„Kronika samobójstw dokumentowania”

1
Historia oparta na faktach

Sam nie wiem, kiedy pojawiła się we mnie ta niezdrowa pasja tropienia pewnego
szczególnego rodzaju samobójstw. Po prostu któregoś pięknego poranka powziąłem decyzję, aby
przemierzać knieje w poszukiwaniu miejsc tajemniczych zgonów, zaopatrzywszy się uprzednio w
odpowiednie informacje, co do lokalizacji tychże miejsc, oraz inne materiały źródłowe. Oczywiście
nie bez znaczenia była dla mnie także górska sceneria, stanowiąca niejako „arenę” owych
dramatycznych aktów, gdyż za przedmiot studiów obrałem sobie właśnie „Dokumentowanie
samobójstw w górach”. W każdej wolnej chwili wertowałem notatki, sporządzane w księgach
ratowniczych, a publikowane w sprawozdaniach z działalności GOPR w „Wierchach”. Śledziłem
wszelkie doniesienia prasowe, radiowe i telewizyjne, powiązane z powyższym tematem. Nie będę
się tutaj rozpisywał, co do genezy mrocznych mych fascynacji, lecz ograniczę się jedynie do
krótkiej wzmianki o dwóch kluczowych nocach, jakie przyszło mi spędzać samotnie w górskich
ostępach. To one wskazały mi drogę w kierunku dalszych przeżyć ekstremalnych, a niekiedy i
traumatycznych.
Pierwszy raz dopadł mnie mrok gdzieś na beskidzkich bezdrożach. Wiało wtedy
potwornie, gromko nawet jak na jesienną porę, a czerń w czeluściach ciemności była całkowita i
totalna, albowiem oko nocy postanowiło przybrać ten spektakularny kolor karbonu. Cały czas
błąkałem się bez latarki gdzieś w okolicach Baraniej Góry, zgubiwszy uprzednio czarny szlak i w
ogóle jakikolwiek.
Za drugim z kolei razem sytuacja była zgoła odmienna, nie tak dramatyczna. Aura mi
sprzyjała. Wiadomo – pełnia lata, wonny okres, następujący zaraz po Święcie Matki Boskiej
Zielnej. Zdrzemnąłem się wtedy w jednej z myśliwskich ambon w pobliżu Soli na Żywiecczyźnie.
Nigdy nie zapomnę tej niemalże solennej ciszy, która stała się niemą akompaniatorką licznie
spadających owej nocy gwiazd. Astralny spektakl był zaiste przedni, gdyż nawet psom z
okolicznych wsi i przysiółków nie chciało się jej ani nie śniło zakłócać. Był to czas... medytacji. O
czym myślałem? Zdawało mi się, że na powrót stałem się dzieckiem; tak, dzieckiem. I znowu
mogłem poznawać świat od nowa. I znowu mogłem spoglądać na rybę z porcelany po raz pierwszy
i otwierać usta, tak jak ona, ze zdziwienia. Dziwne uczucie. Dziwne uczucie i dziwna aura
czarowna! Tej nocy mógłbym przysiąc, że coś lub ktoś mnie obserwuje. Ale nie przejmowałem się
tym zbytnio. To wtedy właśnie połknąłem tak zwanego bakcyla, stając się górskim, a przede
wszystkim nocnym markiem.
***
Którejś zimy wybrałem się na Babią – górę kapryśną, zdradliwą i posępną, mającą w
zanadrzu zawsze pełno przykrych niespodzianek i mnóstwo grozotwórczych atrybutów. I kiedy już
z niej schodziłem, pogarszające się gwałtownie warunki pogodowe, zawieje i zamiecie śnieżne,
zmusiły mnie do znalezienia sobie tymczasowego schronienia. Wtenczas to nieoczekiwanie
natrafiłem na legendarną już, starą Chatkę Turysty pod Sulową Cyrhlą. Dziwna rzecz –
pomyślałem. Mógłbym przysiąc, że stacja ta jest od dawna nieczynna (lub też że w ogóle nie
istnieje, bo: albo została rozebrana, albo doszczętnie spłonęła w pożarze, albo też spróchniała i
obrosła gęstym lasem). Tak czy owak, była tutaj, stała teraz w pełnej krasie przede mną
niezeszpecona, pośród starodrzewi i zarośli wszelakich, zatopiona w miękką szarzyznę oraz czerń
pejzażu jakby węglem naszkicowanego, przystrojona w odgłosy ptactwa – wron, gawronów,
kruków plugawych. Chmury przyciężkawe wisiały ponad nią nieruchomo, jakby rozleniwione
śnieniem o jej przytulnym wnętrzu oraz ciepłym palenisku. I nawet ja sam zamarzyłem przez
chwilę o parzącej w jęzor strawie i gorącym napitku, rozsiadłszy się uprzednio wygodnie ze swoimi
myślami wokół kamiennego kominka. Nie namyślając się zbyt długo, położyłem rękę na skoblu i
uchyliłem drzwi wejściowe. Odezwało się tajemnicze, choć dobrze z dzieciństwa mi znane
skrzypnięcie, które najpierw dotarło do mych uszu, a potem pofalowało gdzieś w głąb sennej
chatki. To falowanie odebrałem jak merdającego ogonem na powitanie owczarka, który następnie –
starym swym zwyczajem – wbiega do środka, by powiadomić gospodarzy o przybyszu. Lotem
błyskawicy dotarły do mych nozdrzy korzenne i telluryczne ingrediencje zapachu, który sprawił, iż
natychmiast przypomniałem sobie tę słynną sentencję „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. I
doprawdy mógłbym przysiąc, że coś się w tym wnętrzu rustykalnym obudziło (może jakiś
Chochoł), a przynajmniej tak mi się wówczas zdawało. Wrażenie było tym silniejsze, że faktycznie
po krótkiej chwili ktoś pochwycił mnie za ramię i brutalnie zaciągnął do głównej izby.
– A to ci niespodzianka! Jednak nie przywidziało mi się tym razem – zwrócił się do mnie
objawiony w tak spirytualny sposób gospodarz.
– Ja przepraszam, proszę pana... Zmarzłem okropnie, wie pan? Wydawało mi się, że widzę tutaj
jakieś światło i... Naprawdę przepraszam za wtargnięcie – gubiłem się w chaosie własnych
jąkań.
– To nic nie szkodzi – odparł jegomość uprzejmie i w stylu Jana Himilsbacha, sadzając mnie przy
kominku i podając prawie natychmiast smakowite jadło, jakby wyczarowane za pomocą
formuły „stoliczku nakryj się”.
Potem rozpoczął snucie niesamowitej historyjki o łapach Długosza, którą rajcowałem się tak jak
dziecko, niczym ciepłem książki w deszczowe dni, chociaż była dosyć upiorna i zalatywała
fantastą, alkoholikiem i gawędziarzem w osobie jej opowiadacza, to znaczy lektora. A tymczasem
ogień świszczał, huczał i strzelał w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Wtedy to
dowiedziałem się, że przed wielu, wielu laty na skałkach Sokolicy ćwiczył nieżyjący już alpinista i
taternik Jan Długosz, którego widziadło do tej pory krąży nocami po okolicy i dotyka kościstymi
swymi palcami twarzy śniących turystów... Nawet nie wiem, kiedy i w jaki sposób znalazłem się
sam, śpiący w łóżku. Wiadomo, zmęczenie całodzienną tułaczką musiało zrobić i zrobiło swoje. I
pewnie spałbym jak zabity aż do białego rana, gdyby nie potworny raban (coś jakby szczekanie
psów) za oknem, który mnie w jednej chwili postawił na równe nogi. A kiedy rozchyliłem kotary,
odsunąłem firanki i spojrzałem na zewnątrz, spostrzegłem pośród śniegów i lodów rzecz doprawdy
straszną, a mianowicie dyndającego na wyschniętym pniaku, nagiego wisielca. Jego twarz, jego
oczy zdawały się do mnie uśmiechać i zwracać wymownie. Od razu też go rozpoznałem – to był
mój zdziwaczały gospodarza. Miałem kamerę. Tak więc, kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy,
mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, grudy... Zaraz też się ubrałem i obmyłem
nieco. I przez atłasowe zaspy z atłasowego śniegu, co łaknął mych łez, potu oraz krwi, pognałem co
tchu do pobliskiego sioła, by powiadomić „władze” o całym zajściu. A więc, znowu, pot, grudy,
śnieg, obcasy, koleiny i mokre nogawki... Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że
opisywane przeze mnie samobójstwo (i owszem) miało miejsce, ale jakieś trzydzieści lat temu w
chatce, której tak naprawdę już nie ma. Nigdy nie zapomnę tego szyderczego wyrazu na twarzach
policjantów, z którymi rozmawiałem. Przez ponad pół roku po takiej oto przygodzie dochodziłem
do siebie, aż w końcu dojrzałem do wyprawy na Rysy.
***
Wystartowałem „standardowo”: spod Morskiego Oka. Warunki były wyśmienite. Upał
tego lata był nieziemski, z tymi niesamowicie ciepłymi nocami. Zabrałem więc ze sobą kilka
zaledwie drobiazgów: lekki śpiwór, karimatkę, dwie latarki, minikamerę, coś do picia i coś na ząb.
Trasa była długa i gdy dotarłem na szczyt, było już oczywiście ciemno. Aż do tej pory żałuję, że nie
załapałem się na ten niepowtarzalny tatrzański zachód słońca. Miałem zamiar rozłożyć się w
pobliżu szczytu, niekoniecznie zresztą w pozycji leżącej, pod jakimiś postrzępionymi głazami,
dającymi namiastkę ochrony przed dzikimi zwierzętami i pozór osłony przed ewentualnym
wiatrem. Musiałem jeszcze tylko przedstawić przed kamerą historię jednego spośród wielu
samobójstw, do jakich na tym szczycie doszło, jako że Rysy łaknęły krwi prawie tak samo jak
Nosal. Tak to opowiedziałem o jednej ze straszniejszych (znanych mi) tragedii:
– Wyobraźcie sobie młodzieńca – apelowałem do miłośników „mocnej” dokumentalistyki – który
w obecności rodziców skacze w objęcia śmierci, oświadczając im, że nie będzie już dłużej dla
nich ciężarem.
Skończyłem apelować. W ogóle skończyłem. Odstawiłem kamerę. Minęła chwila. Już drzemałem.
Miałem sen. Przyszedł spokojny, niczym niezakłócony. Śniłem, że lecę. I że spadam. A gdy już nie
śniłem, był dzień, ranek znaczy się. I było dobrze. Wszystko było dobrze, tylko nie wiem, dlaczego
się obudziłem. I to nad Czarnym Stawem. Tym pod Rysami. Co mnie tam przeniosło? Jaka siła?
Kiedy? Jak? Dlaczego? Nie znałem odpowiedzi. Do dzisiaj nie znam. Powinienem dać sobie
spokój. Już wtedy. Bo to było ostrzeżenie. I nie brnąć w to dalej. W te samobójstwa znaczy się.
***
Mój trzeci z kolei raz był dziwny, ale nie tak dziwny, jak ostatni. Nadal pracowałem
nad dokumentem o samobójcach i tych upiornych miejscach, naznaczonych ich obecnością – duszą,
energią i sam nie wiem, czym jeszcze. Podobnie jak za ostatnim razem, tak i teraz, udałem się latem
w plener w masakrycznie malownicze Tatry. Tym razem jednak postanowiłem na własnej skórze
przekonać się, co to znaczy spojrzeć kostusze w oczy: odwodnić się, wychłodzić, zgłodnieć do bólu
i prawie do upadłego. Wpełzłem mianowicie do ciemnej i ponurej pieczary, pełnej stalaktytów i
stalagmitów, na tyle ciasnej, bym już nie mógł z niej wyleźć, a w każdym razie nie samodzielnie.
Skopiowałem pomysł samobójcy z Zakopanego, który postanowił w ten właśnie sposób ze sobą
skończyć gdzieś w okolicach Doliny Chochołowskiej. Nie wiem, na co liczyłem, na czyją pomoc i
czy w ogóle mogłem na kogoś liczyć. Na szczęście zabrałem ze sobą komórkę.
– O, jak dobrze – pomyślał optymista.
– Ee! Co mi po komórce, skoro i tak nie ma zasięgu. Wyświetlają się tylko alarmowe – zauważył
pesymista.
– Ale dobre i to. Będzie się można ratować, w razie co – skwitował ostatecznie ten pierwszy.
Kamera poszła! I stało się rzeczone „w razie co” (i to szybciej, niż się spodziewałem). W obliczu
głodu, chłodu, dziwnych drgawek, deprywacji sensorycznej, arachnofobii, osamotnienie i depresji
musiałem skorzystać z fachowej pomocy goprowców. Dobrze, że przynajmniej nic w tej pieczarze
nie pełzało ani się nie wiło, nie straszyło, na przykład jakaś olbrzymia skolopendra. (Ale czy na
pewno nie?) I pomyśleć, że – wstyd się przyznać – po cichu miałem nadzieję na jakąś boską
interwencję sił, śniących od prawieków swój sen w tych głębokich, przepastnych podziemiach. No
cóż, trochę się przeliczyłem. Może i się przeliczyłem, ale skórę i komórę uratowałem.
***
Muszę powiedzieć, że samobójstwa w górach to niejako chleb powszedni, jeśli chodzi o
przełom pór lata i jesieni. Z moich badań wynikało to jednoznacznie. Zima natomiast cieszy się
wśród ofiar najmniejszą popularnością. W czym i nie ma zresztą nic nadzwyczajnego, albowiem
okres aktywności samobójców pokrywa się zawsze z czasem wzmożonego ruchu turystycznego. Ja
sam nagrywałem materiały do filmu podczas okrągłych rocznic. Pojawiałem się więc ze swą
kamerą dokładnie dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści lat od śmierci tego czy innego denata. I siłą
rzeczy także i mój okres aktywności hobbystycznej musiał przypadać na jesień i końcówkę lata.
Raz tylko, w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim, a więc trzydzieści lat od śmierci
pewnego młodego lekarza, pojawiłem się w Dolinie Białego zimą w połowie marca. Przeszedłem
dokładnie tę samą trasę ze schroniska do urwiska, jaką pokonał ów nieszczęśnik, warszawiak,
zanim się zabił. Na każdym etapie przystawałem i filmowałem okolice. Wcale a wcale się nie
spieszyłem. Kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia,
koleiny, gruda, dwie grudy, cztery grudy, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy, ta droga, ten
marsz, skąd, dokąd, dużo by gadać, a już o tym gadałem i więcej nie będę. I w ten sposób po dwóch
godzinach dotarłem ostatecznie do potoku, a ponieważ zaczynała się robić szarówka, udałem się do
atelier, by rozpocząć edytowanie mojego filmu. Tak więc, znów kamera poszła, ja za nią, pot,
obcasy, mokre nogawki, duch lekarza, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, gruda, dr, dwie grudy,
cztery grudy, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy, i medyk, ta droga, ten marsz, skąd, dokąd,
dużo by gadać. I teraz okazało się, że na co piątej klatce ujawniła się postać, której wcale nie
filmowałem. Te – układały się przez takie oto swoje naznaczenie w spójny ciąg montażowy,
przedstawiający lekarza – i to, jak wychodzi ze schroniska, jak zażywa środki nasenne, jak traci i
odzyskuje przytomność, jak podcina sobie żyły... i jak skacze z wysokiego urwiska i ostatecznie
topi się w lodowatym potoku. Tragedia! Pot. Łzy. Krew. Śnieg. I znowu krew. Ręce mi opadły.
Spać poszedłem. Nie miałem już sił na strachy. Na lachy też.
***
Ostatnie moje „spotkanie” z samobójcami miało miejsce w okolicach Rezerwatu pod
Szyndzielnią nieopodal Bielska. W sensie synoptycznym, te pierwsze dni września sprzyjały
prawdziwym harcerzom (takim jak ja), nie licząc oczywiście mgieł, więc śmiało można było
pomyśleć o biwaku oraz nocce spędzonej na łonie beskidzkiej przyrody.
Tego dnia o godzinie dziesiątej rano, trzydzieści lat wcześniej, na peronie Polskich Kolei Linowych
zjawił się trzydziestosiedmioletni Józef K. w odświętnym ubraniu.
Choć współcześnie, to jednak tego samego dnia (rocznicowo), pojawiłem się na peronie PKL. Od
razu udałem się w miejsce, w którym grupa turystów natrafiła przypadkowo na zwłoki mężczyzny
bez głowy. Było to nic innego, jak częściowo zmumifikowane ciało Józef K., którego głowę
odnaleziono znacznie później, wiszącą w pętli wisielczej jakieś piętnaście metrów nad ziemią na
wysokim świerku. Zadomowiły się w niej gryzonie. To właśnie tu pod tym świerkiem
postanowiłem rozbić obóz.
Józef K. skorzystał trzydzieści lat temu z mocnej, solidnej liny, której koniec w przemyślny sposób
przywiązał do gałęzi.
Skorzystałem i ja z solidnych, mocnych linek, aby unieruchomić swój namiot.
Józef nie zdejmował ubrania, chciał zostać zapamiętany jako posiadacz tysiąca ośmiuset
dziewięćdziesięciu żon, przystojniak, któremu żadna kobieta nie byłaby się w stanie oprzeć.
Nie zdejmowałem ubrania, spałem w dresie. Chciałem zostać zapamiętany okiem kamery, z którą
nigdy się nie rozstawałem, jak przystało na prawdziwego pasjonata, dziennikarza i blogera.
Józef wspiął się na drzewo i wspomniał o głębokiej wierze w życie pozagrobowe. Chciał w
zaświatach spotkać właściwą kobietę, która by zaspokoiła jego wybujałe fantazje seksualne. I z tą
myślą, z tym tajemniczym uśmiechem na twarzy, w jednej sekundzie ze sobą skończył.
Położyłem się około dwudziestej czwartej, lecz jakiś podejrzany hałas nie dawał mi spać.
Domyślałem się, że to może być jakiś drapieżnik, w najgorszym razie niedźwiedź. Mimo to
sądziłem, że w okolicy nie ma ani wilków, ani lokisów. I faktycznie nie było. Coś jednak czaiło się
w tym wilgotnym, nieprzeniknionym mroku i za wszelką cenę chciało mnie teraz dopaść.
Tymczasem nastał ranek. Dzień kolejny. Z ciszą, spokojem dokoła. I mgłą. Ta mgła
utuliła namiot. Stał, tam gdzie stał poprzednio. Tam gdzie go rozbiłem. Znaleźli go. Ratownicy. A
mnie? Mnie także szukali. I co? Nadal szukają.

„Kronika samobójstw dokumentowania”

3
Typowa gawęda, która w formie pisanej traci.
maciekzolnowski pisze: Pierwszy raz dopadł mnie mrok gdzieś na beskidzkich bezdrożach.
Zrozumiałam dosłownie.Pierwszy raz autora zastała noc, a nie, że zabłądził.
maciekzolnowski pisze: Za drugim z kolei razem sytuacja była zgoła odmienna, nie tak dramatyczna. Aura mi
sprzyjała.
Co za drugim razem się stało, nie wiem.
maciekzolnowski pisze: solennej ciszy,
Dlaczego solennej?
maciekzolnowski pisze: – To nic nie szkodzi – odparł jegomość uprzejmie i w stylu Jana Himilsbacha, sadzając mnie przy
kominku i podając prawie natychmiast smakowite jadło, jakby wyczarowane za pomocą
formuły „stoliczku nakryj się”.
Himilsbach, jadło, stoliczek - za dużo. Jeśli Himilsbach to nie jadło, stoliczek i na odwrót.
maciekzolnowski pisze: Ostatnie moje „spotkanie” z samobójcami miało miejsce w okolicach Rezerwatu pod
Szyndzielnią nieopodal Bielska.
Tu się dowiedziałam, że wyliczanie dotyczyło spotkań z samobójcami.
Wstrząsające historie, które powinny poruszyć serce czytelnika, rozmywają się gdzieś w sposobie prowadzenia narracji.
Pisać może każdy, ale nie każdy może być pisarzem
Katarzyna Bonda

„Kronika samobójstw dokumentowania”

4
Dzięki, Mrs Alistair. Cenne uwagi. Poprawię, co się tylko da. Stoliczek i Himilsbacha jednak pozostawię. Wybór historii o samobójcach naprawdę wstrząsający. Gdyby taki nie był, nie zainteresowałbym się tym tematem, a tak... no proszę. Jest opowiadanko. Zmieniłem tylko parę drobiazgów, historie oparte są w dużej mierze na faktach. Może i rozmyły się gdzieś po drodze za sprawą sposobu prowadzenia narracji, ale jednak są prawdziwe i "soczyste" (chciałem powiedzieć krwiste).

„Kronika samobójstw dokumentowania”

5
maciekzolnowski pisze: Astralny spektakl był zaiste przedni, gdyż nawet psom z
okolicznych wsi i przysiółków nie chciało się jej ani nie śniło zakłócać.
"ani nie śniło się zakłócać" - ja bym to tak zostawiła, ewentualnie "nie chciało ani nie śniło się jej zakłócać"
maciekzolnowski pisze: Wtenczas to nieoczekiwanie
natrafiłem na legendarną już, starą Chatkę Turysty pod Sulową Cyrhlą.
"Wtenczas nieoczekiwanie" albo po prostu "nieoczekiwanie". I pozbyłabym się "już". Domyślam się, że wcześniej o niej słyszałeś ale tak na prawdę to nie ma dla opisu większego znaczenia.
maciekzolnowski pisze: merdającego ogonem na powitanie owczarka, który następnie –
starym swym zwyczajem – wbiega do środka
Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale nie pasuje mi określenie "zwyczaj" do zwierzęcia.
maciekzolnowski pisze: Wiadomo, zmęczenie całodzienną tułaczką musiało zrobić i zrobiło swoje.
Po co "wiadomo"?
maciekzolnowski pisze: pośród śniegów i lodów
"śniegu i lodu". Śnieg jest tylko jeden. Lód tak samo.
maciekzolnowski pisze:spostrzegłem pośród śniegów i lodów rzecz doprawdy
straszną, a mianowicie dyndającego na wyschniętym pniaku, nagiego wisielca
"Pośród śniegu i lodu dyndającego na wyschniętym pniaku, nagiego wisielca."
Określenie "rzecz doprawdy straszną" ani nie wzbudziło we mnie przerażenia, ani nie zaciekawiło, a wręcz przeciwnie. Nie warto narzucać czytelnikowi emocji ale wzbudzić je przez opisaną sytuację.
maciekzolnowski pisze: Nie miałem już sił na strachy. Na lachy też.
Fajne określenie ale jakby jakiś polonista się czepiał to stwierdził by, że użyłeś złego określenia. Strachy na lachy to znaczy, że nie ma co się bać a gdyby to rozbić to "lachy" w tym znaczeniu oznaczają albo Polaków (Lachów), albo gęsty, stary las.
maciekzolnowski pisze: masakrycznie malownicze Tatry
czemu masakrycznie ?

Na ten moment więcej nie chce mi się szukać. Jak dla mnie fajny pomysł chociaż uważam, że warto by było "uszczuplić" niektóre opisy na rzecz emocji, które chcesz przekazać.
" [...]Oczy moje obróciłeś
W głąb mojej duszy, dostrzegam tam czarne,
Wryte głęboko plamy, które nie chcą
Barwy utracić"

W. Shakespeare "Hamlet"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”