Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

1
Do pociągu, w tych późnych godzinach marcowego popołudnia, wsiadłem po to, by po dwóch godzinach monotonnej jazdy z Wrocławia wysiąść ostatecznie w Bystrzycy Kłodzkiej. Podróżnych, którzy dzielili wraz ze mną trudy podróży nie było na szczęście zbyt wielu, ale i tak zaduch ogrzewanego wściekle powietrza – czy też raczej brak tego ostatniego w przedziale, w którym się akurat znajdowałem – dawał mi się znacząco we znaki. Nie usiadłem ani na chwilę – nie chciało mi się. Wolałem połazić sobie, mając na podorędziu drzwi, przez które można było od czasu do czasu zaczerpnąć nieco świeżego, wczesnowiosennego powietrza. Na każdej – jednakowo sennej i pustej – stacyjce, na której nie wsiadał i nie wysiadał prawie nikt, przychodziło upragnione orzeźwienie, wzmocnione przeraźliwie głośnym gwizdem konduktora, który wynurzał się, wypływał na perony z tego pociągu w co rusz to innym miejscu, bawiąc się z maszynistą w jakąś przedziwną grę, której zasad nie potrafiłem odgadnąć, i dając tym samym wszem i wobec sygnał do odjazdu. Przez tego cholernego konduktora, musiałem co chwila zatykać sobie uszy, by mnie one nie bolały i bym mógł o nich nie myśleć. Nie mogłem doczekać się już widoku gór i usilnie starałem się namierzyć cokolwiek, co by na bliską ich obecność teraz wskazywało. Najpierw zaobserwowałem nasilającą się lesistość lepkiego do nadmiaru wilgoci krajobrazu, potem dostrzegłem dominację dobroczynnej wiejskości i jej dominację ponad klimatami miejskimi, od których miałem zamiar solidnie odpocząć, aż w końcu zauważyłem pierwsze pofałdowania i garby na ziemi. Jakie jest to niesamowite uczucie, kiedy wreszcie, oczekujący na ów fenomen i wybryk swoisty natury, człowiek może wreszcie zobaczyć ten dodatkowy wymiar, nie będący ani poziomem, ani pionem, ani pusto-stanem, ani płasko-stanem, ale – czymś pomiędzy nimi wszystkimi; kiedy może w końcu, ów człek, ujrzeć ten wymiar nadmiarowy będący wszystkimi płaszczyznami naraz i każdą z nich z osobna i po trosze.


Zatracić się w szaleństwie, zapomnieć o wszystkich problemach, dać sobie całkowicie na luz, odlecieć w siną dal, wyłączyć się, wyłączyć swe myślenie, dać się porwać chwili, tej chwili, poczuć się błogo i szczęśliwie, i beztrosko tak, dogonić marzenia, pragnienia, chwilowe i instynktowne zachcianki, zaspokoić swe fantazje, podogadzać sobie dogłębnie, swemu ciału, absolutną poczuć ciszę i wszechogarniającą samotność, i odpocząć, odpocząć od wszystkich i od wszystkiego, w końcu odpocząć, w sposób jak najbardziej zasłużony i zaplanowany (i rozsądny albo i nierozsądny) – oto, o czym szeptał mi delikatnie, śpiewał mi cichuteńko na ucho, nucił niczym kołysankę mknący przez ascetyczne pustkowie, przez surowy i zimny krajobraz Gór Bardzkich, przez dolnośląską prerię pociąg relacji Wrocław Główny – Międzylesie. Nie mogłem się już doprawdy doczekać momentu przyjazdu do Bystrzycy Kłodzkiej i swego w tym ustroniu pobytu. Marzyłem o ciszy bezwzględnej i o czasie spędzonym na łonie natury: w lesie, gdzieś pośród chaszczy i krzewów, na trawie, która cała jest trawą i aż do szpiku kości zbudowana jest wyłącznie z samej trawy – trawy, tylko takiej trochę ulepszonej i jeszcze bardziej delikatnej, bardziej miękkiej i trawiastej, i unoszącej się ponad normalną trawą niczym pierzasty, zielony obłok drobniuteńkich źdźbeł, przez jakiegoś natchnionego artystę-malarza zamaczanych w niemożebnie bezdennym słoju ogromniastym… pełnym drogocennego, wonnego, lśniącego na słońcu chlorofilu. I wcale nie przeszkadzała mi ta – na poły zimowa na poły wiosenna, w sumie taka trochę nijaka – aura, która co rusz zaglądała poprzez wrota archaicznego typu wehikułu, dawała się wchłonąć jak gąbka, wlać się całymi hektolitrami do wnętrza wagonu, niechciana pozwalała zakraść się od zewnątrz wraz z podmuchem szalonego wichru poprzez te właśnie drzwi…, TE drzwi, uchylane każdorazowo na każdej jednej, pustej i widmowej… i odartej z wszelkich oznak życia stacyjce, na której nie wsiadał i nie wysiadał prawie nikt, żaden (chyba) prawie pasażer. Postanowiłem, że sobie teraz powędruję po tej bogatej krainie zdarzeń możebnych, obficie wypełnionej potencjałem różnorakich możliwości, w której wszystko jednakowo jest prawdopodobne i którą zamieszkują – te wzięte żywce z bajek – dobre wróżki, spełniające największe i najskrytsze nawet marzenia (no jasne, że moje! marzenia: na przeludnionej plancie nie będę dbał przecież o cudzie). Zapragnąłem mianowicie przespacerować się po tych labiryntowych wnętrzach pełnych zakamarków, rozwidleń, zaułków, ukrytych przejść i licznie występujących odnóg, załamujących się pod różnymi, a jednakowo zawsze mrocznymi kątami, przez które zimny wicher torował sobie drogę tak, jak to zwykle bywa (bywa w marcu). A wiadomo, jak jest w marcu… i jak wtenczas, cholera!, gna wiatr po polach i między zagonami: w marcu jak w garncu, powiadają starzy ludzie. Idąc, zauważyłem po krótkiej chwili, że w wyeksponowanym, centralnym miejscu tego wagonu znajduje się duży, poniemiecki piecyk, który aż się prosi, by w nim napalić, nagrzać, zajarać, by stworzyć w jego gardzieli, w jego otchłani, niczym w jaskini Platona, życiodajny i kulturotwórczy ogień jasny. Nie namyślając się więc zbyt długo i nie czekając nie wiadomo na co oraz na kogo, powziąłem stanowczą, męską (no ba!), prawie rycerską decyzję, ażeby wskrzesić, wzniecić żar i porządnie w tym kaflowym radiatorze nahajcować. Skubnąłem nieco z hałdy węgla brunatnego (soli ziemi śląskiej), znajdującej się gdzieś w przejściu, pomiędzy rzędami ciemnych, cedrowych, zasyfionych czymś szarym siedzisk, zimnych i lepkich od starości; skoczyłem następnie po kilof (a jakże! po kilof) i rozłupałem Pół Góry Wielgatki za jednym zamachem – i te pół góry oraz tonę węgla wrzuciłem od razu do pieca, czekając na jakiś odzew z jego strony, na przykład po szfabsku (czyli po niemiecku). Doczekałem się, bo po chwili aż zajęczał i zahuczał: Ich liebe dich. Jeszcze sięgnąłem po magiczną radogosto-kosę, która znajdowała się, skryta w mroku, w jednym z jakich tych kątów, o których wspominałem wcześniej – kątów-drewutni, kątów-półek, kątów-garaży, kątów-okręgów i kul kątowych – i z jej pomocą, z jej ostrej wsiowości, zgarnąłem pokaźną, słodkawą niczym cukrowa wata z automatu z peerelu rodem, chmurkę, dosłownie, chmurę trawki – tak! tej trawki unoszącej się ponad zwykłym, agresywnie szaroburym i nudnym jak flaki z olejem, tellurycznym, ziemistym, zielonym zielskiem… Ale, ale, wracajmy czym prędzej do Kłodzkiej Jury. Mamy ją już prawie na podorędziu: MAMY! (i ja to wiem, i biletowy to wie, i maszynista lokalny powiatowy to wie).

C.d.n.

Added in 8 minutes 28 seconds:
żywcem z bajek wzięte wróżki - o może tak powinno być... :)

Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

2
Zdania wyraźnie za długie, w paru miejscach musiałem po 2-3 razy przeczytać, żeby załapać sens.

nie wysiadał prawie nikt, żaden (chyba) prawie pasażer.

„Prawie pasażer” to taki co miał być pasażerem, ale w ostatniej chwili zrezygnował, albo go nie dopuścili do awansu? To (chyba) w nawiasie mocno zaburza czytelność.

zauważyłem po krótkiej chwili, że w wyeksponowanym, centralnym miejscu tego wagonu znajduje się duży, poniemiecki piecyk, który aż się prosi, by w nim napalić

Znaczy – w wagonie, w pociągu? Serio są takie wagony?

czekając na jakiś odzew z jego strony, na przykład po szfabsku

SzWabsku, na Boga, szWabsku!

Jeszcze sięgnąłem po magiczną radogosto-kosę, która znajdowała się, skryta w mroku, w jednym z jakich tych kątów, o których wspominałem wcześniej – kątów-drewutni, kątów-półek, kątów-garaży, kątów-okręgów i kul kątowych – i z jej pomocą, z jej ostrej wsiowości, zgarnąłem pokaźną, słodkawą niczym cukrowa wata z automatu z peerelu rodem, chmurkę, dosłownie, chmurę trawki – tak! tej trawki unoszącej się ponad zwykłym, agresywnie szaroburym i nudnym jak flaki z olejem, tellurycznym, ziemistym, zielonym zielskiem…

W zamierzeniu był tu opisany odmienny stan świadomości - czy tylko tak niechcący wyszło?
Strach herbu Cztery Patyki, książę na Miedzy, Ugorze etc. do usług

Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

3
Pierwszy stopień warsztatowy, mam wrażenie, zaliczony. Podstawowych błędów ortograficznych, Maćkuzolnowski, nie robisz. I to w zasadzie tyle dobrego.

Nie panujesz nad językiem, to raczej język panuje nad Tobą. Składnia, szyk zdań, dramat. Przestawiasz, wtrącasz, wrzucasz w nawiasach, bawisz się w zawijasy słowne, niespójne metafory i piętrowe opisy. Momentami ocierasz się o bełkot, tak po prostu.
Zdarza się w narodzie piszącym takie przekonanie, że proza petycka to jest hoho i w ogóle. Że to taka jakość, ze trzeba do niej dążyć, bo to pokazuje… sam nie wiem co pokazuje. Niestety droga do niej jest trudna. Trzeba ją przebyć z krańca do środka, najpierw umieć poprawnie wyrażać się prozą (albo najpierw sensownie pisać poezję, choć ja preferuję wyjście od prozy) a potem dążyć do tego co jest pomiędzy. Nie da się zacząć od środka, powyżej jest świadectwo nieudanej próby.
Ja wiem co tu było celem. Malować obrazy słowem. Oddać nastrój. Cel słuszny ale niewykonany. Jaka jest podstawowa funkcja kognitywna języka? Przekazać zrozumiałą treść. Na tym poległeś. To nie jest zrozumiałe nawet na poziomie zdania.
Powala już pierwsze zdanie, ale moje ulubione jest drugie.
Podróżnych, którzy dzielili wraz ze mną trudy podróży nie było na szczęście zbyt wielu, ale i tak zaduch ogrzewanego wściekle powietrza – czy też raczej brak tego ostatniego w przedziale, w którym się akurat znajdowałem – dawał mi się znacząco we znaki.
We znaki bohaterowi dawał się znacząco zaduch ogrzewanego wściekle powietrza, czy też raczej brak tego ostatniego (czyli ogrzewanego wściekle powietrza). Już na poziomie jednego zdania jest nierozstrzygalna sprzeczność, czy w miejscu gdzie jest bohater jest piekielnie gorąco czy nie?
Albo – co to jest nasilająca się lesistość lepkiego do nadmiaru wilgoci krajobrazu? Odpowiem, to jest – wybacz, ale niestety – bełkot.
A taki kwiatek:
na przykład po szfabsku (czyli po niemiecku)
Nie traktuj czytelnika, jak idioty.
Moja rada, spróbuj uprościć język. Nie ma co się silić na piękno, postaw na zrozumiały przekaz.
Względem fabuły się nie wypowiem, bo jej nie ma, to jest ewidentnie fragmentaryczna impresyjka o niczym.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

5
Aha, może tylko gwoli wyjaśnienia napiszę, "co autor miał na myśli". Chodziło mi o ta, aby tekst przybrał formę A-B-A1-B1-A2-B2 itd., przy czym część A ukazywałaby czytelnikowi fakty i przeżycia samego autora (narratora), natomiast część B stanowiłaby twórcze (oniryczne, surrealistyczne, poetyckie i jak zwał, tak zwał) opracowanie i rozwinięcie tychże przeżyć.

Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

7
Niestety, od czasu pierwszego wrzuconego tu opowiadania popełniasz ten sam błąd: zapominasz, że istotą literatury jest opowieść. Forma, język - nadają jej kształt, ale to nie one powinny dominować. I tak jest nawet jeśli jakiś tekst z pozoru przyciąga uwagę głównie formą.
Mówcie mi Pegasus :)
Miłek z Czarnego Lasu http://tvsfa.com/index.php/milek-z-czarnego-lasu/ FB: https://www.facebook.com/romek.pawlak

Tydzień w Górach Bystrzyckich, albo i jeszcze więcjej???

8
maciekzolnowski pisze: Aha, może tylko gwoli wyjaśnienia napiszę, "co autor miał na myśli". Chodziło mi o ta, aby tekst przybrał formę A-B-A1-B1-A2-B2 itd., przy czym część A ukazywałaby czytelnikowi fakty i przeżycia samego autora (narratora), natomiast część B stanowiłaby twórcze (oniryczne, surrealistyczne, poetyckie i jak zwał, tak zwał) opracowanie i rozwinięcie tychże przeżyć.
Łomatko! Odstaw danielsa :-D
I 3/4 zaimkow.
Przez tego cholernego konduktora, musiałem co chwila zatykać sobie uszy, by mnie one nie bolały i bym mógł o nich nie myśleć.
"by", "bym".

Uszy ważne dla fabuly?
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”