Krwawa zemsta (Marysi) - wersja poprawiona

1
Z małą dedykacją dla Bartosh16 (Wiesz, za co ;-))

Na samo wspomnienia bajecznego piękna gór odczuwam nostalgię, która nie pozwala
mi spać. Mówię o krainie tak niedostępnej i dzikiej, że człowieka tubylcy uważają za stworzenie
mityczne. To właśnie stamtąd, dokładnie rok temu w Halloween, napłynęła wiadomość o śmierci
mojego dalekiego krewnego. Śmierć człowieka, a zwłaszcza śmierć kogoś z tak zwanej rodziny, nie
jest niczym, z czego powinniśmy się cieszyć. Niemniej świadomość, że odziedziczyłem dom w
górach wraz z atrakcyjną działką napawała mnie dumą, radością i dawała tak zwanego kopa w
dupę. Wujek nie miał innych (poza mną) bliskich, choć prawdę mówiąc nasze wzajemne relacje nie
należały do wzorowych (ani nawet do poprawnych). Raz do roku, na Boże Narodzenie, posyłałem
wujowi kartkę z gotowymi już, wydrukowanymi życzeniami zdrowia, szczęścia, wygranej w totka i
tak dalej. I nawet jej nie podpisywałem, bo mi się zwyczajnie nie chciało. A teraz musiałem już
tylko pozałatwiać formalności związane z pochówkiem hojnego krewniaka. I szlus.
Wskoczyłem więc niezwłocznie do auta (mego wehikułu miejsca oraz czasu) i
pogrzałem z całych sił w kierunku południa, by móc (już po czterech godzinach jazdy) paść w
objęcia bezkresnych połonin. To w tej jakby malowanej scenerii, o starannie wykonturowanych
grzbietach i wymuskanych zboczach, miałem się wkrótce poczuć jak u siebie w domu i prawie tak
jak baca lub juhas jakiś. Zawsze przecież marzyłem o tym, by zamieszkać gdzieś wysoko w górach
i przebywać w nich z dala od chorej, wszechobecnej cywilizacji i problemów, jakie tworzy. I teraz
wreszcie nadarzyła się ku temu całkiem znośna okazja.
Pamiętam, że niejakie wrażenie wywarła na mnie zimna i – chyba właśnie od tego
zimna – aż wpieniona knieja, która stanowiła finalny etap mojej, nieco nużącej podróży. Dwie
godziny przez nią grzałem i... Być może był to jedynie efekt przemęczenia, gdy siedzi się non stop
za kółkiem, ale mógłbym przysiąc, że w jednym ustronnym miejscu ujrzałem złowieszcze, błędne
ogniki, których raczej wolałbym nie oglądać. Lecz nagły i niespodziewany pisk opon oddalił mnie
od ogników i pozwolił skupić się na czymś innym. Oto bowiem na środku drogi, pośród
niewielkiej, przelotnej mgiełki, stał sobie dziad z długą brodą. Mój pojazd znajdował się tuż przed
nim, a spod kół kłębił się siwy dym. Chwała Bogu, że udało mi się szybko wyhamować i go nie
potrącić.
– Życie wam niemiłe, dziadku? – wykrzyknąłem już po części rozgniewany, a po części
zszokowany całą sytuacją.
Ale starzec nic nie odpowiedział, tylko podszedł do auta i spokojnie przez jego boczną szybę,
palcem wskazującym, nakazał milczenie. Wyglądał nie tyle na niewystraszonego, co raczej na
skupionego i zatroskanego do tego stopnia, że aż to jego zasmucenie i zadumanie ubrało się w
słowa i do mnie przemówiło:
– Tam się dziwne rzeczy dzieją. Zawróć, póki jeszcze możesz!
Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale zanim się obejrzałem, już go nie było, a wraz z nim zanikła
także lokalna, mała mgiełka, pośród której cały czas brodził i w którą ostatecznie wsiąkł. A
przepadł równie nagle, co się pojawił.
Oczywiście zignorowałem te złowieszcze ostrzeżenia tajemniczego jegomościa, gdyż
lubowałem się w tych prostych, męskich decyzjach, zaczynających się od słów: „no, to w drogę”.
Telepiąc się przez gonitwę galopujących myśli oraz różne atawizmy, ścigałem się z nadciągającą
nieubłaganie burzową nocą. Wbrew złym przeczuciom, obeszło się na szczęście bez błądzenia po
okolicy i w porę zdążyłem dobić do mety (i to w dodatku: przed zapadnięciem zmroku). Nie
znoszę, prawdę mówiąc, takich eskapad i nie mam za grosz szacunku do kierowców, lekkomyślnie
preferujących nocną jazdę od tej bezpiecznej, dziennej. Dlatego odczułem wyraźną ulgę, gdy
znalazłem się wreszcie u kresu podróży. W końcu mogłem usłyszeć ten charakterystyczny,
chrapliwy dźwięk silnika (gaszonego po dłuższej niż zwykle pracy). Potem zarejestrowałem już
tylko błogą ciszę, która zdała mi się być aż nazbyt głucha, bym ją mógł usłyszeć. Lecz grzmot
pioruna, poprzedzony nagłym porywem wichru, obudził mnie z tego letargu. To burza,
nadciągająca właśnie od strony upiornego lasu, dawała o sobie znać. Postanowiłem, że rozpakuję
się jutro z samego rana, a teraz udam się do pobliskiej knajpy na grzane piwo. Spytałem tylko
przypadkowego kogoś o drogę i pognałem we wskazanym kierunku.
Odniosłem wrażenie, że sioło to było całkowicie wymarłe: ci jego nieliczni mieszkańcy,
co się po nocy pałętali, snuli się jak duchy. I dopiero wejście do lokalu (a właściwie – do tandetnej
speluny) częściowo zatarło to moje pierwsze doznanie. Gdy stanąłem w drzwiach, rozmowy
natychmiast ucichły, ale tylko na moment, bo po chwili, zrobiło się tak samo gwarno i
klimatycznie, co przedtem. Usiadłem przy barze, złożyłem zamówienie i zacząłem się rozglądać.
Nic, tylko wszędzie takie same poroża – trofea odbytych i uwieńczonych sukcesem polowań – i te
czerwone od przepicia twarze zmęczonych ludzi, po których już na pierwszy rzut oka było widać,
czym się głównie zajmowali. Słowem – taki ambientowy melanż wiejsko-łowiecki. Dostałem w
końcu swojego grzańca i teraz dopiero zaważyłem, że dwóch, niezbyt sympatycznych i ubranych
na roboczo, cwaniaczków mi się przygląda. Zaraz też jeden z drugim poczęli się naradzać i
głupkowato do siebie uśmiechać. Jak nic, gadają o mnie – pomyślałem. Wziąłem głęboki łyk
ciepłego napoju i zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem – ich już nie było. I to dobrze, gdyż nie
miałem ochoty być tutaj przez nikogo obserwowany. To ja miałem kaprys, aby – że tak to ujmę –
nacieszyć swe oczy rustykalnością i góralskim folklorem. I oczywiście na jednym piwku się nie
skończyło.
Tymczasem dwa wspomniane typy spod ciemnej gwiazdy wdarły mi się na posesję i
poczęły dobierać do auta. Nie wiem, na co liczyli – nie miałem tam nic cennego – ale tak czy owak
musieli się uwijać szybko, gdyż mogłem wrócić w każdej chwili i ich nakryć. I kiedy tak w pocie
czoła „pracowali”, wnet od strony lasu, a na krańcu łączki pojawiła się tuż ponad ziemią niewielka
mgiełka, która poczęła się z wolna do nich przybliżać. A kiedy była już na tyle blisko, by móc
objawić im swą niszczycielską moc, nie było dla nich żadnego ratunku. Pojedyncze źdźbła stały się
ostre jak brzytwa, a oni wpadli w obracające się tryby, utkane z trawy i przez samą trawę i
wyrastające niejako spod ziemi. Gdyby tylko ktoś mógł z ukrycia obserwować taką masakrę
(rozrywane i miażdżone na strzępy ludzkie ciała, jakieś czerwone czapeczki, jakby skrzacie –
wreszcie także – zieleń zbrukaną krwią niedoszłych złodziei), to musiałby uznać samego siebie za
wariata lub – w najlepszym razie – za człowieka z nadmiernie pobudzoną wyobraźnią. Tej nocy
jednak nikt nic nie widział ani nie słyszał. Ja natomiast zastałem dom i jego obejście w najlepszym
porządku. Przy czym – wypadałoby tutaj uwzględnić mój stan, wskazujący na lekkie spożycie
orzeźwiającego i parzącego w język trunku, który to stan (jak mniemam) nie miał owej nocy nic a
nic do rzeczy. I pamiętam, że byłem mile zaskoczony, gdy do mnie dotarło wreszcie, iż oto z dnia
na dzień stałem się posiadaczem chaty, a na dodatek – tak czystej i schludnie urządzonej.
Tymczasem mijały dni. Oszczędzę sobie ich opisu i przejdę od razu do wizyty
miejscowego proboszcza, która miała miejsce w drugim tygodniu mego pobytu. Tego dnia
pastwiłem się nad nabiałem... I akurat znajdowałem się w jadalni (w towarzystwie Śnieżki, siedmiu
kosmitów i ósmego pasażera Nostromo, dokonujących wspólnie gwałtu na ciszy), gdy przez jej
opasłe okno zauważyłem wpłynięcie pobożnego gościa w przestwór mej ogrodowej zieleni. Brnął
ten ojczulek doprawdy dzielnie, potykając się o kłęby przydomowej trawy – aż nabrałem
wielgachnej ochoty, by ją w końcu skosić. I podobnie, jak za poprzednim razem, tak i teraz –
naprzód pojawił się nad ziemią niewielki obłok, który zgęstniał, stężał i następnie rzucił się
agresywnie w kierunku księdza, dobrodzieja. Ja sobie naiwnie myślałem, że to kroczy za nim jakiś
duch albo inny przenajświętszy Stróż. A tymczasem, pasterz miejscowej owczarni, a mój gość,
dosłownie aż pozieleniał i zbladł ze strachu, gdy ujrzał, to co ujrzał, i zajarzył, co się święci.
Szalony mój trawnik, z siłą iście diaboliczną, zwalił wielebnego na murawę, po czym odwrócił do
góry nogami i zaczął go zuchwale wcinać. Nigdy nie zapomnę tego żałosnego widoku: przerażony
swym położeniem pleban, przebierający w powietrzu nogami (niczym żuczek leżący na grzbiecie i
niemogący się podnieść). Nie zdążyłem nawet zareagować i poskromić chlorofilowe moce czarcie
(to znaczy zlać to cholerne zielsko zimną wodą albo coś w tym guście). I tak, jak za poprzednim
razem, tak i teraz – wyrafinowana machina z trawy dokonała morderstwa, połączonego z
konsumpcją (albo – jak kto woli – dokonała konsumpcji jako aktu zbrodni). Na nic się zdały
poszukiwania księdza przez miejscowych parafian, przeczesywanie całej wsi oraz lasu, wizyty
śledczych z pobliskiej komendy. Był człowiek, nie ma człowieka. Nie ma ciała, nie ma zbrodni.
Amen!
Nie było innego wyjścia i musiałem pójść z trawką na układ. A ona mi się z tych
wszystkich brzydkich rzeczy zwierzyła. I ustaliliśmy jak dorosły z dojrzałą, że będę ją regularnie
„nawoził”, dbał o nią, i że nigdy nie dopuszczę, by urosła powyżej pewnej, z góry określonej
wysokości, po osiągnięciu której robi się zwyczajnie nieprzyjemna i z lekka „wrednawa”. („Rym
do” trawa niezamierzony.) I dałem jej nawet swoje słowo, a moje słowo bardzo dużo znaczy. Daję
słowo! Usłyszawszy to, ma bezimienna bohaterka, którą od tej pory będę nazywał trawką... Marysią
(dajmy na to), odwzajemniła mi się wspaniałym tańcem w blasku księżyca, do którego także i ja
zostałem zaproszony. I oto więc, siedząc sobie na jakimś zapyziałym, plastikowym krześle,
niesiony przez jej romantycznie rozfalowane kłosy, poszybowałem wnet – na prawo, na lewo, a to
w górę, a to w dół, do przodu, do tyłu (i tak: raz po raz). Jazda była doprawdy przednia i mógłbym
przysiąc, że towarzyszyła nam nawet jakaś dyskretna muzyczka.
Od tamtej pory wszystko układa się świetnie, a nasza przyjaźń kiełkuje i kwitnie. Ja –
pilnuję, aby trawka zanadto nie urosła, a ona – gwarantuje mi spokój i taneczne doznania. Raz tylko
(że tak to ujmę) „dałem ciała” z mleczarką, a więc z osobą miejscową, którą przecież ludzie we wsi
znali, i której by na pewno poszukiwali, w razie jej zaginięcia. Niemniej jednak postanowiłem raz
tylko zaryzykować i „dokarmić” Marychę lokalnym mięskiem, o śnieżnobiałym kolorze skóry. Ja
natomiast zdołałem się zadowolić świeżym i jeszcze ciepłym mlekiem, niezbrukanym
rozbryzgującą się wszędzie dokoła posoką:
– Chlip-chlip – on.
– Chrum-chrum – ona (zielona).
Od tamtej pory pilnowałem własnego nosa i byłem szczęśliwy, szczęśliwy naprawdę.
Nie wychodziłem za dużo. Dbałem o chatkę. Zająłem się także agroturystyką – gościłem różne tam
Kółka Przyjaciół Zieleni: młodzież, z którą wspólnie dbaliśmy o mój zaczarowany trawnik. I Was
również, Drodzy Moi, serdecznie zapraszam. Wszyscy obcy (zwłaszcza obcy) są u mnie zawsze
mile widziani...
No więc, jak mówiłem, byłem i nadal jestem szczęśliwy. I tylko czasem, gdy wieje silny wiatr, a
przez okno zagląda do mnie trupio blady księżyc, budzę się w nocy wystraszony i zlany potem,
gdyż śni mi się krwawa zemsta nieskoszonego trawnika.

Added in 2 minutes 13 seconds:
Dzięki z góry za komentarze. Nadal cyzeluję błędy i namierzam uchybienia. Wszelka w tym względzie pomoc będzie mile widziana.

Krwawa zemsta (Marysi) - wersja poprawiona

2
to nie jest literatura.
na tym w zasadzie powinienem poprzestać, ale że musi być konstruktywnie, to poradzę, byś przeorał ten text pod kątem:
bobozy
żebozy
zaimkozy
przyimkozy
bylicy
siękozy
którozy
jakąślicy
zwrotów ziem rzadkich
powtórzeniozy
czasownikozy
imiesłowowozy
przymiotnikozy
średnikozy
nawiaśnicy
przerostu didaskaliozy
myślnikozy
przysłówkozy

a jak już to zrobisz, to reszta przyjdzie sama.
reszta, czyli literackość
lol

oczywiście żartuję. zacznij od literackości, a reszta przyjdzie sama :)

Krwawa zemsta (Marysi) - wersja poprawiona

5
Pochodzi pod groteskę.
Tego jeszcze nie było - krwiożercza trawa... Czyli świat widziany oczami szczęśliwego "Jaracza" w głuszy. Uśmiałem się. Masz fantazję kolego :)
No i jest zarys jakiejś fabuły, która sprawia, że chcesz dowiedzieć się co u licha się tam dzieje, a to już sporo.

Jest piosenka w wykonaniu Lily Allen pt. LDN, ona też w teledysku z tegoż utworu widzi świat, tak jak twój bohater, podczas gdy to co się dzieje realnie ma zupełnie inny wydźwięk, zerknij sobie na nią, to zrozumiesz o co mi chodzi.

Pozdrawiam

Krwawa zemsta (Marysi) - wersja poprawiona

6
chodzi o to, że wszelkie mądrości odnośnie:
bobozy
żebozy
zaimkozy
przyimkozy
bylicy
siękozy
którozy
jakąślicy
zwrotów ziem rzadkich
zwrotów ziem wydeptanych
powtórzeniozy
czasownikozy
imiesłowowozy
przymiotnikozy
średnikozy
nawiaśnicy
przerostu didaskaliozy
myślnikozy
przysłówkozy,

są siusiaka warte i jak nimi się będziesz sugerował, to zatrzymasz się na etapie literackich półproduktów, zatracając przy okazji wrodzone instynkta.

a nawiasy to najwyższa instancja wśród środków stylistycznych i nie można stosować ich jako ekwiwalentu przecinków czy myślników, mających zawierać wtrącenie. nawias jest trochę jak dżoker w kartach - zastępuje każdą kartę i może znaleźć się wszędzie, dlatego też treść w nim zawarta musi być odpowiednio mocna, nie może być to coś zwykłego, bo zwykłe rzeczy przedstawia się zwyczajnie (tak więc zasunąłem zasadą, uprzednio rozprawiając się z zasadami :twisted: )

Krwawa zemsta (Marysi) - wersja poprawiona

8
maciekzolnowski pisze: Z małą dedykacją dla Bartosh16 (Wiesz, za co )
Idąc cudzymi śladami, dojdziesz tam, gdzie on.

Tylko idąc własną drogą, możesz zajść dalej.

Więc pierwsze dwa zdania wywal, bo to moje słowa, nie Twoje. Nie na tym polega progres.
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron