pewnie towarzyszyłaby ci nawet teraz.
Przez pewien czas wydawało się, że jednak zdołasz uniknąć pójścia w ślady ojca. Ciotka Gertel może i doprowadzała cię do obłędu, jednak pozycja medium kojarzyła się z przytulnymi salonikami i filiżankami herbaty jaśminowej. Rodzinny biznes przywoływał na myśl listopadowe poranki, mokre liście, deszcz, błoto i niewygodę. Szybko okazało się jednak, że nie masz nawet odrobiny talentu potrzebnego, by zostać medium. To elokwencja ciotki Gertel rzuciła wyzwanie wszelkim prawom bogów i ludzi, nie twoje wyimaginowane, głęboko ukryte zdolności.
Z czasem głos ciotki stawał się coraz cichszy. Gdy umilkł zupełnie, zdziwiło cię uczucie straty.
Oczywiste było, że jako osoba władająca mocą trafisz do Kręgu. Byłeś chyba najbardziej nieszczęśliwym z młodych adeptów. Oni robili wszystko, by w pełni rozwinąć swoje talenty, tobie zbierało się na wymioty, kiedy kolejny raz słyszałeś, jak wielkim darem dysponujesz. Moc nie napawała cię radością. Niemal uciekłeś do cyrku, ale ojciec przedstawił ci bilans zysków i strat i musiałeś ugiąć się przed rzeczywistością. Miałeś paskudne uzdolnienia, ale mogłeś dzięki nim żyć całkiem wygodnie.
Tak ci się przynajmniej zdawało. Potem wysłuchałeś opowieści barda i tamte słowa – o królestwie w potrzebie, o wezwaniu do boju, o walce z najgorszym złem – obudziły w tobie wszystko to, co zdawało się pogrzebane na wielki. Marzenia o czasach, gdy magia wciąż była wielka, gdy ci, którzy nią władali ośmielali się rzucać wyzwanie bogom.
Dla takich mrzonek nie było miejsca we współczesnym świecie, ale przecież Żmij także wydawał się pochodzić wprost z legend. Może epoka, w której obdarzeni mocą zmieniali kształt rzeczywistości, jeszcze się nie skończyła? Nie ośmieliłeś się pójść własną drogą, wybierając bezpieczeństwo i wygodę. Teraz, słuchając pieśni wzywającej do wyprawy w nieznane zrozumiałeś, że przez całe życie pozwalałeś, by władał tobą strach.
Usiłujesz zdecydować, czy żałujesz decyzji o opuszczeniu domu, ale nie potrafisz się skupić na tyle, by to rozważyć. Twój umysł przypomina dopalającą się świecę. Płomień wkrótce zgaśnie.
Zygfryd zbliża się jeszcze bardziej. Wciąż trzyma w dłoni róg Żmija, jakby za nic nie chciał się z nim rozstać.
– Nie mogę pozwolić, żeby tobie przypadł ten zaszczyt. To niesprawiedliwe. To ja powinienem był wysłać bestię w zaświaty. Tobie wystarczyło tylko wskrzesić parę trupów, wsadzić w obręcze i dać kukłom miecze do rąk. A ja? Pomyślałeś, co będzie ze mną?
Energicznie kręci głową.
– Nie mogę wrócić do domu okryty hańbą, rozumiesz? Nie ja, nie jedyny dziedzic rodu Ruthert – jego głos nabiera błagalnych nut, jakby zupełnie serio spodziewał się, że skoro wszystko ci wytłumaczył, na pewno przyznasz mu rację. – Musiałem cię powstrzymać, żebyś nikomu nie powiedział. Żeby nikt nie wiedział, jak było naprawdę.
Zygfryd patrzy ci w oczy i zaraz odwraca wzrok.
– Żeby nikt nie posłuchał pieprzonego nekromanty.
Jego kroki milkną w oddali. Pewnie za chwilę wróci z linami, by wyciągnąć trofeum z tego zimnego, brudnego miejsca.
Przypominasz sobie, jak do was dołączył.
Kiedy to było? Jeszcze zanim przekroczyliście Wisennę, przed równinami Ylegor.
Dawno temu.
Dobrze pamiętasz ten wieczór. Rozbiliście obóz. Wcześniej tego popołudnia natknęliście się na oddział żerców. Wywiązała się gwałtowna walka, ale od tamtego czasu zdążyłeś już połatać wszystkie reanimowane zwłoki. Przyglądałeś się im, usiłując oszacować, na jak długo wystarczą. Cywilizacja dostarczała wiele okazji pozyskania umarłych. Ci, którzy za życia nie zdążyli spłacić swoich długów, czynili to po śmierci. W takich sytuacjach wierzyciele nie targowali się zbyt długo, a jedynym czynnikiem zniechęcającym gotowego do pracy nekromantę bywał zaciekły opór rodziny. Wtedy trzeba było przekradać się chyłkiem na cmentarz. Tutaj jednak, w głuszy, brakowało i bankierów i nekropolii. Wyjąwszy uśmiercenie i wskrzeszenie któregoś z towarzyszy, twoje perspektywy nie rysowały się zbyt wesoło.
Zamyślony, niemal nie zauważyłeś ostrzegawczych okrzyków Sorrdego. Poderwałeś się i ustawiłeś w gotowości swój oddział. Dopiero teraz zrozumiałeś, że głuche dudnienie, które cały czas słyszysz, jest odgłosem kopyt.
Przez środek obozu przegalopował oddział Tyberiańskiej Jazdy, ścigany przez trzy wyjce.
Mniej potężni nekromanci potrafili sterować jednymi, najwyżej dwoma zwłokami. Ty umiałeś prowadzić na raz cztery. Wyciągnąłeś miecz, wydałeś mentalny rozkaz swoim kukłom i pognałeś za potworami.
Problem z Zygfrydem polegał na tym, że wywierał świetne wrażenie. Z was dwóch to on wyglądał na herosa. Ty sam przeszłeś daleką drogę. Od chwili, gdy opuściłeś rodzinne miasto, minęło sporo czasu. Nauczyłeś się walczyć. Mniej polegać na mocy, bardziej na zimnej stali. Po miesiącach wędrówek przestałeś poznawać siebie w lustrze. Wyglądałeś teraz jak bezpański kundel, jedna z tych wygłodniałych bestii, tylko czekających na okazję, by znienacka rzucić się do gardła. Ale i tak nie mogłeś się z nim równać.
Wyjce były cholernie szybkie, a ich wrzask oszałamiał i powodował krwawienie z uszu. Ciężko się z nimi walczyło. Kiedy kątem oka dostrzegłeś rycerza zakutego w stal, wydałeś westchnienie ulgi.
To uczucie nie przetrwało nawet kwadransa.
Zygfryd był najgorszym wojownikiem, jakiego widziałeś w życiu. Kiedy chwycił za broń i ruszył w stronę wyjców, każda z jego kończyn wydawała się przemieszczać w przeciwnym kierunku. Podczas bitwy największe zagrożenie sprawiał dla samego siebie. Wydawało się, że jest całkowicie pozbawiony zmysłu własnego ciała – zawsze ustawiał się w pozycji, która gwarantowała najmniejszą przydatność bojową.
Pierwszego wyjca usiekli Hurrog z kopalni Urta i wiedźma Salina. Drugiego dopadła Yvanna, wasza specjalistka od magii żywiołów i S’orragh, barbarzyńca z Północy. Trzeciego załatwiłeś ty.
Zygfryda ocalił Salignar, wskrzeszony kowal ze słabością do hazardu i gry o zbyt wysokie stawki.
Okazało się, że Jazda eskortowała kolumnę z zaopatrzeniem. Tego wieczoru po raz pierwszy od bardzo dawna mieliście okazję zjeść coś, czego nie upolowaliście gdzieś w lesie.
Tamtego wieczoru wiele razy wznoszono toast za wasze zwycięstwo. Oraz za ocalenie Zygfryda.
Był to toast, który przyszło wam wychylać jeszcze wiele razy.
Pojawienie się Żmija obudziło wszelkiego rodzaju tałatajstwo, które dawno temu zostało podobno zmiecione z powierzchni ziemi. Miotaliście się to tu, to tam, walcząc ze wszelkiego rodzaju plugastwem. Poruszaliście się na oślep, w odpowiedzi na nowiny o kolejnym ataku, zawsze mając nadzieję na dopadnięcie bestii, ale to wydawało się niemal niemożliwe.
Żmij poruszał się, jak istota z legend. O świcie wynurzał się z mgieł, o zmierzchu wtapiał w cienie. Atakował znienacka tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Nie wiadomo było, co wyzwala jego gniew. Jednego razu potrafił zmieść z powierzchni ziemi całe miasto, a potem zniknąć na długie tygodnie, nim ktokolwiek zdążył zorganizować opór.
Za zgładzenie monstrum wyznaczono nagrodę. To ostatnie wiedzieliście doskonale. Należeliście do tych naiwnych, którzy dali się złapać na lep pięknych słów i jeszcze piękniejszych obietnic. Żołd podobno czekał na was w stolicy, ale było sprawą oczywistą, że odbiorą go tylko ci, którym uda się przeżyć. Z zaopatrzeniem także zawsze były kłopoty, więc najczęściej musieliście liczyć sami na siebie. Ale nic nie było was w stanie zniechęcić. Niektórzy dla sławy, żądzy przygody, inni dla żądzy złota – wszyscy brnęliście naprzód.
Minęło dużo czasu, nim wieszczki zdołały wreszcie zlokalizować schronienie Żmija. W tym czasie wasza dwójka, najmłodsza i najmniej doświadczona, w naturalny sposób zaczęła trzymać się razem. Przez długie tygodnie przedzieraliście się przez lasy Ebenor, walcząc z wszelkim możliwym paskudztwem, by dotrzeć tam, gdzie wedle przepowiedni znajdowała się kryjówka Żmija. Wydawało się, że z każdym mijającym tygodniem, więź między wami rośnie w siłę.
Zygfryd tak jak ty czuł się więźniem rodzinnej tradycji. Utrzymywania przy życiu tego, co od dawna powinno być martwe. Ile razy mówił, jak bardzo ciąży mu rola, którą zmuszony jest odgrywać?
Słuchałeś i potakiwałeś. Miałeś wrażenie, jakbyś słyszał sam siebie.
Leżysz na kamiennej posadzce. Tuż przy swojej twarzy widzisz rozszczepiony czerep Yvanny Czarnopalcej, a dalej jeszcze jedne zwłoki. Są odwrócone tyłem i nie rozpoznajesz, kto to. Z tuzina śmiałków zostało tylko was dwóch. Wkrótce będzie tylko jeden.
Wzrok zachodzi ci mgłą, a kiedy odzyskuje ostrość, przestajesz wierzyć własnym oczom.
Zwłoki bestii się kurczą.
Masz wrażenie, że ten proces zaczął się już wcześniej, ale z każdą chwilą przyspiesza.
Metalowa obręcz zsuwa się z szyi węża, podskakuje na kamieniach i zaczyna się toczyć. Kiedy zatrzymuje się w pobliżu twojej dłoni, wirując na krawędzi, rozpoznajesz wyryte na niej znaki. Sam pisałeś takie wiele razy.
To obręcz kontrolna.
Poznajesz także metal, z którego została zrobiona. Plotki o surgalicie jednak miały podstawy.
Obręcz wiruje, nadal się zmniejszając, a kiedy się wreszcie zatrzymuje, ma wielkość obrączki.
Patrzysz na nią myśląc, że pewnie zdołałbyś ją wsunąć na palec.
Kościany Tancerz w towarzystwie orszaku szkieletów nagle zatrzymuje się w tańcu. Patrzy wprost na ciebie, a niebieski płomień, wypełniający jego oczodoły, staje się jeszcze bardziej zimny.
W twojej głowie rozbłyskują fajerwerki.
Surgalit daje się kształtować tylko mocą. Obręcz kontrolna z sugalitu była z założenia przeznaczona dla tego, kto potrafi się nią posługiwać.
Mieszkańcy Yrg pragnęli stworzyć istotę, która nie będzie służyć żadnym bogom. Połączenie życia i śmierci.
Widzisz to oczyma wyobraźni. Widzisz wielką ciemność i siebie w jej centrum – jednocześnie ożywionego i ożywiającego, nekromantę i zwłoki, które animuje. Widzisz życie i śmierć stanowiące jedno.
Zastanawiasz się, co się stało w Yrg. Czy to jeden z bogów nie chciał pozwolić, by śmiertelnicy uciekli mi spomiędzy palców, czy może arogancja zaklinaczy sprawiła, że przywołali na świat coś, czego nie potrafili kontrolować. Myślisz o wężu, który przez przypadek natknął się na arcydzieło czarnej magii, na które mieszkańcy Yrg pracowali pokoleniami i został spaczony mocą, która z niego emanowała.
Na koniec koncentrujesz się na słowach, które trzeba wypowiedzieć, by dopełnić ceremoniału.
Czyżbyś to ty miał się stać ciemnością, która pożre świat?
Kościany Tancerz przygląda ci się z ciekawością. Chce wiedzieć, co się stanie.
Wyciągasz palce. Nawet tak drobny gest pozbawia cię resztek sił.
Słyszysz kroki.
Zygfryd wraca. Musisz się spieszyć. Jeśli zobaczy, co się stało ze Żmijem, będzie chciał wyjaśnień. Wyładuje na kimś złość, a tego nie przeżyjesz.
Otwierasz usta. Kroki brzmią coraz bliżej.
Wydaje się, że język przywarł ci do podniebienia.
Czyżbyś miał się stać ciemnością?
Sylwetka Zygfryda zasłania światło.
Odchrząkujesz i szykujesz się do wypowiedzenia tych sześciu słów.
Umierasz, ale zdążysz dokończyć to zdanie.
Jesteś tego prawie całkiem pewien.