Szaratarisz (rozdział 3)

1
Angousgone obudził się i spojrzał na leżącą obok kobietę. Wyglądała pięknie, kiedy spała. Tyle dni już minęło, a on nie przestawał podziwiać jej piękna. Ciemne włosy i doskonałe kształty. Uwielbiał ją obserwować w każdej sytuacji: kiedy krzątała się po chatce, przygotowywała posiłek, zmieniała jego opatrunki i opiekowała się nim lub też wtedy, gdy po prostu siedzieli w ciszy i patrzyli na siebie. Angousgone pamiętał swoje niespodziewane przebudzenie zaraz po walce z magiem krwi: ból szarpiący trzewia, gorączkę i wrażenie, jakby jego ciało rozpadało się na kawałki. Wtedy jeszcze nie wiedział, kim jest jego wybawczyni i czym to się skończy. Kobieta przeciągnęła się, otworzyła oczy i spojrzała na niego.
- Znów mi się przyglądasz.
- To dlatego, że nie widziałem piękniejszej od ciebie.
Zaśmiała się tym swoim zaraźliwym śmiechem, ukazując drobne ostre ząbki, które na początku tak go przeraziły. Angousgone po chwili też zaczął się śmiać. Wydało mu się to bardzo dziwne, kiedy on ostatnio się śmiał? Gdzie to było? I czy w ogóle coś takiego się zdarzyło? Spoważniał nagle.
- Na początku ci nie ufałem.
Spojrzała na niego oczami przypominającymi roztopione srebro.
- Wcale ci się nie dziwię.
***
Angousgone zacisnął z bólu zęby.
- Przy… Przyjacielem?
- Tak. - Pochylona nad nim kobieta zręcznie oczyszczała jego ranę, smarowała ją jakimiś maściami i mruczała coś pod nosem. Mag mógłby przysiąc, że czuł niewielkie drgania Mocy. Nie był jednak tego do końca pewien, ponieważ ból był tak silny, że Angousgone znajdował się na granicy utraty przytomności.
- Co… Robisz?
- Ratuję ci życie.
- Dlaczego?
Kobieta wyprostowała się i spojrzała na niego uważnie. Angousgone, z trudem przebijając się przez mgłę bólu, wyostrzył wzrok i wzdrygnął się. Jej oczy w ogóle nie miały tęczówek. Całe oko kobiety przypominało tygiel wypełniony płynnym srebrem, które falowało, przemieszczało się i błyszczało. Na samym środku zaś znajdowała się pionowa czarna źrenica. Wzdrygnął się ponownie i sięgnął do pasa.
- Boisz się. – Było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Nie jesteś człowiekiem.
- Nie jestem – uśmiechnęła się szeroko, ukazując rząd drobnych ostrych kiełków.
Zapadła niezręczna cisza, Angousgone zaciskał z bólu zęby, aż trzeszczały niebezpiecznie i wpatrywał się w kobietę.
- Gdybym chciała, żebyś umarł, po prostu zostawiłabym cię tam, gdzie leżałeś. A gdybym chciała cię zabić, mogłabym to zrobić teraz, a nie zrobiłam. Twoja broń, pancerz i reszta rzeczy leżą obok. Jak wrócisz do sił, dostaniesz je z powrotem. Mogę dokończyć twój opatrunek?
- Pewnie – Angousgone odprężył się. W końcu miała rację, a nawet gdyby coś złego miało się w tej chwili wydarzyć i tak nie miał dość sił, aby pokonać nawet natrętną muchę.
Dla Angousgone minęła cała wieczność wypełniona szkarłatną mgłą bólu, kiedy kobieta wreszcie skończyła czyścić i opatrywać jego rany.
- Długo tu jestem?
- Osiem razy zdążyło zajść słońce.
Angousgone próbował zerwać się, jednak tylko jęknął i z powrotem opadł na posłanie.
- Muszę jakoś powiadomić mego brata, że żyję.
- Teraz nie ma takiej możliwości. Ale potem, jak już odzyskasz trochę sił, znajdę sposób, aby przekazać wiadomość.
Mijały dni, a Angousgone szybko wracał do zdrowia. Jego zdaniem nawet zbyt szybko. Podejrzewał, że kobieta jest jedną ze Starszych, istot, które istniały na ziemi na długo zanim pojawił się człowiek. Wiele takich stworzeń nadal żyło w różnych zakątkach lasów i wód. Z reguły unikały ludzi, którzy byli wścibscy, bez uczuć, hałaśliwi i uważający się za panów wszystkiego. Nieliczni, którzy mieli kontakt ze Starszymi, zdawali sobie sprawę z tego, że ich wiedza i moc daleko przekraczają wszystko, co do tej pory osiągnęła ludzkość. Kilka dni później mag zdołał podnieść się z posłania i usiąść, a po upływie kilku kolejnych mógł zrobić po kilka kroków. Kobieta troszczyła się o niego, opatrywała i przygotowywała posiłki, podpierała go, gdy próbował chodzić. Angousgone czuł dla niej ogromną wdzięczność.
- Dziękuję – powiedział któregoś dnia, gdy jak zwykle siedział przy stole, a jego wybawczyni przygotowywała mu posiłek. - Dziękuję za wszystko.
Spojrzała na niego swoimi niesamowitymi srebrnymi oczami i uśmiechnęła się.
- Proszę bardzo, człowieku.
Pewnego popołudnia, kiedy siedzieli razem przed chatą, a przez gałęzie drzew wpadały smugami promienie słońca, Angousgone w końcu zdecydował się.
- Kim jesteś?
- Czy to takie ważne?
- No…
- Ech, wy, ludzie… - Kobieta spojrzała na skrawek nieba widoczny między koronami drzew.
- Wybacz, ja…
- Kim jestem? Różnie nas nazywacie: samowiły, rusałki, rodanki. W waszym wyobrażeniu jesteśmy potworami, oślepiamy ludzi albo doprowadzamy ich do szaleństwa. Niszczymy wasze plony, sprowadzamy burze i gradobicia albo wichury…
Angousgone poczuł się nieswojo.
- Ej, człowieku! – spojrzała na niego srebrnymi oczyma i roześmiała się, zmuszając też maga do uśmiechu. - Żartowałam!
Mag śmiał się razem z nią, a las, zdziwiony, przysłuchiwał się tym niecodziennym dźwiękom.

***

- Czujesz się już znacznie lepiej, a i rany ładnie się goją – stwierdziła, przyglądając się krytycznie podłużnej, czerwonej bliźnie, pamiątce ze spotkania z magiem krwi. - Czas, żebyśmy spróbowali przekazać wiadomość twojemu bratu.
- Jak zamierzasz to zrobić?
- Za pomocą magii, oczywiście. W końcu jestem potworem… Ej! Znów się burmuszysz! Wiesz, jak wyglądasz z taką miną? - Kobieta zademonstrowała, a Angousgone nie miał innego wyjścia i wybuchnął śmiechem.
Czuł się dziwnie w jej towarzystwie, zapominał o problemach, a świat wydawał mu się zdecydowanie piękniejszym miejscem, gdy tylko ona znajdowała się obok. Robiło mu się ciepło na sercu i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
- Wiadomość przekażemy za pomocą magii powietrza. Twój brat na pewno ją otrzyma i zrozumie. Daj mi chwilę, muszę się przygotować.
Angousgone obserwował kobietę, jak chodzi po chacie i obrywa po kilka gałązek z suszonych pęczków różnych ziół, które wisiały u powiały. Następnie na środku polepy za pomocą węgielka wykreśliła zgrabny okrąg i wypełniła go przeróżnymi figurami i napisami w języku, którego Angousgone w ogóle nie rozpoznawał. Pokruszyła zioła i mruczała zaklęcia, stojąc pośrodku kręgu i sypiąc dookoła susz.
- Wejdź do kręgu człowieku.
Angousgone posłusznie wykonał polecenie.
- Usiądź i zamknij oczy. Myśl o swoim bracie, myśl o wiadomości, jaką masz mu przekazać.
Mag przymknął oczy i skupił się na jednym zdaniu, krótkiej i treściwej wiadomości, którą miał przekazać swemu bratu Szaratariszowi, aby nie martwił się i zaprzestał ewentualnych poszukiwań.
„Żyję i jestem bezpieczny”.
Zaciskał mocno oczy i powtarzał w myślach wiadomość. Jakby w oddali słyszał rzucane półgłosem przez kobietę zaklęcia, które miały skierować jego myśli w kierunku brata. Angousgone poczuł, jakby jego duch opuścił ciało i uniósł się nad puszczą. Porwany podmuchem wiatru poszybował z olbrzymią prędkością w kierunku południowym. Po chwili mag widział już Ostrów Lednicki, następnie obniżył swój lot i skierował się prosto do świątyni Welesa. W środku jak zwykle panował półmrok, szkielet boga pochylony jakby w zamyśleniu, teraz podniósł głowę i przyjrzał się uważnie unoszącemu się magowi. Angousgone poczuł nieprzyjemny dreszcz, choć zdawał sobie sprawę, że to tylko złudzenie wywołane przez magię. Chociaż… Kto wie? W świątyni nie było wróżbity, więc opuścił ją i poszybował w kierunku Gradeca. Kiedy zbliżył się do grodu, zauważył nad nim olbrzymią czarną chmurę. Czyżby miała rozpętać się burza? Ale niebo dookoła było pogodne, tylko nad osadą kłębiły się czarne chmury. Kiedy zbliżył się do osady, opuścił się nieco i skierował w stronę warownego dworu kniazia Lestka. W wielkiej komnacie znajdowali się kniaź, Zbysław, Wielki Kapłan i Szaratarisz. Lestek mówił coś podniesionym głosem i żywo gestykulował, ale mag nie mógł zrozumieć jego słów, natomiast Najwyższy Kapłan, wydawało by się, spojrzał prosto na szybującego ducha Angousgone, uśmiechnął się i skinął lekko głową. Mag zbliżył się do swego brata i wyszeptał wiadomość. W tym samym momencie jakby potężny wir wessał Angousgone i w następnej chwili siedział z powrotem w chacie rusałki. Czuł lekkie zawroty głowy, ale poza tym wszystko było w porządku.
- Na pewno wiadomość dotrze?
- Na pewno – uśmiechnęła się. - Zaufaj mi ,człowieku.
Minęło kilka dni, w czasie których Angousgone wracał szybko do zdrowia. Coraz częściej myślał o tym, że będzie musiał opuścić swoją tajemniczą wybawczynię. Najgorsze jednak było to, że wcale nie chciał tego robić. Nie chciał wracać do tego świata na zewnątrz, do jego konfliktów i problemów. Na początku myślał, że rusałka rzuciła na niego jakiś urok, lecz zaklęcie sondujące nic takiego nie pokazało. Angousgone po prostu nie miał zamiaru nigdzie odchodzić. Jeszcze nie teraz, jeszcze dwa dni. Rana mi doskwiera, a pod jej opieką na pewno się mi polepszy.
- Jak masz na imię? - spytał w końcu któregoś wieczora, kiedy jak zwykle siedzieli przed chatą.
- Loik'cnemunneireh.
- Hm…
Parsknęła tym swoim śmiechem, a Angousgone nie miał wyjścia i też uśmiechnął się szeroko. Nie mógł zrozumieć, co w niej takiego było, ale wiedział na pewno, że w jej towarzystwie czuł się szczęśliwy.
- Czy mogłabyś powtórzyć?
- Moje imię oznacza w waszym języku Córa Gwiazd i Srebrnego Jeziora. Mów mi Lokka.
- Piękne imię Córo Gwiazd i Srebrnego Jeziora. Ja nazywam się Angousgone.
- Angousgone – w jej ustach brzmiało to miękko i ciepło.
Siedzieli, aż wieczór przeszedł w noc i tysiące gwiazd rozbłysło na niebie.
***
- Jesteś pewien, że nie jest to zwykły sen? - Szaratarisz zmierzył wzrokiem sylwetkę Najwyższego Kapłana. - Nie znalazłem w nim śladu magii.
- I nie znajdziesz, ponieważ był wysłany przez kogoś ze Starszych. Znam doskonale ten rodzaj Mocy. Tylko jedna ze Starszych Istot potrafiłaby dokonać takiej sztuki przy pomocy magii powietrza. Gdyby nie nauki, które swego czasu pobierałem od Anemoi, też bym tego nie dostrzegł. To magia Starszych.
- Skąd możemy wiedzieć, że Angousgone żyje? Może to jakiś podstęp? Pułapka?
- Wykluczone.
- Ale…
- Angousgone żyje i jest bezpieczny. Z całą pewnością mogę ci to zagwarantować. Niedługo pojawi się tu cały i zdrowy. A naszym zadaniem na teraz jest odgadnięcie, co takiego szykują nam nasi wrogowie.
- Ten dziwny czarny obłok nad grodem…
- Dokładnie – Najwyższy Kapłan sięgnął do swojej torby i wydobywał po kolei płócienne woreczki zawiązanie rzemieniem. - To, co zamierzam zrobić jest niebezpieczne i chcę, żebyś mi pomógł. Przynieś tu jego głowę.
Szaratarisz podniósł zawiniątko, które już mocno śmierdziało rozkładem i położył je przed Najwyższym Kapłanem. W środku znajdowała się odcięta głowa, którą wróżbita przyniósł z bagien.
- Trup, którego znalazłeś, był magiem krwi. Dość prymitywnym, ale to tylko wojownik. Ten, kto za nim stoi, jest prawdopodobnie odpowiedzialny za wszystkie nieszczęścia, które dotknęły Gradec. Zamierzam użyć magii krwi, aby dowiedzieć się jak najwięcej o naszym przeciwniku i o tym, co takiego wisi nad naszą osadą. Ty będziesz mnie obserwował i w razie kłopotów wspomożesz swoją mocą.
Najwyższy Kapłan wyjął głowę, położył ją ostrożnie na stole, dotknął palcem wskazującym powiek trupa i wyszeptał jakieś zaklęcie.
- Daj mi swój miecz – polecił Szaratariszowi.
Kiedy otrzymał broń, przejechał ostrzem po przedramieniu i skropił obficie usta odciętej głowy.
- Ekte erte! Mów! - krzyknął Najwyższy Kapłan, a głowa w tej samej chwili otworzyła oczy. - Mów!
Martwe usta poruszyły się nieznacznie.
- Mów!
Oczy martwego maga krwi spoczęły na kapłanie, a usta wykrzywił ironiczny uśmieszek.
- Khhhh… Jesssteście jak pył… Khhh – Krwawe bańki pojawiały się i pękały na ustach. - Khhh… Pył… Który… Khhh… Zdmuchnę…. Khhh… A po wasss… Khh.. nie zossstanie ślad… Khhh…
- Kim jesteś?
Głowa wyszczerzyła wilcze zęby.
- Wszyssscy… Khhh… Zdechniecie…
- Kim jesteś?!
- Khhh... A wy… Khh… Zdechniecie zaraz…
Błysnęło i huknęło. Przed nimi pojawiła się sylwetka na oko dwa razy wyższa od przeciętnego człowieka. Stwór otworzył paszczę i ryknął, a jego głos przypominał granie rogu myśliwskiego. Podniósł w górę olbrzymie łapska i ruszył w kierunku Najwyższego Kapłana.
- Co to jest?! Co to jest?! – Szaratarisz zastawił się kosturem jak włócznią i nie spuszczał przerażonego wzroku z potwora.
- To żywiołak. Żywiołak ciała.
Stwór wyglądał jak wielki człowiek obdarty ze skóry, jednak wróżbita zauważył pewne przyprawiające o mdłości szczegóły. Żywiołak nie miał głowy, między potężnymi barami znajdował się tylko niewielki wzgórek, który otoczony był kilkoma zębatymi paszczami. Otwierały się one co jakiś czas i wydobywał się z nich niski ryk, którego potężne wibracje powodowały przeraźliwy ból szczęki i zębów. Jego grube i długie ramiona kończyły się trzema rogowymi sierpowatymi szponami, w różnych miejscach jego ciała pojawiały się co jakiś czas i znikały wyłupiaste żółte lub czerwone ślepia z pionową źrenicą. Wielki Kapłan krzyczał coś w stronę Szaratarisza, jednak ten w ogóle go nie słyszał. Wróżbita zacisnął zęby i rzucił na siebie ochronny czar. Wykrzyczał kolejne zaklęcie i głowica jego kostura rozjarzyła się upiornym zielonym światłem. Szaratarisz rzucił się w stronę żywiołaka, machnął kosturem, lecz czar nie wyrządził potworowi widocznej krzywdy. Kiedy rozjarzona głowica kostura dotknęła żywiołaka, trzasnęło i zadymiło, ale nic poważnego się nie stało. Potwór w odpowiedzi machnął grubym jak konar stuletniego dębu ramieniem, a siła ciosu rzuciła wróżbitą przez całą salę. Huknęło, nastąpiła implozja powietrza, kiedy pod wpływem ciosu załamała się magiczna tarcza. Szaratarisz jęknął, czuł już, że ma złamane co najmniej trzy żebra, z nosa i uszu poleciała mu krew.
W tym samym czasie do sali wpadł Zbysław i jeszcze trzech innych wojów ze straży kniazia uzbrojonych w tarcze i włócznie. Na widok potężnej postaci cofnęli się przerażeni, jednak przyboczny kniazia zebrał się w sobie, wskazał potwora obnażonym mieczem i ryknął:
- Bij!
Cała czwórka rzuciła się na żywiołaka, rąbiąc i kłując włóczniami.
- Nie… Stójcie… Stać… - wyszeptał Szaratarisz, próbując wstać, jednak krew rzuciła też mu się ustami i opadł z jękiem.
Żywiołak uderzył potężnym zamachem z góry. Woj, który próbował zastawić się uniesioną tarczą, został zgnieciony na krwawą papkę.
- Dookoła! – Wrzasnął Zbysław. – Z każdej strony go!
Pozostała trójka atakowała zajadle potwora, jak psy szarpią niedźwiedzia – kłuli, rąbali i odskakiwali. Nie wyglądało jednak na to, że są w stanie go pokonać. Kolejny woj został zmiażdżony przez żywiołaka, chwilę później zamach potężnego ramienia rozbił głowę przedostatniemu z atakujących, a Zbysława trafił w ramię. Cios był, wydawało by się niezbyt silny, musnął tylko lekko przybocznego kniazia, lecz ten okręcił się wokół swojej osi i potoczył po podłodze, a jego ramię opadło bezwładnie wygięte w wielu miejscach pod dziwnymi kątami. Zbysław usiadł i rozejrzał błędnym wzrokiem dookoła, tymczasem potwór zbliżył się do niego, a jego liczne paszcze wokół wzgórka imitującego głowę wyły z uciechy. Zbysław zdołał się jakoś podnieść i bez strachu spojrzał na zbliżającego się żywiołaka.
- Bądź przeklęty – powiedział i splunął.
W tej samej chwili Najwyższy Kapłan, który do tej pory stał jak sparaliżowany, ruszył w stronę Szaratarisza.
- Daj mi swój miecz! – Wyciągnął dłoń w stronę wróżbity.
W tym momencie żywiołak podniósł w górę ramiona z zamiarem zmiażdżenia Zbysława. Najwyższy Kapłan rzucił się w stronę spoczywającej na stole głowy maga krwi i jednym ciosem przerąbał ją na pół. Potem wziął następny zamach, potem kolejny, aż z głowy został tylko stos posiekanego mięsa i potrzaskanych kości. W tym samym momencie żywiołak zastygł w bezruchu i po chwili rozwiał się w nicość.
- Bogowie… - wyszeptał zmartwiałymi ustami Zbysław i usiadł ciężko na podłodze.
Najwyższy Kapłan dyszał głośno i spoglądał niewidzącym wzrokiem na ostrze pokryte kawałkami martwego mięsa. Szaratarisz splunął i próbował się podnieść. Po chwili do komnaty wpadli inni woje i kniaź.
- Zająć się nimi! – wrzasnął kniaź. – Znachorów z Lednicy wołać!
Najwyższy Kapłan odłożył ostrożnie miecz i drżącą ręką otarł pot z czoła.
- Nie trzeba. Zaraz się zajmę rannymi…
- Głupstwa pleciecie – burknął Lestek. – Sami ledwo żywi jesteście. Pozwólcie, aby się wami zaopiekować.
Kapłan skinął przyzwalająco ręką, kniaź wydał odpowiednie rozkazy i poszkodowani zostali odniesieni do innych komnat, posłańcy zaś ruszyli konno w stronę Ostrowia Lednickiego.
***
- Coś złego dzieje się w pobliżu – mruknęła i wytężyła słuch.
Angousgone nic nie wyczuwał i nie słyszał.
- Tutaj?
- Nie, nie tutaj, ale gdzieś blisko. Czuję to wyraźnie.
- Co?
- Magię. Złą magię. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Magię krwi.
Dreszcz przeszedł mu wzdłuż krzyża, a zagojona już rana zapiekła żywym ogniem.
- Blisko?
Rzuciła mu ostre spojrzenie.
- Zaczekaj tu i nie waż ruszyć się z miejsca!
- Lokka… - Zaczął i umilkł nagle. Wyraz jej srebrnych oczu zrobił się tak zaciekły i nienawistny, że mimowolnie się cofnął.
- Nikt nie będzie używał magii krwi tak blisko mego domu – wysyczała wściekle, prezentując swoje drobne kiełki. – Nikt! A ty masz się stąd nie ruszać! Zrozumiałeś?
Angousgone skinął głową, dziewczyna spojrzała jeszcze raz na niego, po czym zakręciła się i zniknęła. Mag przetarł oczy. Zniknęła tak po prostu. Była i już jej nie ma. Angousgone spróbował przestać się dziwić. W końcu była jedną ze Starszych Istot, a ich zdolności magiczne i inne nie były znane ludziom. Poczuł za to strach. Dlaczego tak bez słowa protestu pozwolił jej iść samej? A jeżeli gdzieś w pobliżu czaił się potwór podobny do tego, który go nieomal zabił? Czy ona może teraz znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Może jest tam więcej tych stworów? Angousgone zaciskał zęby w bezsilnej złości. Czas mijał, a on robił się coraz bardziej wściekły. Był jeszcze słaby, zbyt słaby, żeby pokonać kogokolwiek, nie mówiąc już o magu krwi. Warknął wściekły na siebie, że mimo wszystko pozwolił jej odejść samej. Wstał i zaczął nerwowo przechadzać się w tę i z powrotem. Nie powinien tak po prostu zgodzić się, aby odeszła. Nie powinien puszczać jej samej. Zaklął ze złością, ale zaraz opanował się. Co się z nim działo? Dlaczego zachowywał się w ten sposób? Zaczął dziwić się samemu sobie. Czy to jego wina, czy może Lokki? Zresztą, to nieważne. Ważne natomiast jest to, że nie powinien był puszczać jej samej. Nie po tym, co się wydarzyło, nie po tym, co teraz dzieje się w kniei i na moczarach dookoła dawnej siedziby Chwosta. Po chwili podjął już decyzję. Wszedł do chaty i sięgnął po pancerz i broń. Zbroja przy wkładaniu i zapinaniu straszliwie raziła mu zranione miejsce, ale zacisnął zęby i dopiął sprzączki. Zacisnął pas, a z bólu przed oczami zatańczyły mu krwawe płaty. To nic, to nic. Jeszcze tylko topory. Po drodze weźmie jakąś gałąź i zrobi kostur, aby się na nim wspierać w czasie marszu. Wyszedł przed chatę, zgiął się z bólu i przez chwilę stał, oddychając ciężko. Po chwili wyprostował się i powoli ruszył przed siebie. Segmenty zbroi straszliwie ocierały mu ledwo zagojoną ranę. Widocznie pod wpływem ciosu maga krwi metal w tym miejscu musiał się odkształcić. Warknął ponownie zły na siebie i swoją słabość. Nie może teraz jej zawieść, ona na pewno liczy na jego pomoc. Na pewno nie zdawał sobie sprawy z tego, jak daleko mu jeszcze do całkowitego ozdrowienia. Wiedział teraz, że nawet gdyby przeżył do czasu, aż Szaratarisz znalazłby go na bagnach, to nie miał najmniejszych szans na wyleczenie rany zadanej przeklętym ostrzem maga krwi. Teraz już był tego pewien, że bez pomocy Lokki czekałaby go niechybna śmierć. Wciąż pokonując własną słabość, stawiał krok za krokiem i zagryzał wargi, aby nie jęczeć z bólu. Miał już plan, jak odnaleźć Lokkę. Proste zaklęcie, którego rzucenie nie wymagało zbyt dużego nakładu sił i mocy powinno pozwolić mu iść jej magicznym śladem, który bez wątpienia zostawiła. Dwa kroki, przerwa, trzy kroki, przerwa. W takim tempie na pewno nie zdoła dotrzeć na czas. Przeklęta rana! Przeklęty mag krwi!
- Człowieku…
Angousgone spróbował przebić wzrokiem szkarłatną mgłę bólu.
- Człowieku, mówiłam ci przecież, abyś nie ruszał się z miejsca.
Jej ramię objęło go i łagodnie skierowało z powrotem w stronę chaty. Mag bitewny pozwolił położyć się i zdjąć pancerz. Jakże miło był z powrotem czuć jej delikatny dotyk, czuć ten specyficzny zapach zmieszanych leśnych ziół, widzieć te piękne srebrne oczy, które teraz z taką troska wpatrywały się w niego i słyszeć jej głos.
- Dlaczego mnie nie posłuchałeś – mówiła łagodnie – kiedy kazałam ci zostać? Nie widzisz, jak bardzo jesteś jeszcze chory? Moja magia powoli leczy ranę, jednak nie możesz robić jeszcze takich rzeczy. Nie wolno ci jej dotykać, musisz bardzo uważać. Zaklęcia, które ją wiążą są bardzo silne, ale klątwy, którymi obłożona była broń maga krwi, były równie mocne. Potrzeba jeszcze wielu dni, abyś wrócił do zdrowia.
- Martwiłem się o ciebie – wysapał z trudem Angousgone. – Jak w ogóle mogłem się zgodzić, żebyś poszła tam sama?
Pochylone nad nim srebrne oczy nabrały dziwnego wyrazu.
- Śpij teraz, człowieku – powiedziała bardzo łagodnie. - Odpocznij i nabierz sił. Porozmawiamy niedługo.
***
Szaratarisz zaciskał zęby z bólu, a w tym czasie dwóch akolitów Welesa i kapłanka Żywii opatrywali jego rany. Połamane żebra rwały tępym bólem, potłuczone kości pulsowały wściekle. Wróżbita syknął z bólu, opatrujący mruknęli pod nosem jakieś słowa uspokojenia czy może przeprosiny.
Szaratarisz znajdował się w jednej z prywatnych komnat Lestka na dworze w Gradecu. Pomieszczenie urządzone zostało z przepychem godnym kniazia. Ściany ozdobione były kruszcową bronią, kutą na zamówienie z najwyższej jakości stali – topory i miecze, długie bojowe oszczepy i krótsze przeznaczone do polowań na odyńce i tury. Łoża i siedziska w komnacie były bogato zdobione i okute kruszcem. Na nich narzucone były futra niedźwiedzi. Na środku znajdowało się wielkie palenisko, ogień przyjemnie ogrzewał Szaratarisza i dawał słodkie poczucie bezpieczeństwa.
Obok wróżbity, na drugim łożu, spoczywał Zbysław. Miał szarą twarz, spał już drugą dobę, napojony magicznymi leczniczymi wywarami, które przywieźli gońcy z Ostrowia Lednickiego. Najwyższy Kapłan mówił, że połamana ręka została złożona i wojownik odzyska z czasem dawną sprawność. Tymczasem leżał i oddychał płytko, a jego gałki oczne poruszały się szybko pod powiekami. Złamana ręka była odpowiednio zabezpieczona łubkami, ponadto spowijały ją lniane bandaże nasączone różnymi wywarami. Szaratarisz nie bardzo znał się na zielarstwie i ziołolecznictwie, jego specjalnością była mroczna magia i różnego rodzaju wróżenie. Bóg, któremu służył, nie przejmował się leczeniem tylko zabijaniem, które napełniało jego ponure królestwo nowymi duszami tragicznie zmarłych. Wróżbita wiedział jednak, że wśród ziół, które leczyły szybko i skutecznie złamania na pewno był kosztywał, którego odpowiednio przygotowany korzeń czynił istne cuda przy zrastaniu kości oraz poziewnik, rdest i krwawnik. Kapłanki Żywii na pewno dysponowały wywarami z tych roślin i to za ich pomocą był leczony Zbysław. Gdyby nie to, już dawno dostałby gorączki i kwestią czasu by było pojawienie się zgorzeli i rychła śmierć. Woj miałby szczęście, jeżeli przeżyłby amputację zakażonej kończyny, ale do końca życia zostałby kaleką. Wielu w takim wypadku wybierało śmierć. Szaratarisz próbował otrząsnąć się z ponurych myśli i skupić się na tym, co w tej chwili było najważniejsze. Zaklęcia magii krwi, z którymi do tej pory mieli do czynienia, pozwalały przypuszczać, czy raczej mieć pewność, poprawił się w myślach wróżbita, że ich przeciwnikiem był ktoś naprawdę potężny. Szaratarisz zaczął rozważać już możliwość, że nie jest to człowiek. Może jedna ze Starszych Istot? Ale one z reguły unikały ludzi i nie mieszały się w ich sprawy. Jeżeli nie one, to w takim razie kto? Zastanowił się nad klątwą z rybami, w wyniku której zginęło wielu niewinnych mieszkańców Gradeca. Już wtedy wróżbita myślał, że to była wielka tragedia, a okazało się, że to dopiero początek. Wstępna ofiara, która miała posłużyć do przywołania o wiele straszliwszej plagi. Życiożerca. Szaratarisz wzdrygnął się. Słyszał o nim dawno temu, kiedy jeden z sędziwych druidów opowiadał o tym. Siedzieli pod ponurym, deszczowym niebem Brytanii. Padało, ale starzec wystawił twarz na deszcz i uśmiechał się.
- Nawet nie wiesz, młodzieńcze, ile my zawdzięczamy wodzie z nieba. To życie, życie dla ciebie i dla mnie. Dla innych, tutaj i w dalekich krainach. Także dla zwierząt i roślin. Szanuj deszcz, młodzieńcze i doceń wszystko to, co dla nas czyni. On tworzy życie, pielęgnuje je…
Szaratarisz nie rozumiał wtedy sędziwego druida. Według niego było pochmurnie, mokro i zimno.
- Dawno temu, kiedy żelazne legiony z południa przybyły do tego kraju – zaczął po chwili druid – wolni ludzie nie chcieli ugiąć przed nimi karku. Jednak Brytowie byli zwaśnieni. Legiony żelaznych wojowników szybko zwyciężały kolejne klany. Wtedy pojawiła się Boudika. Zjednoczyła lud Brytanii, pod jej dowództwem woje wypędzali żelazne legiony z kolejnych świętych miejsc. Druidzi mogli wracać do swoich uświęconych kręgów, a posągi fałszywych bogów ludzi południa były obalane i niszczone. Wydawało się, że zwycięstwo było pewne. Wtedy pojawił się krwawy wódz żelaznych ludzi, który nazywał się Paulinus. Pobił klany pod wodzą Boudiki w wielkiej bitwie, jednak to mu nie wystarczyło. Miał on w swojej armii plugawych magów, którzy nie mogli być ludźmi. Kiedy wynik bitwy był już wiadomy, a Brytowie zaczęli uciekać z rzezi, Paulinus postanowił raz na zawsze skończyć z buntem i pozbyć się wszystkich Brytów, którzy stali po stronie Boudiki. Rozkazał swoim magom przywołać Życiożercę. Kiedy klątwa już się wypaliła, mało kto z Brytów pozostał żywy. Zginęli wojowie, zginęła Boudika i jej córki oraz prawie wszyscy ci, którzy za nią podążali – mężczyźni, kobiety i dzieci. Wódz żelaznych wojowników z południa Paulinus nikomu nie okazał litości. Mroczne potęgi, którym służyli jego plugawi magowie, miały tego dnia śmierci aż do przesytu. Chociaż Życiożerca znany jest prawie wszystkim tym, którzy posiedli wiedzę o Arkanach, mało kto jest na tyle odważny, aby go użyć, bo cena, którą przychodzi za to zapłacić, jest straszliwa. Pamiętaj, młodzieńcze, że życie jest darem i błogosławieństwem od naszych bogów i nie wolno go bezmyślnie niszczyć.
Szaratarisz zmarszczył brwi i intensywnie myślał. Powoli narastała w nim pewność, że to nie ktoś stoi za ostatnimi wydarzeniami, ale coś. Coś, co jest stare, złowrogie i mściwe. Coś, co potrafi zabijać i nie zawaha się tego uczynić. Coś, co w ogóle nie ceni życia i ponurą uciechę znajduje jedynie w odbieraniu go.
Pierwszą rzeczą, jaką trzeba zrobić, jest upewnienie się, że wiadomość od Angousgone jest prawdziwa i jego druh wyszedł cało z opresji. Potem razem muszą poszukać odpowiedzialnego za ostatnie tragiczne wydarzenia i zniszczyć go. Przedtem jednak trzeba postarać się o pomoc.
Nagle do komnaty wpadł jak burza kniaź, a jego wykrzywiona we wściekłym grymasie twarz nie wróżyła nic dobrego.
- Znowu! – ryknął, nie zwracając wcale uwagi na rannego Zbysława. – Znowu zabijają moich poddanych! Moich kmieci, których mam obowiązek chronić! Dość tego! Zbieram drużynę i rozprawię się z nimi raz na zawsze.
- Co się stało? – wyszeptał Szaratarisz.
- To chyba Pomorcy – powiedział Najwyższy Kapłan, który pojawił się w komnacie zaraz za Lestkiem. – Jeden z kmieci przybył właśnie z wieściami z Łupek. Sioło spalone, wszyscy zabici.
- Skąd wiadomo, że to Pomorcy?
- Odrąbali głowy i zabrali je – warknął wściekle kniaź. – Ciała cisnęli padlinożercom, a wieś spalili! Pomorcy! Jeszcze ja ich nauczę! Żadnego żywym nie zostawię!
- Kniaziu… - zaczął Najwyższy Kapłan.
- Czego?! – ryknął Lestek, a jego twarz, choć wydawało się to już niemożliwe, poczerwieniała z wściekłości jeszcze bardziej. – Nie będę czekał! Zaraz skrzyknę drużynę, a Pomorcy się nie wymkną! A i pewnie na Germańców się natknę! Pomorcy zawsze się przez nich poszczuć dają! Dostaną i jedni, i drudzy!
Kniaź sapnął i opadł na siedzisko, przerwę w napadzie wściekłości wykorzystał natychmiast Najwyższy Kapłan.
- Kniaziu, masz rację i Pomorców trzeba ścigać i ukarać, jednak, jeżeli to ich zwykła napaść, to nie ma potrzeby, abyś ryzykował swoją osobą…
- Myślisz, że jestem tchórzem?!
- Nie, ale twoja obecność jest niezbędna tutaj. Pragnę jedynie przypomnieć, że mamy większy problem niż Pomorcy. Twoja drużyna, kniaziu, poradzi sobie z pobiciem i przepędzeniem rejzy Pomorców. Nawet jeżeli są z Germanami.
Lestek zawarczał jak wściekły wilk, ale widać było, że chociaż z ogromną ochotą poszczerbiłby karki Germanom i Pomorcom i gonił ich do samych granic kraju Polan, argumenty Najwyższego Kapłana do niego trafiły.
- Drużyna rusza natychmiast, ja zostaję i dobrze by było w końcu usłyszeć od was, co tu się naprawdę dzieje i, najważniejsze, jak temu zaradzić.
***
- Naaaprzód! – Masław, który był setnikiem w drużynie Lestka, machnął pancerną prawicą i długi szereg wojów ruszył na północ, wzbijając pył i poszczękując ekwipunkiem.
Strzebor znajdował się w drugim szeregu od końca i ochoczo podążał za dowódcą, nie mogąc wprost doczekać się rozprawy z Pomorcami. Na samym początku kolumny znajdowały się bitne, dobrze uzbrojone i znające już smak krwi seciny przybocznych z drużyny samego kniazia. Ani Lestek, ani Masław nie wiedzieli, ilu jest Pomorców i czy nie sprzymierzyli się jak zwykle z Germanami. Dlatego zapadła decyzja, aby wojom z drużyny kniazia towarzyszyli kmiecie, którzy szli na samym końcu. Każdy z nich dysponował oszczepem, kamienną siekierą lub młotem i obitą skórą tarczą. Lekkozbrojni zwiadowcy wyruszyli już bladym świtem, aby rozeznać się w drodze i zdobyć informacje o wrogu. Strzebor myślał o pomordowanych mieszkańcach Lupek i krew w nim wrzała z nienawiści. Wieści, które dotarły do Gradeca mówiły o tym, że nikt nie ocalał. Wymordowali wszystkich mieszkańców i, jak to było w zwyczaju Pomorców, zabrali głowy, aby zabici nie mogli trafić do zaświatów. Strzebor pamiętał doskonale ostatnią napaść Pomorców, potem bitwę, kiedy wojów prowadził sam Lestek i w końcu zwycięstwo i śmierć wodza wrogów. Pamiętał też radość, jaka zapanowała wśród kmieci, którzy chwalili swego kniazia jednocześnie jako bitnego wodza i dobrego włodarza i opiekuna. Kiedy zaczęła się walna bitwa Strzebor wraz z innymi kmieciami czekał w zasadzce, aby odciąć odwrót uciekającym Pomorcom. Jednak taktyka Lestka była tak skuteczna, że z hordy wrogów nikt nie zdołał przebić się przez żelazny pierścień secin drużyny kniazia. Nieliczna grupka Pomorców, która ocalała z rzezi, w tym i sam ich wódz, została wzięta do niewoli i stracona.
Czoło kolumny zaczęło właśnie znikać w puszczy i wkrótce samego Strzebora ogarnął zielony półmrok. Długo maszerowali w ciszy z rzadka jedynie przerywanej kaszlnięciem woja, czy brzęknięciem ekwipunku. Co jakiś czas pojawiali się zwiadowcy i półgłosem zdawali relację setnikowi, po czym ponownie znikali w puszczy. Towarzysz i przyjaciel Strzebora, Mojmir, zerknął na niego z ukosa i uśmiechnął się, błyskając w półmroku zębami. „Pomścimy naszych i wybijemy wszystkich Pomorców” mówił ten uśmiech, a Strzebor gorąco wierzył, że właśnie tak będzie.
Kiedy dotarli do Łupek, ich oczom ukazał się smutny widok. Z pokaźnej osady zostały jedynie poczerniałe zgliszcza. Masław wydał rozkazy, wojowie ułożyli stos i powierzyli zabitych świętym płomieniom. Strzebor patrzył ponuro na huczący ogień, a w środku wrzał ze złości. Wkrótce setnik dał rozkaz wymarszu. Mojmir szturchnął w ramię Strzebora i mruknął coś pocieszająco, jednak nie dało to zamierzonego rezultatu. Widok, jaki przedstawiały sobą Łupki, ciężko będzie wyrzucić z pamięci. Mimo wszystko jednak był wdzięczny przyjacielowi za solidarność. Strzebor wiedział, że nie tylko jego dusiły wściekłość i żal.
Mojmir ze swoją rodziną mieszkał niedaleko zagrody ojca Strzebora. Pojął on za żonę śliczną Dąbrówkę, córkę Dargorada i spodziewał się niedługo swojego pierwszego potomka. Strzebor, chociaż był w tym samym wieku, nadal nie zdobył żony i mieszkał razem z rodzicami. Od jakiegoś czasu, a Strzebor miał wrażenie, że dokładnie od ceremonii ślubnej jego przyjaciela, matka krzywo patrzała na jego brak prób zdobycia kobiety. Jednak jemu się nie spieszyło. Wiedział, że ma jeszcze czas. Poza tym Milena, jedyna z dziewcząt, która mu się podobała, nie zwracała jakoś na niego uwagi. Czasem Strzebor poważnie zastanawiał się nad tym, aby przy pomocy przyjaciół, zgodnie ze starym zwyczajem, porwać Milenę i w chramie, w obecności bogów i kapłana, pojąć ją za żonę. Kiedy jednak widział jej zimne spojrzenie i obojętność, ta ochota jakoś mu przechodziła.
Szturchnięcie pod żebra przerwało jego rozmyślania. Syknął i spojrzał na Mojmira, który ruchem głowy wskazał na ich dziesiętnika dającego ręką polecenie zatrzymania się. Strzebor poczuł szybsze bicie serca – chyba zwiadowcy natknęli się na wroga. Na czole kolumny Masław w skupieniu wysłuchiwał zwiadowcy.
- Pomorcy leżą obozem tu, niedaleko, psie syny. Żrą, popijają i czują się bezpiecznie. Strażników dookoła niewielu. Nie ruszaliśmy żadnego, żeby się nie połapali.
- Dobrze – mruknął setnik. – Ruszamy. Zaskoczymy ich.
Pomorców faktycznie nie było wielu. Zwykła rejza, kilkudziesięciu wojów odzianych w skóry z krzemienną lub kamienną bronią. Potyczka była krótka. Woje z drużyny Lestka podeszli pod obozowisko, zabili nieliczne straże i spadli na wrogów jak jastrząb na swoją ofiarę. Mojmir, Strzebor i reszta kmieci nie wzięła w ogóle udziału w walce. Trzech Pomorców, którzy wpadli żywi w ręce Polan, Masław najpierw przepytał, a potem kazał ściąć. Następnie zebrał wszystkich dziesiętników na naradę.
- To nie wszyscy – powiedział setnik, patrząc na poważne twarze wojów. – Reszta Pomorców i psie syny z Germanii są tu niedaleko, wedle potoku Marmała, dobry kęs drogi na północ i zachód. Jeńcy mówili, że jest ich dużo. Cała wyprawa.
Dziesiętnicy mruczeli pod nosem, Masław w większości słyszał przekleństwa pod adresem Germanów, którzy celowo podburzali Pomorców i z ich pomocą nękali ciągle ziemie przy granicy.
- Trzeba się cofnąć, pozbierać kmieci i ich rodziny z sadyb i ruszać do Gradeca. Tam będziemy się bronić. Wysłałem już gońców do kniazia i do Gniezna. We cztery dni powinno być nas trzy razy więcej. Inni tropiciele już ruszyli do Pomorców, niedługo będziemy wiedzieć, ilu ich tam siedzi.
Dziesiętnicy mruknęli i pokiwali głowami.
- Ruszamy z powrotem do Gradeca, trzeba nam przygotować obronę, mosty spalić i ostrokół wzmocnić.
Strzebor ustawił się w szeregu i ruszył z resztą kmieci na końcu kolumny. Czuł się rozczarowany i zły. Obraz spalonych Łupek ciągle miał w pamięci. Wiedział też jednak, że walka go nie ominie. Bandy Pomorców wkrótce staną pod Gradecem i będzie okazja do zemsty. Westchnął głośno, wyrównał krok i pogrążył się we wcale nie weselszych myślach o Milenie.
***
Pomir, Odolan i Witosz byli najlepszymi łucznikami i tropicielami w drużynie Lestka. Mówiło się, że potrafią po ciemku trafić na sto kroków w orzech trzymany przez wiewiórkę i że potrafili wytropić rybę w wodzie. Była to oczywiście przesada, ale niezbyt wielka. W tej chwili maszerowali szybko przez puszczę z zadaniem znalezienia rejzy Pomorców i Germanów. Pozbyli się misiur i ciężkich bojowych łuków, przy sobie mieli tylko myśliwskie, mniejsze i bardziej poręczne łuki oraz krótkie miecze. Nie rozmawiali ze sobą w ogóle, słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.
Wszyscy trzej trafili do drużyny Lestka jeszcze jako młokosy, kiedy podczas obrony swojej rodzinnej osady w pobliżu Gniezna trzymali w szachu cały podjazd Pomorców. Ich celne strzały z dachu chaty w mgnieniu oka zmiotły kilkunastu najbardziej zajadłych napastników, a resztę zniechęciły na tyle skutecznie, że po kilku próbach Pomorcy wycofali się i zniknęli w puszczy, złorzecząc dzielnym młodzieńcom w swoim plugawym języku. Czyn rozszedł się szybko po pobliskich sadybach kmieci i tak trafił do uszu samego kniazia.
Teren zmieniał się stopniowo, puszcza robiła się coraz dziksza. Wszyscy doskonale wiedzieli, że nie ma tu już ani osad, ani gospodarstw. Kmiecie trzymali się blisko obronnych miejscowości takich jak Gniezno, Poznań, Santok czy Gradec. W razie ataku Pomorców, Germanów, czy po prostu innej większej bandy, można było bardzo łatwo schronić się za bezpiecznym wałem ziemnym i ostrokołem warownego grodu.
Wkrótce zapadła noc, którą spędzili przyciśnięci do siebie w wykrocie w pobliżu starego dębu. Nie ośmielili się rozpalać ognia, bo nie wiedzieli dokładnie, gdzie mogą znajdować się wrogowie. Dwóch drzemało, jeden czuwał, wsłuchując się w odgłosy kniei. O świcie podjęli marsz, ale posuwali się o wiele wolniej i ostrożniej niż poprzedniego dnia. Dziś właśnie spodziewali się natknąć na wrogów, o ile oczywiście ruszyli w drogę i nie obozowali dalej koło potoku Marmała. Drugi i trzeci dzień marszu nie przyniósł żadnych zmian. Tropiciele już byli pewni, że Pomorcy nie ruszyli z miejsca. Może czekali na powrót swoich towarzyszy, którzy leżeli martwi pod Łupkami?
Idący z przodu Witosz nagle zatrzymał się i schował w chaszczach, pozostała dwójka zrobiła to samo. Po krótkiej chwili zarośla z przodu zafalowały lekko i pojawił się pięciu Pomorców. Odziani w skóry z futrem na wierzchu przypominali raczej dzikie zwierzęta. W sękatych rękach trzymali prymitywną kamienną broń, a gdy zbliżyli się do ukrytych wojów, widać było ich spiłowane w szpic zęby w półotwartych ustach. Pech akurat chciał, że wrogowie kierowali się prosto na tropicieli Lestka. Witosz sięgnął po łuk i ostrożnie nałożył strzałę, pozostała dwójka zrobiła to samo. Pomorcy zbliżali się. Kiedy byli o jakieś pięć kroków od Witosza, ten zerwał się błyskawicznie, naciągnął łuk i posłał świszczącą śmierć prosto w twarz pierwszego wroga. Mgnienie oka po tym Pomir i Odolan wypuścili swoje strzały. W tym czasie Witosz odrzucił łuk i skoczył w stronę czwartego Pomorca, który stał oszołomiony szybkim rozwojem wypadków. Pchnięty dwa razy pod mostek, kaszlnął krwią i upadł w zarośla. Piąty wróg otworzył usta, żeby wrzasnąć o pomoc lub w trwodze, lecz dwie strzały uderzyły w niego jednocześnie – pierwsza w pierś, druga w oko. Stał przez chwilę nieruchomo, tylko lewa ręka drżała mu w niekontrolowany sposób. Witosz doskoczył do niego i uniósł zbroczone ostrze do ciosu, jednak opuścił je i pchnął Pomorca dłonią. Wróg padł ciężko jak worek zboża i znieruchomiał.
- Niedługo będą wiedzieć, że tu jesteśmy – mruknął Pomir, podchodząc do zabitych i dla pewności bodąc ich ostrzem. - Albo się pospieszymy, albo już możemy zawracać.
- Rozdzielamy się. – Zdecydował po chwili namysłu Witosz. – Zajdziemy ich od trzech stron. Zobaczymy, ilu ich jest i każdy na własną rękę wraca od razu do Gradeca, a w razie najgorszego – nie dadzą rady schwytać nas wszystkich.
Tropiciele uścisnęli sobie ręce i ruszyli w drogę.
Witosz szybkim krokiem przemierzał puszczę. Pot zrosił mu czoło, a nerwy miał napięte jak postronki. Nie, nie bał się, tylko był zły, że wpadli w tak głupi sposób. Wiedział doskonale, że nie minie wiele czasu, a Pomorcy zorientują się, że kilku z nich nie wróciło. Poszukają jakiś czas i znajdą zabitych, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Witosz z towarzyszami doskonale wiedzieli, że nie ma najmniejszego sensu próba ukrycia zwłok, ponieważ to nie kupiło by im wiele czasu. Dzicy zwiadowcy hordy Pomorców nie mieliby najmniejszych problemów ze znalezieniem śladów i odtworzeniem zdarzenia, które się tam rozegrało. Dlatego woje Lestka liczyli na szybkość i zaskoczenie. Plan był bardzo prosty i dlatego miał duże szanse, aby się udać. Podejść do obozowiska, zorientować się, ilu jest wrogów i wracać jak najszybciej się da z wieściami do Gradeca. Nie minęło wiele czasu, kiedy Witosz zatrzymał się i zaczął węszyć jak ogar, który złapał trop. Dym. Leciutki, niewyczuwalny dla zwykłego człowieka swąd ogniska. Jednak Witosz był tropicielem z dziada, pradziada. Jego rodzina zawsze żyła w puszczy i z puszczy. Jeżeli dym, to znaczy, że obóz musi być blisko, nie dalej jak dwa, może trzy strzelania z łuku. Trzeba zachować wielką ostrożność, dookoła obozu na pewno są wystawione czujki. Na pierwszego strażnika natknął się dość szybko. Przypominający bardziej zwierzę niż człowieka wróg, siedział w kucki pod drzewem i ogryzał kość z surowym mięsem. Powarkiwał przy tym i mruczał jak prawdziwa dzika bestia. Ostrze Witosza szybko pozbawiło go życia, był tak zajęty kością, że pewnie nie zauważył, od czego zginął. Woj wyciągnął ostrze i otarł je o odzienie zabitego. Łatwo poszło. Teraz szybko w stronę obozu, zanim ktoś odkryje ciało. Witosz niczym wąż prześlizgiwał się między drzewami i w zaroślach. Nie zaszeleścił żaden liść, nie trzasnęła pod stopą żadna gałązka. Swąd dymu był bardzo wyraźny, słychać też było niewielki gwar. Wrogów musiało być bardzo dużo. Tropiciel skakał wzrokiem od ogniska do ogniska, próbując zorientować się w liczbie wrogów. Oprócz prymitywnych Pomorców, których można było łatwo rozpoznać dzięki futrom i dość hałaśliwemu zachowaniu, Witosz zauważył także Germanów. Dobrze uzbrojeni w kruszcową broń i obite żelazem tarcze, w misiurach i hełmach, trzymali się raczej w swoim towarzystwie, unikając wrzaskliwych Pomorców. Siedzieli przy ogniskach, rozmawiali półgłosem, ostrzyli swoją broń. Witosz wiedział, że jest to cała wyprawa wojenna. Oni nie przyszli tu tylko palić i rabować, oni przyszli tu zdobywać. Nieprzyjaciół było tak wielu, że jeżeli z Gniezna nie przybędą posiłki, to Gradec nie zdoła się obronić, to było pewne. Trzeba jak najszybciej wracać i zawiadomić kniazia. Witosz już miał się wycofać, kiedy wśród Pomorców wszczęło się wielkie zamieszanie. Jazgotali i żywo gestykulowali, wskazując jeden z przeciwległych krańców obozu. Germanie, zaskoczeni nagłym ożywieniem swoich sojuszników, wstawali od ognisk, chcąc poznać przyczynę zamieszania. Witosz wytężył wzrok i nagle zacisnął zęby z wściekłości. Grupa Pomorców prowadziła związanych Odolana i Pomira. Obaj szli wyprostowani i bez cienia strachu, ale Witosz widział, że są ranni. Pomir miał ranę na twarzy i lewej dłoni, a Odolan w tym momencie zatoczył się i upadł na kolana, a Witosz zauważył ułamaną brzechwę strzały, sterczącą spomiędzy jego żeber. Za nimi szło kilkunastu Pomorców, dźwigając ciała swoich pięciu poległych towarzyszy. Przynajmniej tyle, pomyślał ukryty w zaroślach tropiciel. Jeńców podprowadzono do jednego z Germanów. Ten podszedł do nich i zapytał o coś Odolana, który w odpowiedzi pokręcił głową. Pytanie zostało zadane po raz wtóry, ale jeniec nadal nie udzielił odpowiedzi. Germanin skinął na swoich ludzi, którzy chwycili Odolana, położyli jego prawe ramię na pień, a jeden z nich wyciągnął zza pasa topór. Witosz odwrócił wzrok. Stuk! Oprawcy podnieśli jeńca i pytanie zostało zadane po raz trzeci. Odolan, chociaż miał mlecznobiałą twarz i trząsł się w szoku, splunął pod nogi Germaninowi, który ponownie skinął na swoich ludzi. Tym razem na pień przechylili głowę zwiadowcy. Stuk! Ciało osunęło się, a jeden z Pomorców podniósł głowę i przywiązał ją sobie za włosy do pasa. Wódz podszedł do Pomira i znów zadał pytanie. Witosz z wściekłości obnażył zęby, zawarczał i sięgnął dłonią do rękojeści. Szybko się jednak opanował. Niech śmierć jego towarzyszy ma jakiś sens, na nic nie zda się to, że rzuci się na wrogów i zaraz zginie. Trzeba ostrzec kniazia. Witosz nie wątpił, że wódz Germanów pytał o innych zwiadowców. Odolan oddał za niego życie. Nagłe ożywienie wśród wrogów ponownie zwróciło uwagę tropiciela. Obok wodza pojawiła się groteskowa postać. Przygarbiona, odziana w łachmany, wspierająca się na sękatym kosturze. Witosz mógłby przysiąc, że pod łachmanami miała setki węży, ponieważ szmaty falowały, wybrzuszały się dziwacznie i poruszały. Na dany przez nią znak, Pomir został rozkrzyżowany na ziemi, stwór wyjął z zakamarków swoich łachmanów kamienny nóż o dziwnym kształcie i pochylił się nad leżącym. Witosz ponownie zacisnął zęby. Pomorcy zaczęli rytmicznie uderzać bronią o tarcze, po chwili dołączyli do nich niektórzy Germanie. Bam! Bam! Bam! Wydawało się, że ziemia zaczyna drżeć w rytm tych uderzeń. W tym czasie postać w łachmanach zaintonowała dziwną, chrapliwą pieśń i zatopiła nóż w piersi Pomira. Po chwili na oczach zgromadzonych wyjęła serce tropiciela i z uwagą wpatrywała się w nie przez chwilę. Pieśń umilkła, umilkli też wszyscy Pomorcy. Dzwoniąca w uszach cisza została po chwili przerwana przez oprawcę, który wzniósł krwawy ochłap w górę i coś wrzasnął. Musiała to być dobra wiadomość, bo Pomorcy zanieśli się wrzaskiem i ponownie uderzali bronią o tarcze, a postać w łachmanach odgryzła kawałek serca i przełknęła go. Witosz poczuł mdłości, a łzy wściekłości i bólu napłynęły mu do oczu. Wycofał się ostrożnie, potem wstał i ruszył pędem w stronę Gradeca. Przysiągł sobie, że śmierć towarzyszy nie pójdzie na marne. Dostarczy wiadomość z ostrzeżeniem, a potem, kiedy Pomorcy i Germanie zbliżą się do osady, on, Witosz, sprawi, że tego bardzo pożałują.
***
Elfeg nie lubił Pomorców. Osobiście uważał ich bardziej za zwierzęta podobne psom niż za ludzi. Według niego nie było tu dla nich miejsca. Bitne, doskonale uzbrojone i wyszkolone oddziały German z łatwością poradziłyby sobie z Polanami i przepędziłyby ich z tej pięknej ziemi. Elfeg rozejrzał się dookoła. Puszcza szumiała, ptaki śpiewały, a dzień był słoneczny i piękny. Wyobraził sobie, że w tym miejscu wybudowałby swój kasztel i jako senior władałby tą ziemią. O, tutaj, na tym wzgórku. Wykarczowało by się las, usypało wały i wykopało fosę. Rzeczka, która płynie obok, zasiliłaby ją swoimi wodami. Tak, to było by dobre miejsce. Elfeg oczyma wyobraźni widział swojego ojca, którego surowe oblicze rozjaśniło by się, gdyby zobaczył jego włości. Wioski, pola uprawne, pod kasztelem zaś domy różnych rzemieślników. Miłe rozmyślania przerwał wrzask Pomorców, którzy zerwali się znowu ze swoich miejsc i rozpoczęli jakieś dzikie tańce i uderzali bronią o tarcze. Elfeg skrzywił się i splunął. Że też musiał bratać się z tymi dzikusami. Stojący obok niego Ginter mruknął coś pod nosem.
- Mówiłeś coś?
- Dzicz, mój panie. Bardziej zwierzęta niż ludzie. Z kim to przyszło nam przystawać?
Elfeg spojrzał łaskawym okiem na swego zastępcę. Sam nie ująłby tego lepiej, jednak nie dał nic po sobie poznać. Sam Henryk I Ptasznik powierzył mu misję poszerzenia granic Germanii i rozkazał wykorzystać do tego celu Pomorców i ich nienawiść do Polan.
- Król rozkazał – warknął tylko, chociaż bardzo chciał, aby Ginter znał jego zdanie. – Nie do nas należy decyzja. My musimy zrobić wszystko, aby woli króla stało się zadość.
- Tak, panie – zastępca pochylił z szacunkiem głowę.
Stali przez chwilę w milczeniu. Elfeg z radością wróciłby do rozmyślania o swoich przyszłych włościach i jak będzie kształtował tutejszą piękną ziemię na podobieństwo Germanii, kiedy jego spokój znów został zburzony. Między Pomorcami przechodziła groteskowa postać, a na jej widok dzicy woje milkli i cofali się z szacunkiem pochylając głowy. Elfeg wzdrygnął się. Postać owinięta była w łachmany i wspierała się na kosturze. Kiedy podeszła do Germanów odezwała się w ich języku, który jednak brzmiał jakby sycząco i z dziwnym bulgotaniem, jakby mówiący miał gardło nieprzystosowane do mowy ludzi.
- Wróżba jest dobra, mój panie – zasyczał stwór, a Elfeg zawsze miał wrażenie, że jego tytuł wypowiadany jest ze skrytym szyderstwem. – W trzewiach schwytanych wrogów ujrzałem najbliższą przyszłość. Nikt i nic nie stanie nam na przeszkodzie, wyprawa się powiedzie, a bracia Germanie razem z nami zdobędą wielu niewolników i wielkie łupy.
Elfeg powstrzymał się od pełnego obrzydzenia gestu, ponieważ obszarpana postać cuchnęła zawsze niczym rozkopana mogiła i zmusił się do przybrania, w jego mniemaniu, dyplomatycznego wyrazu twarzy.
- To dobrze wieści wodzu Zoc’pak – powiedział, jednocześnie starając się nie patrzeć na falujące szaty szamana, jakby pod ich powierzchnią wiły się setki węży. – To naprawdę było duże szczęście, że schwytaliście tych Polan.
- Wielki wódz nie cieszy się tak zbyt szybko – wysyczał z bulgotem szaman. – Pomorcy znaleźli ślady trzeciego, który zbiegł.
- Trzeciego? – warknął Ginter, lecz Elfeg uciszył go surowym spojrzeniem.
- To co teraz, wodzu? Jeżeli ujdzie, ostrzeże naszych wrogów.
Węże pod łachmanami, wydawało by się zafalowały szybciej i bardziej gniewnie.
- To nic. Wysłałem za nim pięciu naszych najlepszych wojów. Nie dotrze do Gradeca, już jest martwy. Kiedy ruszamy na Polan?
- We dwa dni, wodzu Zoc’pak. Do tej pory powinna do nas dotrzeć reszta moich wojów. Wspólnie będziemy wystarczająco liczni, aby zdobyć Gradec i przepędzić wszystkich Polan.
Szaman Pomorców uśmiechnął się szeroko, a Elfeg widział, że w głębi jego gardła, za spiłowanymi w szpic zębami coś mignęło. Germanin wzdrygnął się.
Kiedy Zoc’pak odszedł do swoich Pomorców, a Ginter oddalił się, aby sprawdzić gotowość wojów i rozstawić czujki, dowódca był z niego dumny, bo nie można bezgranicznie ufać Pomorcom, Elfeg wrócił do swego szałasu. Zdjął misiurę i odłożył na bok miecz. Przygładził swoją bujną jasną brodę i z przykrością stwierdził, że w czasie ostatnich tygodni spędzonych w puszczy, zalęgły się w niej wszy. Jednak to wszystko nie było tak wielkim problemem, ponieważ przybył tutaj, aby przynieść chwałę Germanii. Kiedy tylko Polanie zostaną pokonani i przepędzeni, nastanie na tych ziemiach dobrobyt i bezpieczeństwo. Mając cały czas głowę pełną marzeń o nowym porządku, udał się na spoczynek. Leżał przez chwilę, wsłuchując się w odgłosy obozu, potem zamknął oczy.
Sen, który go nawiedził, należał to tych, które można by było określić mianem proroczych. Poza tym był koszmarem. Elfeg widział siebie na czele biegnących na wały Gradeca wojów. Czuł uniesienie i był dumny z tego, że to właśnie jemu sam Henryk I Ptasznik powierzył to zadanie. Jednocześnie, w głębi ducha, odczuwał niepokój. Niebo pociemniało i kiedy rozejrzał się dookoła, spostrzegł, że nad grodem Polan wisi wielka czarna chmura. Czym ona mogła być? Elfeg poczuł zimno bijące od dziwnego zjawiska i wiedział już na ten dziwny, właściwy snom sposób, że to śmierć. Nie śmierć dla obrońców grodu, ale dla niego i wszystkich germańskich wojów. Zatrzymał się we śnie i chciał skrzyknąć swoją drużynę, ale kiedy obrócił się, zobaczył, że wszyscy są martwi. Stali, patrząc na niego z wyrzutem, a w ich ciałach ziały straszliwe rany od mieczy, toporów, włóczni i strzał. Krzyknął ze zgrozy, a wtedy szponiasta łapa chwyciła go z tyłu za twarz i zaczęła dusić. Elfeg miotał się i próbował wyrwać, jednak przeciwnik był nadludzko silny. Dusił się i wpadał w coraz większą panikę. W końcu wrzasnął i obudził się zlany potem, chwytając za miecz.
- Panie – do szałasu zajrzał Ginter i spojrzał z troską na dowódcę. – Panie, już świt. Kazaliście obudzić się…
- Wiem – uciął Elfeg, odkładając miecz i przegarniając mokre od potu włosy. – Zaraz.
- Panie… - Zaryzykował Ginter.
- Mów.
- Zoc’pak czeka.
- Już idę.
Ubrał się i wyszedł na zewnątrz.
Szaman stał nieopodal w towarzystwie dwóch swoich wojowników. Elfeg z trudem powstrzymał grymas obrzydzenia. Jednym z wojów był ten, który zabrał głowę schwytanego zwiadowcy. Nadal tkwiła przy jego pasie, ale te dwa dni, które minęły od śmierci, nie poprawiły ani jej wyglądu, ani zapachu. Pomorcowi w ogóle to nie przeszkadzało, płyny z przerąbanej szyi ciekły mu po ubraniu, grube mięsożerne muchy bzyczały wściekle dookoła odrażającego trofeum.
- Wodzu… - Zaczął sztywno Elfeg, starając się zignorować widok i smród.
- Chciałem ci tylko powiedzieć, panie – odezwał się kpiąco szaman – że zwiadowca został schwytany i zabity przez moich wojowników. Nikt nie ostrzeże naszych wrogów i nie zaniesie wiadomości o naszej sile.
- To bardzo dobra wiadomość…
Zoc’pak skinął głową i zrobił ruch, jakby zamierzał odejść. Zmienił jednak zamiar i przyjrzał się uważnie Elfegowi, a w jego oczach wyraźnie widać było kpinę.
- Zły sen, panie?
***
Witosz biegł i kluczył jak ścigane zwierzę. Wiedział doskonale, że jego ślady niedługo zostaną odkryte i ruszy za nim pościg. Nie mógł dopuścić do tego, aby zostać schwytanym. Wiedział jednak doskonale, że nie ma szans na to, aby zmylić trop, jedyny ratunek to szybkość. Półdzicy Pomorcy bardziej byli podobni zwierzętom niż ludziom i żadne znane Witoszowi sztuczki nie pomogą zgubić przeciwników. Zdecydował już i wiedział, że nie zatrzyma się na noc nawet na chwilę. Kiedy zapadła ciemność, jego tempo ucieczki nieco spadło, jednak cały czas kierował się na wschód, jednocześnie lekko zakręcając na południe. Liczył na to, że dotrze do bagien w pobliżu dawnej siedziby kniazia Chwosta i tam wśród trzęsawisk uda mu się na dobre zgubić pościg. Nocne godziny mijały powoli, a Witosz wciąż biegł. Był zmordowany, kiedy mrok zaczął szarzeć i zaczynało świtać. Tropiciel zatrzymał się na chwilę. Rozejrzał się, znalazł szybko jadalne kłącza i posilił się trochę. Zlizał poranną rosę z większych liści, westchnął głęboko i rozpoczął bieg. W trakcie drogi wydawało mu się, że w czasie nocy zboczył lekko w kierunku północnym, dlatego teraz skręcał bardziej na południe. Zbliżało się południe, kiedy zdecydował się na krótką przerwę przy napotkanym strumyku. Przez chwilę rozważał, czy nie wspiąć się na jakieś drzewo i trochę bardziej zorientować się w terenie, jednak po namyśle uznał to za niepotrzebną stratę czasu. Ugasił palące pragnienie i ruszył w dalszą drogę. Kiedy zaczynał zapadać zmrok, Witosz zatrzymał się. Był tak zmęczony, że nie zrobiłby już ani kroku dalej. Poza tym przez cały dzień nie miał w ustach ani kęsa jakiejkolwiek strawy. Podjął więc decyzję. Szybko zrobił prymitywne wnyki i po dłuższej chwili oprawiał już i piekł nad niewielkim ogniskiem małego zająca. Pieczyste podziałało na Witosza jak najlepszy balsam. Szybko odzyskał siły, ale całkiem poważnie zaczął rozważać możliwość krótkiego snu. Rzucił w ogień grubszą gałąź, aby żar tlił się lekko i nie wygasł, po czym skulił się miedzy korzeniami wielkiego drzewa i próbował zasnąć.
Gdy tylko przymknął oczy, wróciły obrazy z ostatnich tragicznych wydarzeń. Widział schwytanych towarzyszy, raz jeszcze przeżywał ich śmierć. Czarownik Pomorców owinięty w łachmany ściska w dłoni wyrwane serce Pomira i patrzy prosto w oczy ukrywającego się w zaroślach Witosza. Potem, jak na komendę, wszyscy Pomorcy i Germanie patrzą w jego stronę i wskazują go palcami. Tropiciel obudził się zlany potem. Ciężko oddychał przez chwilę i próbował zorientować się, ile czasu upłynęło. Żar w ognisku ciągle mrugał, a gałąź nie przepaliła się nawet do połowy. Witosz otarł pot z czoła i zaczął szykować się do drogi. Wiedział doskonale, że już nie zaśnie, a nawet gdyby mu się to udało, to nie chciał ponownie śnić. Zadeptał ognisko, nie siląc się wcale na jakiekolwiek zacieranie śladów i ruszył w drogę. Świt zastał go daleko od miejsca obozowania. Posilił się kłączami i orzeźwił rosą. Trząsł się z zimna i ogólnie nie czuł zbyt dobrze. Jednocześnie wiedział, jak wiele od niego zależy. Biegł jednak coraz wolniej, a w pewnym momencie upadł. Leżał przez chwilę, po czy usiadł i oddychał ciężko. Był pewien, że Pomorcy, którzy go tropili, nie zatrzymywali się nawet na chwilę i prawdopodobnie są bardzo blisko. Jeżeli nie utrzyma szybkiego tempa, dogonią go jeszcze przed zmierzchem. Wstał z trudem i spróbował biec, jednak po kilku krokach zatrzymał się i gwałtownie zwymiotował. Był wykończony i wiedział już, że nie da rady umknąć swoim prześladowcom. Mimo tego przemógł się i zaczął powoli iść dalej. Po chwili poczuł się trochę lepiej i wznowił bieg. Nie wytrzymał jednak długo i znów chwyciły go suche torsje. Upadł na ziemię i przetoczył się na plecy. Oddychał ciężko i wpatrywał się w szumiące dostojnie korony drzew. Ze stoickim spokojem zdał sobie sprawę, że nie da już rady się podnieść i najpewniej za chwilę pojawią się jego prześladowcy i zostanie zabity, a jego głowa znajdzie się przy pasie jakiegoś dzikiego Pomorca. Szkoda tylko, że nikt nie ostrzeże kniazia. Witosz mógł jedynie mieć nadzieję, że jeśli żaden ze zwiadowców nie powróci, to Masław i Lestek wyciągną z tego odpowiednie wnioski i nie zlekceważą zagrożenia. Tropiciel leżał i nie ruszał się, całkowicie już pogodzony z własnym losem. Nie trwało długo, kiedy do jego uszu dotarły odgłosy ostrożnych kroków. Witosz z trudem usiadł, aby spojrzeć w oczy swemu przeznaczeniu. Nie chciał umierać jak tchórz.
Przetarł oczy i z pogardą przyjrzał się swoim przeciwnikom. Patrzył przez długą chwilę, a potem przetarł oczy jeszcze raz. Zamrugał, ze zdziwienia otworzył usta, ale nic nie powiedział i z powrotem je zamknął.
Przed nim stały dwie osobliwe postaci. Jedna z nich, bardzo niska, przypominała krzew wawrzynu, tylko wśród liści błyskały łobuzersko ogromne żółte oczy. Za krzaczastym stworkiem stał wielkolud przypominający olbrzymi dąb z poskręcanymi jak mięśnie konarami. Jego czerwone ślepia miały dziki wyraz i groźnie wpatrywały się w Witosza. Wielkie ramiona poruszały się lekko ze skrzypnięciami, a palce to się zaciskały, to prostowały.
- A kto to przyszedł do naszego lasu, hę? – Zagadnął mały krzak, spoglądając bystro na tropiciela.
Witosz milczał, bo nie był pewien, czy wierzyć własnym oczom. Był raczej skłonny przypuszczać, że to jakieś majaki spowodowane zmęczeniem, głodem i pragnieniem.
- Kto przyszedł do naszego lasu? – Ponowił pytanie stwór i zaszeleścił, jego ogromny kompan pochylił się lekko, a jego wielkie ramiona uniosły się groźnie.
- Jestem… - Wychrypiał tropiciel – Jestem Witosz…
- Zęby wielkie i ostre ma? Kolce ma? – Stworek nastroszył liście i zbliżył się do siedzącego.
- Nie mam…
Krzew wybałuszył jeszcze bardziej oczy i przyjrzał się mu uważnie, a jego kompan głośno wciągał powietrze zupełnie tak, jakby węszył. Witosz poczuł ciarki wędrujące mu po grzbiecie.
W następnej chwili olbrzym opuścił ramiona i przykucnął, a mały stworek zbliżył się do tropiciela.
- Dobry ludź. Nic złego się nie stało. Zęby mu nie urosły, ani kolce. Powiedz, ludź, co robisz w naszym lesie?
"This world is a machine. A machine for pigs. Fit only for the slaughtering of pigs."

Szaratarisz (rozdział 3)

2
Całokształt mnie wciągnął, czekam na c.d.
Kilka uwag.
Potwór. Zgrzyta mi nazwa "żywiołak ciała", ciało to nie żywioł. Ale opis walki jest niekonsekwentny. Podkreślasz szpony, generalnie to taki Wolverine na sterydach (bez głowy), a u wszystkich przeciwników opisujesz obrażenia tępe, miażdżone. Takie wyposażenie obiecuje raczej odcięte głowy, kończyny, woja przepołowionego razem z tarczą. Nie przekonuje los Zbysława, tu świeci się wielki neon "musi przeżyć, jest potrzebny później"

Henryk I Ptasznik. To lokuje w określonym czasie, ale to nie jest problem. Natomiast jego zapędy terytorialne lokowały się zupełnie gdzie indziej - na terytorium Słowian Połabskich i dzisiejszego Pomorza Szczecińskiego. Nie najeżdżał na ziemie Polan. Prędzej widzę tu lokalnego grafa.
Borias pisze: ramię opadło bezwładnie wygięte w wielu miejscach pod dziwnymi kątami.
Obrażenia nie pasują do jednego ciosu. I jakoś nie pasuje ramię, które "opadło", u leżącego.
Borias pisze: Oczy martwego maga krwi spoczęły na kapłanie
Spojrzenie oczu. Chyba że wyjął oczy i położył na sobie :D
Borias pisze: Woj, który próbował zastawić się uniesioną tarczą, został zgnieciony na krwawą papkę.
Borias pisze: z głowy został tylko stos posiekanego mięsa i potrzaskanych kości.
Nie pasują mi te opisy. Raczej z głowy powinna zostać papka (miazga), a z woja stos mięsa i kości.
Borias pisze: Nagle do komnaty wpadł jak burza kniaź, a jego wykrzywiona we wściekłym grymasie twarz nie wróżyła nic dobrego.
Nie. Kim oni są, by kniaź osobiście informował ich o pomorskiej rejzie? (Wiem, jeden jest głównym bohaterem :D ) Zwłaszcza, że są niezdolni do walki, a problem jest natury militarnej, nie magicznej. Raczej widzę tu kniaziowskiego zausznika, który wpada z nowiną.

W opisie wojów (zwiadowców i Niemców) mam wrażenie, jakbyś mylił misiurę z kolczugą. Poza tym, misiurka datuje się na XIII w.
Zwiadowcy nie mogli pozostawić misiur/kolczug, gdyż raczej ich nie używali, to była zbroja pancernych.

To spory kawałek, są pomniejsze błędy, literówki, przecinki. Ale całokształt - dla mnie - na plus.
Powodzenia

Added in 28 minutes 15 seconds:
C.D. dalej nie pasują mi Germanie. Niemcy to określenie Kraszewskiego, może warto je uhonorować.
Ale ciekawi mnie, warto poszukać, czy nie funkcjonował tam wtedy termin Frankowie
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Szaratarisz (rozdział 3)

3
Wszystkie spostrzeżenia wezmę pod uwagę, dzięki. Piszesz o pomniejszych błędach, literówkach i przecinkach - to też ważne :mrgreen: Jeśli coś mi umknęło, to też chciałbym poprawić.
"This world is a machine. A machine for pigs. Fit only for the slaughtering of pigs."

Szaratarisz (rozdział 3)

4
To drobiazgi do golenia:
Borias pisze: smarowała ją jakimiś maściami
Jakisiów należy unikać, jeśli istnieje sensowny zamiennik. Np silnie pachnącymi maściami.
Borias pisze: był magiem krwi. Dość prymitywnym,
Złe określenie. Słabym/ nie wprawionym/niezbyt potężnym?
Borias pisze: Przed nimi pojawiła się sylwetka na oko dwa razy wyższa od przeciętnego człowieka
Teraz to zauważyłem. Gdzie to się dzieje, że stwór się mieści? Przecież nie w sali tronowej kniazia, inne pomieszczenia raczej nie będą tak wysokie. Era gotyckich zamków ma dopiero nadejść.
Borias pisze: Kiedy rozjarzona głowica kostura dotknęła żywiołaka, trzasnęło i zadymiło, ale nic poważnego się nie stało.
To zdanie jest po prostu złe. "Rozszedł się swąd palonego mięsa, stwór jednak nie zatrzymał się"
Borias pisze: , a siła ciosu rzuciła wróżbitą przez całą salę. Huknęło, nastąpiła implozja powietrza, kiedy pod wpływem ciosu załamała się magiczna tarcza.
Szyk do odwrócenia. Najpierw padła tarcza, potem poleciał.
Borias pisze: Ściany ozdobione były kruszcową bronią, kutą na zamówienie z najwyższej jakości stali
Stal, owszem, byłaby dostępna, ale rzadka, na pewno nie w skali obwieszenia całej ściany.
Borias pisze: Strzebor myślał o pomordowanych mieszkańcach Lupek
Łupek
Borias pisze: Witosz zauważył ułamaną brzechwę strzały, sterczącą spomiędzy jego żeber.
Brzechwa to statecznik (lotka, pierzysko). To ułamane to promień/drzewce. I z przebitym płucem powinien jednak pluć krwią.
Borias pisze: chwycili Odolana, położyli jego prawe ramię na pień, a jeden z nich wyciągnął zza pasa topór
"Jak nie torturować: znajdź 6 błędów"
Borias pisze: Przygarbiona, odziana w łachmany, wspierająca się na sękatym kosturze.
i jeszcze 2x łachmany w 2 zdaniach.
Borias pisze: Przygładził swoją bujną jasną brodę i z przykrością stwierdził, że w czasie ostatnich tygodni spędzonych w puszczy, zalęgły się w niej wszy.
Znacznie prędzej poczułby je pod kolczugą :D
Borias pisze: Kiedy tylko Polanie zostaną pokonani i przepędzeni, nastanie na tych ziemiach dobrobyt i bezpieczeństwo. Mając cały czas głowę pełną marzeń o nowym porządku, udał się na spoczynek.
Nie, nie, nie. Puk puk, kto tam? Demokracja! Cały ten akapit mi zgrzyta.
Borias pisze: Sen, który go nawiedził, należał to tych, które można by było określić mianem proroczych.
Narratorom profetycznym mówimy NIE. Koszmar i kropka.
Borias pisze: grube mięsożerne muchy
Mięsożerne jest tu IMHO zbędne. Tłuste muchy
Borias pisze: - Zły sen, panie?
Dobra okazja na pokazanie, jak faszysta zareaguje na taką bezczelność untermenscha
Borias pisze: Szybko zrobił prymitywne wnyki i po dłuższej chwili oprawiał już i piekł nad niewielkim ogniskiem małego zająca.
1) miał łuk 2) wnyki chwycą, albo nie 3) po zmroku?
Borias pisze: Jedna z nich, bardzo niska, przypominała krzew wawrzynu
Narracja jest z punktu widzenia tropiciela. Nie mógł wiedzieć, jak wygląda krzew wawrzynu, to roślina właściwa dla klimatu śródziemnomorskiego.

Tyle mi się rzuca.
M.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”