
Myśli lęgły się w głowie podobne larwom. Cały dzień meandrowały pod czaszką, powolnie trawiąc jego umysł. Ból rozsadzał mu skronie. Ale coś podpowiadało, że dzisiaj zażyje lekarstwa. Jak co południe stanął w cieniu krzyża na pierwszym rozdrożu między Iłżą a Lipskiem. Nosił imię Zbyszek i mieszkał we wsi Prędocin razem z babką. Matkę stracił czterdzieści osiem lat temu, co do ojca, nie wiedział, czy miał go kiedykolwiek. Facet mieszkający z jego matulą pod numerem 3 w bloku komunalnym, gdzie osiedlili się przodownicy pracy PGR‘u, nosił imię Marian. Marian był mężem swojej żony, czyli rodzicielki Zbyszka, ale nie był w stanie określić, czy jest biologicznym ojcem dzieciaka. Jeżeli tylko zdołał wrócić z pracy trzeźwy, siadał na fotelu przy kaloryferze i poczynał obserwować bawiącego się chwasta. Czekał na grochówkę, zastanawiając się, czy ten mały to naprawdę owoc jego lędźwi. Nie należało to do sytuacji częstych. Marian pił namiętnie i z równą namiętnością maltretował żonę. Sąsiedzi na pytanie milicjantów, dlaczego nigdy wcześniej nie interweniowali w sprawie rodziny Pietraszków, odpowiadali, że nimi też nikt by się nie zainteresował. Marian Pietraszek zamieszkały pod numerem 3 w bloku komunalnym Prędocin, pracował sześć, a w żniwa nawet siedem dni w tygodniu, przez cztery tygodnie w miesiącu, przez dwanaście miesięcy w roku. Z czego przez cały cykl roczny trzeźwy wracał co najmniej dwadzieścia pięć razy, a więc popołudnia spokojne, pozbawione przemocy fizycznej były rzadkimi, celebrowanymi ciszą świętami. Głowa rodziny siadywała w fotelu, czekając na zupę grochową, obserwowała smarkacza, uwięzionego w świecie zabawy i myślała. Potem gdy spożywała, myślała dalej. A szyja, która zgodnie z bożymi prawami powinna tą głową kręcić, siadywała na wersalce tychże praw pozbawiona. Brała na kolana podręcznik o prowadzeniu gospodarstwa domowego, otwierała na chybił trafił i udawała zainteresowanie tekstem. Tak naprawdę próbując odgadnąć zawartość głowy małżonka. Po co on tak patrzy na niego? – zastanawiała się, wertując kartki ludowej biblii o dojeniu kóz, o uboju bydła, o przygotowaniu obory dla szczeniącej się maciory. – Przecież są identyczni. Jak on może wątpić. We mnie, w niego. W siebie samego. Jak on może tak wątpić i nie dowierzać? – Myślała całe popołudnie, by potem wieczorem drżeć przed dniem kolejnym, niechybnie pozbawionym celebracji. Kiedyś Pietraszek wychodził z łazienki wypachniony swoim kosmetykiem. Ona uwielbiała ten zapach, bo on pachniał tak przed ślubem. Wtedy pijał jeszcze tylko przy okazji. Tamten okres to były złote lata. Marian obwoził ją po okolicznych wsiach Jawą ojca, zabierał na dancingi do remizy w odległym Grabowcu. Tam, gdzie dancingi były najprzyjemniejsze, bo zawsze przychodziło dużo ułożonych osób. Nikt się nie bił i wszyscy tańczyli. Zapach ów stawiał przed oczyma obraz dawnego Mariana. Młodego, gładkolicego i o niezmąconym wzroku. Ludzie we wsi zwykli rozmawiać o Marianie w samych superlatywach. – Bystry chłopak, ten to daleko zajdzie. – A daleko, daleko. Zobaczycie jeszcze, on dyrekturem PGR‘u zostanie. Te i wiele innych zdań rozbrzmiewało na ławeczkach, gdy Marian przechodził drogą. Wszyscy widzieli w nim człowieka z szansą uplasowaną gdzieś na wyciągnięcie ręki. I wszyscy mieli do Marysi – jego żony, a matki Zbyszka; pretensje o lubość wspaniałego Marianka do alkoholu, jakby to z jej winy mąż zaczął pić. Teraz Marian wychodził z łazienki, pachnąc szarym mydłem. Mruczał, żeby żona zrobiła miejsce na wersalce i kładł się do niej plecami, momentalnie zasypiając. A ona całą noc drżała, świadoma trudów nadciągającego dnia. Przez trzysta czterdzieści dni w roku Marian wracał podpity lub całkiem pijany. Wtedy nie miewał w zwyczaju siadywać na fotelu. Wtedy trzaskał drzwiami, wrzeszczał od progu i okładał Marysieńkę. Walił, nie patrząc, gdzie spadają ciosy, a gdy czasami pięć uderzała w jakiś mebel, bo żona miała czelność się uchylić, łapał ją za włosy i zaciągał do łazienki. Odgłos uderzeń cichł. Zza drzwi łazienki dochodził dźwięk przypominający klaskanie, którego Zbyszek nie potrafił przypisać żadnej czynności. Przecież wiedział, że tatko nie bije matuli brawa, bo tej nareszcie udało się uciec spod garści. Zbyszek myślał bardzo dużo. Myślał o wszystkim z nadzwyczajną w jego wieku intensywnością. Najczęściej zastanawiał się, dlaczego tatuś bije mamusię. Zbyszka tatuś nie uderzył nigdy. Dziecko, chociaż zapewne będące bękartem, było dla Mariana czymś w rodzaju nietykalnej świętości. Ostatecznie nie ono zawiniło, tylko jego matka kurwa. Brak agresji fizycznej nadrabiał Marian we własnej głowie. Każde jego spojrzenie, każdy oddech, czy choćby najniewinniejszy gest wyrażały podłość, jaką darzył tego szkodnika. W snach często dusił Zbyszka lub wyrzucał przez okno. Zrywał się wtedy zalany potem, nie potrafiąc dać wiary, że wódka zniszczyła go do tego stopnia, obiecywał przed obrazem Świętej Rodziny poprawę, a następnego popołudnia wracał w pijackim amoku. Bywał i dzień, w których Marian okazywał Zbyszkowi dobroć. Pachniał wtedy zapachem sprzed ślubu, a w jego oczy wracała dawna bystrość. Był to dzień grabowieckiego odpustu. Marian sadzał Zbyszka na wysokiej ramie kolarzówki i mknęli po szosie w kierunku Maziarz, a następnie na wschód na Rybczyznę i dalej ku Grabowcowi. Jeździli kradzionym rowerem, umalowanym ukradzioną z PGR ‘u farbą do kombajnów, bo nikogo w rodzinie Pietraszków nie było już stać na utrzymanie Jawy. 17 lipca 1969 roku Grabowiec tonął w kolorach, śmiechu oraz muzyce. W runku pod remizą strażacką rozstawiano scenę, na której grało sześciu akordeonistów, dwóch bębniarzy, jeden saksofonista i osiem solistek śpiewających w chórku. Między drzewami wisiały taśmy zdobne od kolorowych szmatek. Plątanina ta przypominała Zbyszkowi pstrokatą sieć pająka. Zbyszek uwielbiał odpusty w Grabowcu, nawet nie dla samego podniecenia spowodowanego ogarniającą wszystkich euforią, a dlatego, że tatko wyglądał ładnie, mówił ładnie i chodził ładnie. Na odpusty i na msze Marian zakładał sztruksową marynarkę, spodnie od garnituru – co roku ciaśniejsze; i filcowe półbuty na gumce. Marysieńka stroiła Zbyszka w białą koszulę, spodenki na szelkach i marynarską czapeczkę. Jechali rowerem – Zbyszek na ramie, Marian na siodełku. Obaj myśleli z równą intensywnością, ale o innych sprawach. Chłopczyk zazwyczaj o tacie. O tym, jaki to tatko jest wspaniały w ten jeden dzień w roku. Jak pięknie jest, kiedy tatko chodzi trzeźwy, kiedy mówi tak składnie i potrafi uprowadzić rower bez żadnego problemu. Dobrym człowiekiem jest taki trzeźwy tatko. Chłop myślał za to o spódniczkach chodzących między straganami. O dziewuszkach po dwadzieścia lat. O jędrnych piersiach, pięknych pośladkach. Calutkich ciałach wyrobionych pracą na roli. O tym, jak to łatwo taką spódniczkę ściągnąć, kupując trochę wódki czy paczkę papierosów, powiedzieć kilka słówek. Zwyczajnie oczarować. Jak łatwo takie polizać i jak przyjemnie uszczypnąć. Na odpuście stały stragany z najrozmaitszymi rzeczami. Od jedzenia, przez zabawki, do świętych relikwii, które, jak zarzekali się handlarze, zostały pobłogosławione na ziemi świętej. Zbyszek zawsze dostawał zabawkę, blaszanego kogucika, bębenek lub balonik, zależnie co w danym roku kosztowało najmniej. Baloniki były najgorsze ze wszystkich prezentów, bo zazwyczaj pękały jeszcze przed powrotem na Prędocin. Bębenków Zbyszek miał dość, posiadał dwa, i tyle wystarczy. Nie rozumiał, po co w domu więcej bębenków, zwłaszcza że w bloku grać na nich niesposobna. Więc Zbyszek liczył na kogucika. Kogucików nigdy dość. Taki kogucik to i ładnie na półce wygląda i można się nim wcale nieźle pobawić. Nie to, co bębenek albo byle jaki balonik. Zbyszek myślał bardzo dużo i nader intensywnie, ale nigdy niczego nie mówił. Zaraz na początku odpustu tatuś spotkał znajomego z PGR ‘u. Grubasa o czerwonym licu i spoconym czole. Sławka czy Staszka, Zbyszek nigdy nie przywiązywał do tego zbyt dużej uwagi. Grubas wziął tatka pod ramię, wyciągnął mu portfel z kieszeni marynarki i pochwalił, że taki wypchany. Potem rozmawiali jeszcze przez chwilę. Spaślak wymachiwał rękoma, pluł na wszystkie strony, rozprawiając o prowadzeniu się jego żony. Marian trzymał ręce sztywno, wpatrzony w dal na spódniczki krążące między straganami. W końcu znajomek złapał Mariana za kark, przyciągnął jego głowę do swych ust i szepnął, na tyle głośno, że Zbyszek wszystko usłyszał: – Powiem ci coś o Marysieńce. – Tatusiek uniósł brwi, oczy zaszły mu bielmem i cała bystrość z nich przepadła. – Ale nie tutaj. Chodź. Napijemy się wódeczki. – Podrzucił portfel Mariana. – A Zbynio? – Puść go, niech polata. Zasępiła się napęczniała twarz. Znajomek sięgnął do kieszeni – wyjątkowo swojej; i wyciągnął z niej paczkę papierosów z nazwą wypisaną kwadratowym pismem zza wschodniej granicy. Ostatniego wetknął sobie w pysk, a pustą paczkę oddał Zbyszkowi. – Zobacz jaka zabaweczka. Idź się grzecznie pod płotem pobawić, a my z papciem też się zabawimy. Zniknęli w tłumie zadziwiająco szybko. Zbyszek przeszedł między ludźmi pod płot kościoła. Siadł i z braku lepszego zajęcia zaczął rwać kartonik na coraz mniejsze kawałki. W ten czas słońce przemierzyło nieboskłon i niczym czubek okrwawionego żebra wychynęło spomiędzy obłoków ułożonych nad linią zachodu. Z paczki został wyłącznie śnieżek, pokrywający gruzłowate pobocze. Zbyszek ziewnął, w ustach czuł suchość. Ludzi ubyło, a nawet pierwsze stragany znikły z uliczek okalających rynek. Z grajków zostało dwóch akordeonistów, jeden bębniarz i cztery solistki śpiewające w chórku. Tatuśka nie było, rower też zginął. Świeżo wyasfaltowana droga biła żarem większym niż słońce po całym dniu świecenia. Zbyszek szedł, próbując odgadnąć, co takiego przytrafiło się tatuśkowi, że zniknął, nie wspominając mu nawet słowem. Może wrócił do domu? Bo chciał porozmawiać z mamusią, przeprosić za wszystkie krzywdy. Grubas powiedział coś o matuli. Pewnikiem jakieś dobre słówko szepnął, miłą drobnostkę podrzucił i teraz będzie całkiem inaczej. Tatko codziennie będzie mówił ładnie, chodził ładnie i pachniał ładnie. Będzie przywoził dobre prezenty, a nie baloniki raz w roku. Właśnie w tym momencie Zbyszek uświadomił sobie, że nie dostał dzisiaj żadnego prezentu. Przeskoczył nad rowem i przysiadł w cieniu lipy, gdzie nic nie mogło przeszkodzić mu w płaczu. Ta dziwna rzecz wylazła z żołądka w momencie, w którym spostrzegł, że nie ma tatusia i nieśpiesznie pięła się w górę po przełyku. Teraz pękła, wypełniła płuca i gardło. Łzy same spływały mu z oczu. Nie potrafił złapać oddechu. Przyciągnął tylko kolana do twarzy i pierwszy raz w życiu zapragnął poczuć ciepło. Nie takie zwyczajne, jakie bije od kaloryferów. Chciał innego ciepła, zarezerwowanego wyłącznie dla niego. Ciepła, które dzieci czasami czują od swoich rodziców. W półmroku późnego wieczoru liście przypominały oczy mrugające niebieskimi refleksami. Zbyszek przemierzał pole marchewek, sąsiadujące z blokiem komunalnym Prędocin, zastanawiając się jakim cudem drzewa mogą wyglądać tak magicznie. Widok ów pozwolił chłopcu zapomnieć o bólu palącym nogi oraz o tym rozrywającym podeszwy stóp. Głosy ludzi zgromadzonych na podwórzu przed blokiem przypominały świergot leśnych ptaków. Błękitna łuna biła od kilku identycznych samochodów stojących na ulicy. Mężczyźni krzyczeli coś o skurwysyństwie, kobiety zawodziły, jedna leżała na ziemi nie potrafiąc złapać oddechu. Trójka młodych facetów w niebieskich mundurach rozganiała zbiegowisko, torując przejście dla sanitariuszy niosących nosze z człowiekiem pod zakrwawionym kocem. Z tego wszystkiego Zbyszek rozumiał wyłącznie to, że nie wie, o co chodzi. Dopiero na komendzie, gdzie wylądował razem z babcią – ostatnią żywą kobietą w rodzinie Pietraszków, dowiedział się wszystkiego. Jednak sens tamtej historii pojął w wieku dwudziestu dwóch lat, gdy to po raz pierwszy stanął w cieniu przydrożnego krzyża. Matka zginęła od pierwszego ciosu w czoło, bo niewielu ludzi przeżyłoby cios siekierą w czoło. Reszta uderzeń wymierzonych w korpus była wyłącznie czystym aktem szaleństwa. Podobnie w przypadku sąsiada spod jedynki – samotnika w wieku lat trzydziestu; Marian przepołowił mu szyję dwoma uderzeniami, więc kolejne siedem było do niczego niepotrzebne. W efekcie zbrodni, która wstrząsnęła całą gminą, Zbyszek trafił pod opiekę babki, a Marian do więzienia, gdzie powiesił się na kablu od żarówki w wigilię dnia rozprawy sądowej. Teraz Zbyszek stał w cieniu przydrożnego krzyża. Człowiek, który myślał dużo, ale mówił niewiele, obserwował przejeżdżające samochody, starając się wycenić, który będzie dla niego najodpowiedniejszy. Z góry od strony Lipska staczała się czerwona ciężarówka, z naczepą do przewożenia gruzów. Jechała bardzo szybko, niechybnie przekraczając dopuszczalną prędkość. Zbyszek pomyślał, że to właśnie ten samochód będzie lekarstwem i wszedł na asfalt.