Bucze futurystycznie

1
Zawsze, kiedy tu przychodziłem ogarniał mnie przedziwny stan umysłu – rodzaj senności doprawionej szczyptą smutku. To pewnie pod wpływem uroku tych starych, pokręconych drzew, które uginały się teraz pod naporem grudniowego wichru odczuwałem melancholię – taką samą, jaką odczuwam, gdy spoglądam na coś archaicznego, schorowanego, zgarbionego, prawie już rozpadającego się. Ich konary i pomniejsze gałęzie, czarne i przez tę czerń skontrastowane z barwą śniegu, wplatały się tu i ówdzie w objęcia samych siebie – swoich dalszych i bliższych sąsiadów, jakby starały się zespolić w jakąś organiczną całość wyższego rzędu, która jest zdolna myśleć kolektywnie i przeżywać wspólnie nieuchronny etap jesieni życia. I miałem w oczach ludzi, którzy dawno już pomarli, a którzy z pewnością pamiętali lepsze czasy tego starego i mocno przerzedzonego lasu. I widziałem gdzieniegdzie na jego styku z polem nieliczne, cherlawe drzewka owocowe, również pokręcone i spróchniałe, tak słabe i podatne na działanie zimnego, grudniowego wichru.

Na ugorze, na polnym wygwizdowie ujrzałem parę długaśnych kikutów niedorżniętej kukurydzy, lekko przyprószonej śniegiem, zaś w pobliżu dróżki, wokół mnie – jakieś krzaki, przywodzące na myśl koronę cierniową Chrystusa, i przechodzące w wyższych swych partiach stopniowo w zeschłe drzewostany – całe ich witki, wstążki oraz pasemka, o kondycji wątpliwej i nader mizernej, i wyraźnie już nadgryzione przez czas i korniki. Cóż za beznadzieja! To było właśnie Bucze, tak wyglądało to niewielkie wzgórze, położone na Śląsku Cieszyńskim.



***



A godzina była już późna, wieczorna i widoczność stawała się przez to coraz bardziej ograniczona, mętna, zacierały się kontury. I z szarówki, z zaułków zmierzchu wypełzały przeróżne dziwne i nienazwane cienie – dzieci szarej godziny. Wstawały, wypełzały i jeszcze śmielej prostowały obolałe swe członki. A im śmielej je prostowały, tym bardziej robiły się upiorne. I tak na każdym kroku i zza każdego zakamarka Bucza dopadała mnie jakaś nieopisana wręcz, niewysłowiona tajemnica, a każdy przedmiot, każdy kamień i każde pojedyncze drzewo zaczynało mamić i zwodzić. Lubiłem to nawet, przyznać to muszę, lubiłem te gry wyobraźni, w ramach których na jednym krańcu znajdowała się czysta przyjemność i pożywka dla mego intelektu, na drugim zaś – nic, tylko blady strach.

A gdy wreszcie zaszło słońce i zza wzgórza zaczęły napływać śniegowe chmury, o tak charakterystycznej, niezwykłej barwie, uznałem, że jest już po mnie. Przyspieszyłem kroku i nerwowo rozglądałem się na boki. Od czasu do czasu przystawałem, nasłuchiwałem jakiegoś dźwięku i oglądałem się za siebie. Na szczęście niczego podejrzanego nie słyszałem, jedynie delikatny wiaterek szumiał w koronach drzew i wyśpiewywał wkoło tę samą, znaną na całym chyba świecie kołysankę. Nikt też mnie od przodu ani z boku nie zachodził, nie nawiedzał, i nie miałem żadnego (ale to żadnego) „ogona”. W ogóle nikogo, żywej duszy tu nie widziałem, a wioska zdawała się być wymarła. I nawet w pewnej chwili, tam gdzieś na szczycie, zauważyłem radośnie zbiegającą od strony Bucza (coś jakby) sarenkę. Cóż za piękne i zwinne stworzonko! Doprawdy, istny cud!



***



Sarna była coraz bliżej i wcale się mnie nie bała. Jej gibkie kontury wydawały mi się dziwnie znajome. Uwielbiałem zwierzęta, szczególnie sarny, jelenie, kózki oraz owce. Ubóstwiałem podziwiać te bydlątka w ich naturalnym środowisku, na halach, górskich pastwiskach, w zagrodach, bacówkach oraz lasach. I z tego wszystkiego prawie zapomniałem, jak bardzo się spieszę i jak wielce muszę być teraz ostrożny.

Sarna była już blisko, o wiele za blisko, prawie się ze mną witała i wcale to a wcale nie czuła przede mną lęku, nie zdradzała oznak żadnego przede mną respektu. A przecież powinna zdradzać. I nie było w tym zresztą nic nadzwyczajnego. O Boże! Oto bowiem, kiedy przystanęła i dokładnie się jej przyjrzałem, okazało się niestety, że nie jest to sarna, o nie! Struchlałem w tej sekundzie, a gorący pot zaczął spływać po policzkach, fala gorąca uderzyła mi do głowy. I zobaczyłem, że oto od strony skarpy spływał, spełzał, zlatywał właśnie jeden z plugawych i niezwykle niebezpiecznych dronów, tak zwanych pełzaczy. I już mnie chyba nawet zauważył, bo ponownie ruszył w mym kierunku. A więc to, co brałem początkowo za sarnę, o ja, nieszczęsny, było tak naprawdę jedynie ułudą, było upiorem tej szarej godziny.



***



A wszystko przez to, że w roku dwa tysiące pięćdziesiątym, a więc dziesięć lat temu, została wprowadzona przez Światowy Rząd Myślących Maszyn godzina policyjna. Ludzie nie mogli się swobodnie poruszać ani wychodzić z domu po zapadnięciu zmroku. Przestrzegania godziny policyjnej pilnowały roboty, działające na zasadzie poduszkowca i patrolujące każdą jedną dróżkę, każdą, najmniejszą nawet górską i leśną ścieżkę, nie mówiąc już o głównych arteriach miast i miasteczek, o wiejskich gościńcach czy o placach targowych, przedszkolnych i przykościelnych. Pełzacze były niezwykle szybkie, zwrotne, dobrze uzbrojone i ciche. I były groźne, śmiertelnie groźne. Nie chciałbyś, nikt by nie chciał nigdy, przenigdy spotkać ich na swej drodze, gdyż mogła to być zwyczajnie droga do zatracenia, do zguby, droga, prowadząca do samounicestwienia.



***



Pełen najgorszych obaw, spiesząc się i sapiąc jak parowóz, ruszyłem natychmiast z powrotem w stronę lasku. Biegłem co tchu. Krzewiaste runo raniło mi ręce, kuło mnie w nogi. I choć nie oglądałem się za siebie, to i tak czułem metaliczny oddech piekielnej maszyny, która mnie z wolna doganiała.

A był tam nieopodal wąski i niepozornie wyglądający wąwóz, chyba lessowy. Cóż, nie znam się na tutejszych glebach, ani na roli i jej uprawie, ale… nie to jest w tej chwili najważniejsze. Ów wytwór natury przecinał szczyt Bucza niczym przedziałek dzieli i porządkuje włosy na głowie kobiety (i mężczyzny), a przecinek kroi zdanie na jego części, na składowe. Biegłem krótkim trawersem, który krzyżował się z tym właśnie wąwozem i prowadził dalej, dalej, jeszcze dalej, hen w kierunku dworku Kossaków. Postanowiłem skręcić, zboczyć w lewo. I skryć się pośród lessów. I tak też uczyniłem.

Przykucnąłem pośród gęstwiny połamanych konarów i plątaniny zeschłego runa leśnego, i zza pokaźnych rozmiarów pniaka obserwowałem rozwój wypadków. Po upływie piętnastu sekund – a więc tylko taki interwał dzielił mnie od zguby – pojawił się pełzacz i przeleciał jakieś cztery metry ode mnie. Objawił się i poszybował dalej tym trawersem, prowadzącym w kierunku dworu.

Musiał spłynąć aż do samej stanicy harcerskiej, obrazu nędzy i rozpaczy, już od dawna nieczynnej, gdyż długo nie powracał. (Ludzie, cóż to była za stanica, kiedyś! Ta druciana siatka, wyglądająca równie żałośnie dwadzieścia, co i teraz, i pięćdziesiąt lat temu, powyginana na wszystkie strony, na lewo, na prawo, te ruiny budynków, z odrapanym tynkiem… Ale obecnie? Nie było o czym mówić obecnie).

Odczekałem kolejnych piętnaście, no, może dwadzieścia sekund, upewniłem się, że nie wraca, i dopiero teraz odetchnąłem z ulgą. Ach, i oto żyłem; na razie jeszcze żyłem! Ale musiałem się spieszyć i nie dać się za nic w świecie złapać.

Ten dron, szkodnik paskudny musiał mieć zapewne jakiś sposób na to, aby porozumiewać się z innymi dronami i w ogóle całym sztabem zarządzania pościgami, i mógł już (pewnie dawno to zrobił) wezwać posiłki. Miałbym wtedy naprawdę (ale to naprawdę) przechlapane; miałbym, jeśliby mnie skubańcy dopadli.

Nie mogłem wracać najkrótszą drogą, musiałem więc kluczyć naokoło i przedzierać się przez potworne zaspy, śnieżne bałwany oraz dzikie, monstrualne chaszcze. Ale – no, powiedzcie sami – co jest lepsze: błądzić, kluczyć, posuwać się po omacku, i na dodatek po zmroku, lecz dotrzeć do domu i przeżyć, po prostu przeżyć, czy też może biec wytyczonym szlakiem i wydeptaną ścieżką, naszpikowaną krwiożerczymi machinami, i prędzej czy późnej zostać przez którąś z nich namierzonym, pojmanym, a w końcu także i unicestwionym. No!? Powiedzcie sami, którą wy byście opcję wybrali: wybralibyście życie… czy wybralibyście śmierć? Ja, moi kochani, ja wybrałem życie. Ale nie ma tego złego… Tak oto dowiedziałem się, przynajmniej, jaki dźwięk wydają drony tej nowej, najnowszej generacji. Choć były ciche, sukinkoty, to jednak – były słyszalne. Ta wiedza o tym, czego dokładnie mam unikać na otwartym terenie – teraz, tutaj, o tej sądnej godzinie – mogła mnie uratować. Mogła, gdyby się tylko grunt pode mną nie zatrząsł, a ja sam bym się nie zapadł pod ziemię.



***



W ten sposób ukazało mi się wnętrze głębokiego szybu, na końcu którego znajdował się właz. A ja? Cóż, ja leżałem tuż przed nim, w tym ponurym i tajemniczym wnętrzu, i oświetlałem sobie drogę, naprędce wyszperaną z kieszeni, latarenką. Ów sezam udało mi się wkrótce sforsować i wślizgnąłem się do środka czegoś, co mógłbym nazwać Krwawą Oberżą (komnatą) – tyle że pozbawioną picia, strawy i osoby samego oberżysty.

I wtedy, prawie natychmiast, pośród grobowej ciszy i czerwonej, mrugającej poświaty, zaiskrzyły mi przed nosem ślipia wygłodniałych bestii. Byli to miejscowi kanibale – zbieranina wiejskich typków, krewkich i chamskich już z samego tylko wyglądu – którzy mi mieli za złe to, iż przez swoje lekkomyślne zachowanie skupiłem uwagę maszyn właśnie na Buczu. Wiedzieli, że zginą, że drony ich także i mnie dopadną. I postanowili się zemścić w jedyny, znany ludożercom sposób. Zapragnęli mianowicie mnie zabić i w ramach ostatniej swej wieczerzy pożreć. Zamarzyło im się choć raz jeszcze napełnić sobie brzuchy przed śmiercią mięsem, świeżym mięsem. Och, gdybym tylko wiedział, jakie będą przykre, tragiczne wręcz skutki mej Góreckiej wędrówki, nigdy bym się na nią nie zdecydował. I gdyby tylko się znajdowała w tej (niby) Oberży jakaś machina czasu, mógłbym uciec i się uratować, no… chyba że bym trafił z jej pomocą źle, bardzo źle, i przeniósł się w czasie na przykład do nazistowskich Niemiec, do jednej z tamtejszych komór gazowych. Tak, mógłbym trafić do gazu, a tego bym nie chciał, to by mi się wcale to a wcale nie spodobało.



***



Tego dnia nad Buczem, jeszcze długo po zapadnięciu zmroku, latały bezzałogowe poduszkowce – cała armia, cała plejada (banda) tych wygłodniałych potworów okładała i przeczesywała teren, przetrząsała knieję. Ich mechaniczny szmer – klasyczny, laboratoryjny przykład szumu białego – mieszał się z posępnym wyciem bezwzględnego i lodowatego wichru, a śnieg mienił się tu i ówdzie w blasku laserowych spojrzeń, promieni widzialnych i niewidzialnych, oświetlaczy podczerwieni i ultrafioletu…



I tylko las na Buczu zdawał się nie zważać na to całe zamieszanie i – tak jak dawniej – w spokoju celebrował ostatnie chwile swojej starości.

Bucze futurystycznie

2
Dobre, a nawet bardzo :) Bardzo lubię takie barokowe, opisowe teksty, nasycone przymiotnikami, obrazami - fajne są, smakowite takie, aż się widzi kształty i kolory, a czuje zapachy :) Świetne jest zaskoczenie przy pojawieniu się drona - człowiek sobie czyta spokojnie, nastawia się na sielankowo - opisowy kawałek, a tu bach! , guzik prawda! - super :D
Druga część tekstu - ta od pojawienia się drona - niestety ciutkę słabsza, ale niewiele, da się przeżyć.
Ogólnie - bardzo bardzo :D
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

Bucze futurystycznie

4
Podoba mi się Twój tekst, jego styl, momentami poetycki, rozbudowane zdania, ujęcie, koloryt opisów – szczególnie w początkowej części. Przypomina klasykę literatury. Natomiast sama fabuła, choć w praktyce niezbędna i oczekiwana, ma drugorzędne znaczenie. Jeśli o mnie chodzi – to mogłoby jej nie być, aczkolwiek nic zarzucić jej nie można.
Całość pełna podtekstów i proroczych przewidzeń co może nas czekać w przyszłości. Przypomina się Dick, którego niektóre upiorne pomysły są właśnie realizowane, bądź nawet kwitną w najlepsze. A o sztucznej inteligencji coraz częściej przebąkują w różnych źródłach; a skoro tak – to pewnie już jest i to dość zaawansowana.
Zawsze, kiedy tu przychodziłem ogarniał mnie przedziwny stan umysłu –
Przecinek po „przychodziłem”.
To pewnie pod wpływem uroku tych starych, pokręconych drzew, które uginały się teraz pod naporem grudniowego wichru odczuwałem melancholię – taką samą, jaką odczuwam, gdy spoglądam na coś archaicznego, schorowanego, zgarbionego, prawie już rozpadającego się.

Usunąłbym „jaką odczuwam” - niepotrzebne powtórzenie.
Przecinek po „wichru”.
Sarna była już blisko, o wiele za blisko, prawie się ze mną witała i wcale to a wcale nie czuła przede mną lęku, nie zdradzała oznak żadnego przede mną respektu.
Usunąłbym drugie „przede mną”. Niektóre powtórzenia mają uzasadnienie (np. „A”, „sarna” - rozpoczynające akapity), ale (moim zdaniem) to jest niepotrzebne.
Przestrzegania godziny policyjnej pilnowały roboty, działające na zasadzie poduszkowca i patrolujące każdą jedną dróżkę, każdą, najmniejszą nawet górską i leśną ścieżkę,
„każdą jedną” to trochę kolokwializm – nie brzmi najlepiej.
o placach targowych, przedszkolnych i przykościelnych.
Zastanawiają „place przedszkolne”? Dlaczego są godne wzmianki? Praktycznie nie słyszy się i takich (w odróżnieniu od targowych czy przykościelnych).
Pełzacze były niezwykle szybkie, zwrotne, dobrze uzbrojone i ciche.
Napisałby: Pełzacze były niezwykle szybkie, ciche, zwrotne i dobrze uzbrojone.
Nie chciałbyś, nikt by nie chciał nigdy, przenigdy spotkać ich na swej drodze, gdyż mogła to być zwyczajnie droga do zatracenia, do zguby, droga, prowadząca do samounicestwienia.
Nie pasuje mi coś w tym zdaniu. Po pierwsze zwrócenie się „per ty” do czytającego, a po drugie tautologia: zatracenie – zguba – samounicestwienie.
Krzewiaste runo raniło mi ręce, kuło mnie w nogi.
Dwa znaczeniowo tożsame zaimki („mnie” będzie na dokładkę w następnym zdaniu). Wydaje się, że lepiej by było bez obu.
I choć nie oglądałem się za siebie, to i tak czułem metaliczny oddech piekielnej maszyny, która mnie z wolna doganiała.
Maszyny z metalu raczej nie oddychają, rozumiem, przenośnię, ale trochę to nielogiczne.
Ów wytwór natury przecinał szczyt Bucza niczym przedziałek dzieli i porządkuje włosy na głowie kobiety (i mężczyzny), a przecinek kroi zdanie na jego części, na składowe.
„przecinał” - „przecinek”: powtórzenie. I jeszcze podobne „przedziałek”.
pojawił się pełzacz i przeleciał jakieś cztery metry ode mnie.
Skoro pełzacz sobie leciał, a domyślnie lot jest płynny i w miarę przynajmniej ustabilizowany, to jak można było go pomylić z sarną, która ma charakterystyczny „podskakujący” bieg?
Wiedzieli, że zginą, że drony ich także i mnie dopadną.
Coś tu nie tak. Może: Wiedzieli, że zginą, że drony także i ich dopadną.

Rozbudowałbym ostatnie zdanie, dodając może jeszcze jedno – dwa w tym klimacie; uzyskując w ten sposób piękną, zamkniętą kompozycję (nawiązującą i równoważącą początkowy akapit).

Bucze futurystycznie

5
Stukrotne dzięki, Gorgiasz, za Twoje cenne uwagi i komentarze. Natychmiast zaczynam cezelować błędy, bo lubię mieć porządek w swoich papierach. Będę się nadal starał pracować nad stylem, myśleć i mówić "stylem".
Ewidentnie brakuje mi dialogów, choćby jednej przynajmniej odbytej rozmowy z mieszkańcem Górek Wielkich. Wyobrażam sobie takową rozmowę z osobą miejscową jako stały element wszystkich moich opowieści. W ogóle dialog - każdy jeden
jest (czy też może być) pożądany w tego typu króciakach.
Co do złożonych, rozbudowanych opisów, to powiem tylko jedno (i pewnie się powtórzę): Moje opisy przyrody są wyczerpujące (a mianowicie wyczerpują czytelników)! ;)
Co do Dicka i tych upiornych wizji, które się powoli spełniają... Cóż, chodzą mi po głowie obecnie dwa pomysły, związane z inżynierią pogodową i z browarnictwem. Może postaram się wkrótce podzielić swoimi futurystycznymi (także górskimi) wizjami.

Życzę Tobie oraz Wszystkim tu obecnym szczęśliwego Nowego Roku!

[W]Bucze futurystycznie

6
Dzięki raz jeszcze za komentarze! Reasumując: nie jest to opowiadanie, ale coś w rodzaju zbieraniny różnych scenek. Techniczny patchwork się kłania. Scena z kanibalami (a zwłaszcza reakcje głównego bohatera) tworzy klimat absurdu, co wg mnie jest OK. Target "fantastyki" zmieniłem na targety "inne", "surrealistyczne", "dziwne".
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”