Zatracić się w szaleństwie, zapomnieć o wszystkich problemach, dać sobie całkowicie na luz, odlecieć w siną dal, wyłączyć się, wyłączyć swe myślenie, dać się porwać chwili, tej chwili, poczuć się błogo i szczęśliwie, i beztrosko tak, dogonić marzenia, pragnienia, chwilowe i instynktowne zachcianki, zaspokoić swe fantazje, podogadzać sobie dogłębnie, swemu ciału, absolutną poczuć ciszę i wszechogarniającą samotność, i odpocząć, odpocząć od wszystkich i od wszystkiego, w końcu odpocząć, w sposób jak najbardziej zasłużony i zaplanowany (i rozsądny albo i nierozsądny) – oto, o czym szeptał mi delikatnie, śpiewał mi cichuteńko na ucho, nucił niczym kołysankę mknący przez ascetyczne pustkowie, przez surowy i zimny krajobraz Gór Bardzkich, przez dolnośląską prerię pociąg relacji Wrocław Główny – Międzylesie. Nie mogłem się już doprawdy doczekać momentu przyjazdu do Bystrzycy Kłodzkiej i swego w tym ustroniu pobytu. Marzyłem o ciszy bezwzględnej i o czasie spędzonym na łonie natury: w lesie, gdzieś pośród chaszczy i krzewów, na trawie, która cała jest trawą i aż do szpiku kości zbudowana jest wyłącznie z samej trawy – trawy, tylko takiej trochę ulepszonej i jeszcze bardziej delikatnej, bardziej miękkiej i trawiastej, i unoszącej się ponad normalną trawą niczym pierzasty, zielony obłok drobniuteńkich źdźbeł, przez jakiegoś natchnionego artystę-malarza zamaczanych w niemożebnie bezdennym słoju ogromniastym… pełnym drogocennego, wonnego, lśniącego na słońcu chlorofilu. I wcale nie przeszkadzała mi ta – na poły zimowa na poły wiosenna, w sumie taka trochę nijaka – aura, która co rusz zaglądała poprzez wrota archaicznego typu wehikułu, dawała się wchłonąć jak gąbka, wlać się całymi hektolitrami do wnętrza wagonu, niechciana pozwalała zakraść się od zewnątrz wraz z podmuchem szalonego wichru poprzez te właśnie drzwi…, TE drzwi, uchylane każdorazowo na każdej jednej, pustej i widmowej… i odartej z wszelkich oznak życia stacyjce, na której nie wsiadał i nie wysiadał prawie nikt, żaden (chyba) prawie pasażer. Postanowiłem, że sobie teraz powędruję po tej bogatej krainie zdarzeń możebnych, obficie wypełnionej potencjałem różnorakich możliwości, w której wszystko jednakowo jest prawdopodobne i którą zamieszkują – te wzięte żywce z bajek – dobre wróżki, spełniające największe i najskrytsze nawet marzenia (no jasne, że moje! marzenia: na przeludnionej plancie nie będę dbał przecież o cudzie). Zapragnąłem mianowicie przespacerować się po tych labiryntowych wnętrzach pełnych zakamarków, rozwidleń, zaułków, ukrytych przejść i licznie występujących odnóg, załamujących się pod różnymi, a jednakowo zawsze mrocznymi kątami, przez które zimny wicher torował sobie drogę tak, jak to zwykle bywa (bywa w marcu). A wiadomo, jak jest w marcu… i jak wtenczas, cholera!, gna wiatr po polach i między zagonami: w marcu jak w garncu, powiadają starzy ludzie. Idąc, zauważyłem po krótkiej chwili, że w wyeksponowanym, centralnym miejscu tego wagonu znajduje się duży, poniemiecki piecyk, który aż się prosi, by w nim napalić, nagrzać, zajarać, by stworzyć w jego gardzieli, w jego otchłani, niczym w jaskini Platona, życiodajny i kulturotwórczy ogień jasny. Nie namyślając się więc zbyt długo i nie czekając nie wiadomo na co oraz na kogo, powziąłem stanowczą, męską (no ba!), prawie rycerską decyzję, ażeby wskrzesić, wzniecić żar i porządnie w tym kaflowym radiatorze nahajcować. Skubnąłem nieco z hałdy węgla brunatnego (soli ziemi śląskiej), znajdującej się gdzieś w przejściu, pomiędzy rzędami ciemnych, cedrowych, zasyfionych czymś szarym siedzisk, zimnych i lepkich od starości; skoczyłem następnie po kilof (a jakże! po kilof) i rozłupałem Pół Góry Wielgatki za jednym zamachem – i te pół góry oraz tonę węgla wrzuciłem od razu do pieca, czekając na jakiś odzew z jego strony, na przykład po szfabsku (czyli po niemiecku). Doczekałem się, bo po chwili aż zajęczał i zahuczał: Ich liebe dich. Jeszcze sięgnąłem po magiczną radogosto-kosę, która znajdowała się, skryta w mroku, w jednym z jakich tych kątów, o których wspominałem wcześniej – kątów-drewutni, kątów-półek, kątów-garaży, kątów-okręgów i kul kątowych – i z jej pomocą, z jej ostrej wsiowości, zgarnąłem pokaźną, słodkawą niczym cukrowa wata z automatu z peerelu rodem, chmurkę, dosłownie, chmurę trawki – tak! tej trawki unoszącej się ponad zwykłym, agresywnie szaroburym i nudnym jak flaki z olejem, tellurycznym, ziemistym, zielonym zielskiem… Ale, ale, wracajmy czym prędzej do Kłodzkiej Jury. Mamy ją już prawie na podorędziu: MAMY! (i ja to wiem, i biletowy to wie, i maszynista lokalny powiatowy to wie).
C.d.n.
Added in 8 minutes 28 seconds:
żywcem z bajek wzięte wróżki - o może tak powinno być...
