Rozdział 2
Szaratarisz ponownie rzucił kości, ale ich układ był taki sam. Zamyślony wpatrywał się w nie dłuższy czas, jednak interpretacja wróżby nadal nie chciała się zmienić. Zniszczenie i śmierć. Gdzie i kiedy miało nastąpić spełnienie tej wróżby? Mag wiedział, że przyszłość jest płynna i nic nie jest ustalone z góry, a odpowiednie działania mogły ją dowolnie kształtować. Skąd więc brało się u niego to przeświadczenie o nieuchronności nadchodzącej zagłady? To, że wróżba wiązała się bezpośrednio z ostatnimi wydarzeniami, było dla niego jasne. Postanowił zadać inne pytanie. Gdzie? Rzucił kości i spojrzał na wynik. Dziwne. Trzeba powtórzyć rzut. Kostki pomalowane rytualnymi wzorami starszymi niż Niniwa potoczyły się po ołtarzu Welesa. Znów ten sam wynik. Zło zamierzało uderzyć tu i teraz. Szaratarisz zacisnął zęby ze złości. To była właśnie największa wada wróżb. Zawsze mówiły prawdę, ale na swój przewrotny sposób i tylko od samego wróżbity zależała ich właściwa interpretacja. Może Angousgone szło nieco lepiej. Spojrzał w lewo, w miejsce, w którym znajdował się jego towarzysz. Mag bitewny klęczał w środku wykreślonego przez siebie kręgu. Mruczał pod nosem magiczne wezwania monotonnym głosem, lekko kołysząc się w przód i tył. Dym z łojówek ustawionych dookoła rysunków miał jadowicie czerwoną barwę i unosił się do góry, zwijając w fantastyczne kształty. Szaratarisz czuł wyraźnie, że pękają zasłony między wymiarami. Coś, co wezwał Angousgone, szykowało się właśnie do wkroczenia do ich rzeczywistości. Mrok w świątyni zgęstniał zauważalnie, olbrzymi szkielet, wyobrażenie boga wojny, uśmiechał się szyderczo przyczajony w mroku. Kłębiąca się mgła wypełniła krąg, całkowicie skrywając postać maga. Angousgone zaczął zadawać pytania w chropawym języku używanym przed eonami na ziemi. Z wnętrza chmury coś zaczęło odpowiadać dudniącym głosem, który zdawał się dobiegać ze wszystkich stron tak, jakby kilkanaście istot przemawiało naraz. Dialog trwał bardzo długo, czasem istota rozmawiająca z magiem wybuchała jadowitym śmiechem, który zdawał się ciąć jak zardzewiały nóż. Angousgone jednak cały czas panował nad sytuacją i nie pozwalał istocie na przejęcie kontroli. Powtarzał swoje pytania aż do momentu uzyskania odpowiedzi. Po dłuższej chwili mgła, która wypełniała magiczny krąg zaczęła się rozpraszać, a istota wezwana przez Angousgone wysyczała swoim przyprawiającym o dreszcze wielogłosem ostatnią odpowiedź, wybuchnęła szaleńczym śmiechem i wśród wizgu i grzmotu powietrza wypełniającego dziurę w rzeczywistości, wróciła do swego wymiaru. Angousgone otarł pot z czoła, podniósł się z klęczek i wyszedł z kręgu.
- Kiedy i gdzie? - Szaratarisz spojrzał na towarzysza.- Przeklęte demony...
- Kiedy i gdzie?
- Tu i teraz.
Szaratarisz zmełł w ustach przekleństwo.
***
Donec źle się czuł. Bolała go głowa, nie wiedział kompletnie, gdzie był i co się stało. Przechodził właśnie przez główną bramę Gradeca. Woj o srogim wyglądzie, który pełnił wartę, obrzucił go obojętnym spojrzeniem. Dla niego był tylko kolejnym kmieciem, który przybył do osady. Młodzieniec szedł przed siebie kierowany jakimś nakazem, którego nie rozumiał i nie chciał rozumieć. Donec skierował się w stronę gradeckiego rynku, gdzie zebrał się już spory tłum sprzedającym i kupujących. Ludzkie mrowie falowało, a ich głosy stapiały się w jedno i brzmiały jak szum morza. Donec zatrzymał się wśród tłumu, coś mówiło mu, że dotarł na miejsce. To tutaj, tu wszystko się zakończy. Wzniósł ręce, a z jego ust dobyły się dziwne gardłowe słowa w ogóle niepodobne do tych, których uczyła go matka.
***
- Nie wiecie? - Najwyższy Kapłan nie krył swego szczerego zdziwienia.Mag i wróżbita pochylili głowy.
- Żałujemy, ale nie potrafimy pomóc. Wiemy tylko, że coś złego stanie się tu i teraz.
- Tu i teraz?
Angousgone zazgrzytał ze złości zębami.
- Nic więcej nie powiedziały ani wróżby, ani magia przywołania.
- Ostrów Lednicki i nasza świątynia są bezpieczne - Najwyższy Kapłan otarł pot z czoła. - Jeżeli wasze wróżby mówią prawdę, uderzenia należy spodziewać się gdzieś indziej.
- To może wydarzyć się wszędzie - Szaratarisz spojrzał na swoich towarzyszy i zakreślił ręką krąg. - Może wioska, może czyjaś rodzina, albo pojedynczy człowiek... Nie wiadomo. Dawno nie spotkałem się z czymś takim. Zawsze można było określić z pewną dokładnością kiedy i gdzie. Ktoś albo coś celowo przesłania nasze próby.
- I wiemy - dodał Angousgone - że to nie byle ktoś lub coś...
- Co więc robić? - spytał Najwyższy Kapłan.
- Pozostaje tylko czekać - Szaratarisz wzruszył ramionami - ale wydaje mi się, że powinniśmy powiadomić kniazia, niech będą gotowi.
***
Unold otarł pot z czoła i rozprostował obolałe plecy. Trzymane w szczypcach żelazo zanurzył w wodzie, która zasyczała i buchnęła kłębem pary. Unold był jedynym kowalem w Gradecu, pochodził z Germanii. Zawsze serdeczny i skory do żartów z klientami, stanowił zaprzeczenie wyobrażenia kowala, który powinien być nieużytym mrukiem z posturą golema. Lubił pogawędzić i chętnie słuchał wszystkich, ale nikt nic nie wiedział na temat jego przeszłości. Unold nigdy nikomu nie mówił o tym, że stracił żonę i syna. Pamiętał tamto tragiczne zdarzenie, jakby wydarzyło przed południem, a minęło już dziewięć zim. Do dziś przeklinał sam siebie, że nie pojechał z synem na zamek swego seniora, aby odwieźć zamówienie – prawie dwie kopy grotów do bełtów, nowe misiury, hełmy z nosalami i groty włóczni. Młodemu towarzyszyła żona Unolda, która chciała rozejrzeć się przy okazji po jarmarku. Wszyscy we wsi mówili, że takich cudów nigdzie indziej zobaczyć nie można. Nigdy nie dotarli do celu. Znaleziono wóz, martwego konia i ani śladu po żonie i synu Unolda. Szukali przez dziesięć dni, potem wszyscy dali za wygraną. Unold szukał następne dziesięć. Wtedy powoli zaczęło do niego docierać, że to już koniec. Stary kowal bardzo to przeżył. Nie mógł zostać w rodzinnej wsi, bo każdy kąt przypominał mu o straconym szczęściu. Pewnego ranka, po nieprzespanej nocy, kiedy rzucał się na sienniku i gryzł pięść, aby nie skowyczeć z rozpaczy jak zwierzę, zdecydował się. Zebrał kilka niezbędnych rzeczy, w tym swoje bezcenne narzędzia, i siadł na wóz pierwszego kupca, który się na to zgodził. Byle dalej… Byle jak najdalej od tego miejsca… I tak dotarł w końcu do Gradeca. Kiedy ziomkowie z Germanii, którzy przybywali do osady w interesach, pytali dlaczego został w kraju Polan, z reguły odpowiadał, że jest już dość leciwy. Poza tym, mówił, kniaź Lestek osobiście go o to prosił. Zapewnił mu także dostawy kruszcu z Germanii, kazał kuć broń i pancerze dla jego wojów. Unold musiał wkrótce rozejrzeć się za dobrymi czeladnikami. Na początku wziął do przyuczenia ośmiu młodzieńców, ale szybko okazało się, że do kowalstwa nadaje się co najwyżej trzech. Kuźnia zaopatrzona była w trzy paleniska zbudowane z gliny szamotowej i obłożone cegłami. Lestek sprowadził najlepszych zdunów z Germanii, aby zajęli się ich budową. Sprowadził także trzy wielkie kowadła: główne, największe, jednorożne i dwa mniejsze szpyrogi. Unold pracował przy największym, kując głownie mieczy dla kniaziowych wojów. Nigdy nie pozwalał, aby tak odpowiedzialną pracą zajmowali się jego czeladnicy. Oni najwyżej mogą potem ostrzyć i polerować. Na razie nie są jeszcze gotowi. Dotyczyło to wszystkich czeladników, ale jak się okazało, musiał znaleźć się wyjątek, który potwierdziłby tę regułę.
Zdarzyło się pewnego razu, że przy kuźni pojawiła się młoda dziewczyna, na oko czternaście, piętnaście zim i przyglądała się z zainteresowaniem pracy kowala. Była zadbana i na pewno nie bezdomna. Kiedy Unold ją zauważył i próbował zagadnąć, spłoszyła się i uciekła. Wróciła nazajutrz o świcie. Stała tak i patrzała na opadający młot kowalski, wytrzeszczając brązowe oczy. Kowal nie chciał jej straszyć i nie odzywał się. Czasem znikała na chwilę, ale pojawiała się szybko z powrotem z pajdą suchego chleba lub podpłomykiem. Siadała znów w bezpiecznej odległości i patrzyła. Trwało to wiele dni. Któregoś razu Unold przyłapał ją w kuźni, kiedy podziwiała wytwory sztuki kowalskiej. Wodziła palcami po hełmach i głowniach mieczy, w półmroku budynku błyszczały jej wielkie oczy. Unold zatrzymał się zaskoczony, widząc swojego gościa. Patrzył na nią i uśmiechał się pod nosem. Kiedy spróbował coś powiedzieć, znów przestraszyła się i uciekła. Kowal próbował dowiedzieć się czegoś na jej temat, pytał klientów, ale nikt nie potrafił powiedzieć mu nic pewnego. Żaden z czeladników też nic nie wiedział. Zagadka wyjaśniła się po południu.
- Panie kowal – kmieć obracał w rękach lemiesz i widać było, że jest pod jego wrażeniem – jak ma na imię, to nikt nie wie. Wiadomo tylko, że Pomorcy spalili jej sioło, ubili wszystkich, i starych, i młodych. Woje kniazia Pomorców szybko poszczerbili, a w ruinach znaleźli właśnie ją i jeszcze dwóch chłopaków. Kiedy wracali, zajechali do nas, do Łupek. Ową trójcę we wsi zostawili, kazali się zaopiekować. Chłopaki w mig się przyzwyczaili i z czasem zapomnieli chyba. Ale ona… Płakała prawie bez przerwy i wcale się nie odzywała. Potem jakby jej przeszło. W końcu zniknęła. Przestraszyliśmy się, że coś jej się stało. Ale jeden od nas zobaczył ją tu, w Gradecu. Nie chciała wracać, a my nie przymuszaliśmy. Nocowała w świątyni Żywii, karmili ją tam… Tedy my pomyśleli, że lepiej jej tu będzie, pewnie kapłanką zostanie… Ile sobie życzycie z ten lemiesz?- Weźcie sobie i niech wam służy – Unold w tej chwili miał głowę zajętą zupełnie czymś innym.
Dziewczyna nie pojawiła się jednak następnego ranka, a stary nawet nie przypuszczał, jak bardzo przyzwyczaił się do jej obecności i jak bardzo odczuwał jej brak. Następnego ranka także jej nie było. Kowal czuł się rozdrażniony, a praca w ogóle mu nie szła. Jednak na trzeci dzień pojawiła się znowu i z dalszej niż zwykle odległości obserwowała pracę w kuźni. Unold postanowił raz na zawsze skończyć te podchody. Ruszył w jej kierunku i chociaż skuliła się ze strachu na jego widok, to już nie uciekała.
- Jeżeli chcesz, możesz podejść bliżej, możesz wejść do środka, nikt cię nie przegoni – kowal dziwnie się z tym czuł, ale po jego słowach dostrzegł wyraźnie wdzięczność w oczach dziewczyny.
- Jeżeli chcesz, możesz podejść bliżej, możesz wejść do środka, nikt cię nie przegoni – kowal dziwnie się z tym czuł, ale po jego słowach dostrzegł wyraźnie wdzięczność w oczach dziewczyny.
I w ten sposób zaczął się nowy etap życia w kuźni. Dziewczyna przeniosła się na stałe do warsztatu i zajmowała małą izdebkę na tyłach. Codziennie siedziała na beczce z deszczówką, machała nogami i z wyraźną przyjemnością i wielkim zainteresowaniem przyglądała się pracy kowala i jego czeladników. Kiedyś wreszcie zdecydowała się.
- Jak ty to robisz? – zapytała, a Unold aż podniósł głowę zaskoczony. – Jak to robisz, że wychodzą ci takie rzeczy?Stary otarł pot z czoła i uśmiechnął się serdecznie, otwarcie i po raz pierwszy od tragedii zupełnie szczerze i spontanicznie.
- Jak chcesz, to ci pokażę.
Od tego dnia wszystko potoczyło się bardzo szybko. Mała okazała się bardzo zdolna, miała prawdziwy talent, w mig chwytała wszystkie nauki Unolda i nie minął miesiąc, kiedy jej młot huczał na szpyrogu w duecie z młotem starego. Gwoździe, podkowy, motyki i żelazne okucia, potem groty do strzał i ostrza włóczni. Wreszcie zaś prawdziwy sprawdzian umiejętności – pierwsza głownia miecza. Unold bardzo długo wpatrywał się w jej dzieło, ważył je w dłoni i próbował znaleźć jakieś uchybienia.
- Świetna robota – powiedział w końcu. - Świetna robota, córko…Dziewczyna uśmiechnęła się, a jej oczy błyszczały ze szczęścia.
Stary otrząsnął się ze wspomnień, zbliżył kutą wcześniej głownię do oczu i krytycznie się jej przyglądał. Prosta, z pojedynczym zbroczem i ostrym końcem. Tak… To dobra broń. Kiedy owinie się rękojeść paskami skóry, jej wyważenie będzie idealne. Unold zastanawiał się jeszcze chwilę, po czym odłożył ostrze i poszukał wzrokiem kolejnej sztaby metalu do obróbki. Od dosyć dawna chodził mu po głowie pomysł na nowy rodzaj głowni. Takiej, która pozwoliłaby zmniejszyć ciężar, ale jednocześnie ją wydłużyć i tym samym zwiększyć zasięg walczącego oraz jego szansę na wygraną w boju. Teraz, kiedy skończył kucie dwunastu zamówionych przez kniazia mieczy, chciał wypróbować nową metodę. Wrzucił sztabę do paleniska i mruknął do czeladników, aby zajęli miejsca przy miechach. Buchnęło parzące powietrze, a Unold obrócił sztabę w żarze. Nie trwało to długo i za chwilę rozlegał się miarowy huk młota. Kowal pracował zawzięcie. Bardzo to lubił, bo zajęcie pozwalało oderwać myśli od przeszłości. Wiedział doskonale, jak obrabiać żelazo, na jego kowadle było ono tworzywem, z którym robił, co chciał. Głownia miecza jego pomysłu powoli zaczęła nabierać kształtu. Otarł pot z czoła, włożył żelazo z powrotem do ognia i sięgnął bo bukłak z wodą. Wypił trochę i wyszedł przed kuźnię. Odetchnął głęboko kilka razy i rozejrzał się wokoło. Na głównym placu pełno było ludzi. Sprzedający i kupujący targowali się zawzięcie, kowalowi szum gromady ludzkiej przypominał podrażnione w gnieździe osy. Nagle jego uwagę zwrócił rudowłosy młodzieniec, który szedł na dziwnie sztywnych nogach z oczami wpatrzonymi w jakiś punkt przed sobą. Zatrzymał się on na samym środku placu, gdzie tłum był największy. Wzniósł w górę ramiona i coś powiedział. W następnej chwili buchnął mu z ust zielony dym o niezdrowym zgniłym odcieniu, jego ciało sczerniało i odpadło od kości. Unold przez chwilę widział krwawy szkielet, który stał sztywno przez moment, a potem upadł na ziemię. Kłęby zgniłozielonego dymu buchały na wszystkie strony rynku. Kiedy tylko dotknęły jakiegoś człowieka, jego ciało błyskawicznie czerniało i odpadało od kości, a krwawy szkielet przewracał się z klekotem kości na ziemię. Ludzie wrzeszczeli, uciekali i umierali. Wydawać by się mogło, że zielonkawa mgła obdarzona jest jakimś rodzajem inteligencji, ścigała, wyszukiwała i zabijała w mgnieniu oka. Kowal widział pędzącą w jego stronę zagładę, ale nie próbował uciekać.
- Bogowie, połączcie mnie z moją rodziną – wyszeptał tylko i zamknął oczy.***
Lestek patrzył, jak mag i wróżbita krzątają się w komnacie, czyniąc dziwne gesty i mamrocząc coś pod nosem. Czuł się niepewnie, jak zawsze, gdy w grę wchodziły niepojęte dla niego magiczne siły. Był kniaziem, wojem i nie czuł strachu przed przeciwnikiem z krwi i kości. Magia to było coś innego. Mogła zaatakować zdradziecko i człowiek już był martwy. Jak można się bronić przed czymś takim? Wzdrygnął się silnie. Jakoś tak zimno się zrobiło.
- To nawet nie wiecie, co nam grozi? – spytał z przekąsem. – Jak zamierzacie nam pomóc?- I bronić? – dodał półgłosem Zbysław, który, tak samo jak kniaź, nie znał się na magii, nie ufał jej i bardzo się obawiał.
- To trudne do wyjaśnienia, panie. – Angousgone kreślił w powietrzu skomplikowane figury. – Jednak, zapewniam cię, twój dwór będzie chroniony przed prawie każdym rodzajem zaklęcia.
- Prawie?
- Nie można przewidzieć wszystkiego.
Lestek otworzył usta, aby wygłosić jakąś niepochlebną uwagę na temat magii w ogóle, gdy nagle Szaratarisz uniósł dłoń i wykrzywił usta w wilczym grymasie.
- Tutaj!
- I teraz… - dokończył Angousgone. – Biegiem!
***
Śmierć nie nadeszła tak szybko, jak się tego spodziewał. Po długiej chwili Unold odważył się otworzyć oczy. Od śmiercionośnego, jadowicie zielonego tumanu mgły oddzielała go ściana czegoś, co przypominało mu rybi pęcherz rozpinany w oknach przez ubogich kmieci. Rozejrzał się dookoła. Trzej jego czeladnicy stali pod ścianami sparaliżowani strachem i szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w śmiercionośne opary, bojąc się nawet głębiej odetchnąć. Kowal poczuł przypływ paniki. Dziewczyna! Gdzie ona jest? Bogowie! Tylko nie to! Nie odbierajcie mi jej!
Gdzie ona jest! – wrzasnął w stronę czeladników. – Widział ją który?!Nikt nie odpowiedział, młodzieńcy nawet nie drgnęli. Kowal zaklął plugawie po germańsku i rzucił się w stronę dziwnej ściany.
- Nie podchodź! – Rozkaz wygłoszony stanowczym tonem osadził go na miejscu. – Nie podchodź, bo zginiesz!
Unold obrócił się i zobaczył dziwną postać w kolczym pancerzu, z kosturem zwieńczonym czaszką o dziwnym kształcie. Przybysz mierzył go surowym wzrokiem.
- Jeżeli ktoś został poza Barierą, już nie żyje. Poczekaj, opar zaraz się rozproszy.
Zgodnie ze słowami nieznajomego śmiercionośna mgła niebawem zniknęła. Przybysz wykonał skomplikowany gest dłonią, a dziwna ściana, która oddzielała ich od koszmaru na zewnątrz, zafalowała i zniknęła. Unold biegł po rynku i rozglądał się. Dookoła widział tylko krwawe szkielety, leżące w ciemnozielonej mazi. Nawet jeżeli zginęła, to się nie dowie gdzie, nie będzie mógł powierzyć jej duszy bogom i rozpalić stosu. Nie mógł nawet wołać, bo nie przecież nie znał jej imienia. Widział ocalałych, którzy tak jak on błądzili wśród upiornych szczątków, płakali bezradni, unosili w górę pięści w bezsilnym gniewie. Kowal przetarł rękawem załzawione oczy.
- Córko! – Jego krzyk był pełen rozpaczy. – Córko! Córko! Córko…
Cisza. Kowal ukrył twarz w dłoniach i upadł na kolana. Jego świat, który dźwigał się powoli z ruin po poprzedniej tragedii, właśnie się zawalił.
- Tato… - Silne, młode ramię dźwignęło go z klęczek. – Tato, jestem tutaj.
***
Przez kolejne pięć dni płonęły pogrzebowe stosy. Wszyscy, którzy zginęli w Gradecu, zostali powierzeni bogom. Ci, którzy przeżyli, zajęli się ciężką pracą, której celem był powrót do normalności. W tym samym czasie Lestek przebywał w chramie na Lednicy i razem z najwyższym Kapłanem i dwoma magami próbował dowiedzieć się, jak mogło do tego dojść i kto mógłby za tym stać.
- Co to w ogóle było? - Kniaź nie mógł ukryć w głosie prawdziwej grozy. - To czary jakieś? Słyszałem, że ludzie po prostu się rozpływali... I czy może coś takiego zdarzyć się jeszcze raz?- Życiożerca - krótko odpowiedział Angousgone.
- A co to takiego?
- Pozwól, panie, że spróbuję to wytłumaczyć - Najwyższy Kapłan zwrócił się do kniazia. - Jest to stara klątwa, tak stara, że wydawało mi się, że nie ma już ludzi, którzy potrafiliby ją rzucić. Ja wcześniej nawet o niej nie słyszałem. Kiedy wydarzyła się ta tragedia, Angousgone zorientował się, z czym ma do czynienia i podjął odpowiednie działania. Jednak nawet on nigdy nie widział czegoś takiego na własne oczy.
- Słyszałem tylko o tym, jednak wiem, czym należy się posłużyć, aby obronić się przed Życiożercą. Sama magia jest bardzo stara. Mój mistrz opowiadał mi o tym, kiedy byłem jeszcze uczniem. Dobra wieść jest taka, że bardzo trudno ją rzucić i dlatego w najbliższym czasie nam to nie grozi. Z tego, co wiem, najpierw potrzebna jest wielka ofiara z życia, potem trzeba przygotować nosiciela, który zaniesie Życiożercę tam, gdzie chcemy go użyć. Dlatego wiem, że nasz przeciwnik jest bardzo groźny i doświadczony, skoro potrafi posługiwać się takimi czarami. Trzeba być gotowym na wszystko, bo to na pewno nie jest koniec.
- Nie wszystko? - Twarz kniazia była teraz czerwona z gniewu. - Jeszcze nie wszystko? Czego mamy się spodziewać? I skąd wiesz, że to nie koniec?
- Wróżby były jednoznaczne - odezwał się Szaratarisz. - To nie jest koniec, to dopiero początek i chociaż użyliśmy najsilniejszych wróżb i magii przywołania, nasz przeciwnik nadal pozostaje nieznany. To nie jest byle ktoś.
- Albo coś - dodał Angousgone.
- Co więc wypada nam czynić? - Lestek potoczył ciężkim wzrokiem po zebranych.
- Wszystko zaczęło się od tego nieszczęsnego rybaka i połowu w północnej części Jeziora Lednickiego - powiedział Najwyższy Kapłan - więc trzeba tam zacząć.
- Przygotuję drużynę i jutro o świcie ruszamy.
- Nie trzeba, panie - Szaratarisz spojrzał na swojego towarzysza, który skinął głową. - Sami się tym zajmiemy. W tym czasie wasi wojowie muszą dokładnie sprawdzać wszystkich obcych, którzy pojawiają się w osadzie.
-A jeżeli zobaczą kogoś podejrzanego?
- Mają go od razu zabić.
Ranek był dość rześki. Chociaż na niebie nisko wisiały chmury, Szaratarisz wiedział, że nie będzie padało. Kiedy tylko przedostali się z Angousgone na północny kraniec jeziora, postanowili się rozdzielić. Atmosfera miejsca była ciężka i złowroga. Wróżbita wyczuwał, że całe miejsce wręcz wibruje od złej aury magicznej. Te ziemie na pewno były przeklęte, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem jeden miał skierować się na wschód, drugi na zachód. Po zatoczeniu łuku wyznaczyli sobie spotkanie przy stołbie Chwosta.
- Pamiętasz? - mruknął Angousgone. - To była ciężka walka.- Tak. Wróż był całkiem silny, tamten szaman też. Jednak nie mogli mierzyć się z nami.
- Szkoda trochę, mogliśmy się od siebie dużo nauczyć.
- Szkoda.
Ruszyli w przeciwne strony. Angousgone szedł i czujnie rozglądał się dookoła. Jednocześnie zaś jego myśli błądziły w przeszłości. Żona Chwosta pochodziła z Germanii, nie była też nowicjuszką jeżeli chodziło o tajemne arkana. Znała się bardzo dobrze na zielarstwie, a jej jady i trucizny nie miały sobie równych. Wielu członków rodziny Chwosta przekonało się o tym na własnej skórze. Razem z nią do kraju Polan przybyło też dwóch magów. Wróż i szaman. Angousgone skrzywił się. Pamiętał zapalające strzały, którymi obrońcy zasypywali oblegających. Płomienie obejmowały wojów, którzy krzyczeli trawieni ogniem, którego nie można było ugasić. Plagi, które atakowały znienacka i tylko połączonymi siłami Szaratarisz i Angousgone byli w stanie opanować straszliwe choroby i ocalić całą armię. Potwory, które pojawiały się znienacka i rozszarpywały wojowników całymi dziesiątkami. To na pewno nie była łatwa przeprawa i wbrew wygłoszonym wcześniej lekceważącym uwagom, tak naprawdę obaj mieli sporo szczęścia. Mag otrząsnął się z myśli o przeszłości i skupił się na teraźniejszości. Teren stawał się coraz bardziej podmokły, szlam bagienny chlupotał, a smród bagniska stawał się nie do zniesienia. Im głębiej wchodził na teren trzęsawiska, tym bardziej blakło światło dnia, ustępując miejsca zielonemu półmrokowi. Angousgone wiedział, że niedługo dotrze do ruin grodu. Można śmiało stwierdzić, że spodziewał się jakiegoś przeciwnika, jednak jego widok całkowicie go zaskoczył. Czekał na niego kompletnie odsłonięty zaraz za przegniłymi resztkami palisady obok głównej bramy. Mag okiem znawcy zmierzył przeciwnika. Był on nienaturalnie wielki, nagi do pasa, na głowie miał jakiś rodzaj maski, przez otwory której patrzały na maga zimne jak u gada oczy. Na szyi miał naszyjnik z małych ludzkich czaszek i na pierwszy rzut oka nie wydawał się uzbrojony. Angousgone wyciągnął z pętli przy pasie topory, zakręcił nimi i półkolem, powoli i ostrożnie zaczął zbliżać się do przeciwnika. Wielkolud sięgnął sobie do brzucha. Mag zauważył, że ze ciała wystają mu dwie kościane rękojeści. Wbite pod skórę w jakby naturalnych pochwach tkwiły dwa ostrza. Przeciwnik wyciągnął je z obrzydliwym ssącym odgłosem i skierował w stronę Angousgone. Mag wiedział, że czeka go ciężka walka. Nagle wielkolud nakreślił prawą ręką skomplikowany symbol i wypowiedział kilka chrapliwych sylab. Oba jego ostrza w tej samej chwili rozjarzyły się złowrogim zielonkawym blaskiem.
„Magia krwi” – pomyślał Angousgone. – „Niedobrze”.
Zawinął toporami i półkolem zaczął się zbliżać do przeciwnika. Amulety, które nosił i czary ochronne, których używał, chroniły go przed większością zaklęć, jednak w przypadku użycia magii krwi nic nie było pewne. Angousgone planował na początku zaatakować zwykłą bronią, a do użycia czarów bitewnych uciec się tylko w ostateczności. Oba jego topory, choć wyglądały na zwykłą broń, wcale takie nie były. Znalezione daleko za murem Hadriana, obłożone starożytnymi zaklęciami najprawdopodobniej przez kapłanów rzymskich lub przez szamanów Piktów, były bardzo groźną bronią. Olbrzymi przeciwnik maga zbliżał się tymczasem, z jego ust wydobywał się jakiś dziwny charkot, a oczy w masce płonęły szaleństwem.. Nagle pochylił się lekko i rzucił do ataku. Wymienili kilka ciosów I Angousgone wiedział już, że wróg potrafi też bardzo dobrze posługiwać się konwencjonalną bronią. Jego ostrza płonęły złowrogą magią krwi i Angousgone wiedział, że jeżeli tylko pozwoli się zranić, nie będzie dla niego najmniejszej szansy. Postanowił zatem postawić wszystko na jedną kartę i rozstrzygnąć walkę w jednym starciu. Wygiął ciało szykując się do ataku, zamarkował cięcie prawą ręką, wyprowadzając jednocześnie zabójczy zamach lewą. Ostrza zadzwoniły o blok przeciwnika, który równie szybko wyprowadził kontratak. Przeciwnicy odskoczyli od siebie na kilka sekund i ponownie zwarli się w walce. Ostrza dzwoniły na zastawach i świszczały, rozcinając powietrze. Angousgone już wiedział, że nie jest w stanie ominąć bloków swego przeciwnika. Musi szybko zakończyć starcie, ponieważ tamten górował nad nim siłą, a czas działał na jego niekorzyść. Rzucił się znów do ataku, jednak zamiast uderzyć toporem, cisnął go w twarz przeciwnika. Zawyło rozcinane ostrzem powietrze, jednak wielkolud odbił niezgrabnie broń, ale dał tym samym magowi szansę, na którą ten wyczekiwał. Zadany oburącz cios toporem zdjął głowę z ramion wielkoluda. Poszybowała łukiem i plasnęła w bagno. Tułów stał jeszcze przez chwilę, wykonując nieskoordynowane ruchy rękoma, po czym uczynił jeden chwiejny krok do przodu i ciężko upadł w błoto. Angousgone otarł pot z czoła, uśmiechnął się ponuro, krew jeszcze szaleńczo pulsowała mu w skroniach, pobudzona starciem. Więc to jeszcze nie dziś, bogowie postanowili, że będzie jeszcze żył. Rozejrzał się za swoim toporem, podszedł, podniósł go i starannie oczyścił.
Kap!Angousgone spojrzał pod nogi.
Kap! Kap! Kap!
Woda obok stóp maga robiła się coraz bardziej czerwona. Spojrzał na swój lewy bok. Chyba pojedynek pozostanie nierozstrzygnięty. Wypuścił z drętwiejących palców broń i upadł na kolana. Głowa opadła mu na pierś i po chwili Angousgone przewrócił się ciężko na bok. Bagno mlasnęło, nad dwoma leżącymi ciałami kłębiły się i krakały padlinożerne ptaszyska.
Szaratarisz szedł szybko w stronę zrujnowanego grodu, kiedy nagły szelest w pobliskich zaroślach osadził go na miejscu. Jako, że nie spodziewał się żadnej przyjaznej istoty, dobył miecza i przyjął pozycję do walki.
- A dokąd to zmierza, hę? - Głos dobiegający z zarośli na pewno nie należał do człowieka. Wróżbita doskonale o tym wiedział. Często je słyszał, wymawiane przez stworzenia, które potrafią posługiwać się ludzką mową, choć same nie są ludźmi. Jednak to, że istota zaczęła od rozmowy, zamiast rzucić się na niego od razu, dawało jakąś nadzieję, że nie ma złych zamiarów. Nadzieja nadzieją, ale Szaratarisz nie schował broni.- Ktoś ty? Pokaż się.
Zaszeleściły zarośla i oczom wróżbity ukazał się niewielki stwór cały okryty liśćmi. Spojrzał na niego ogromnymi złotymi oczami, w których błyskały psotne iskierki.
- Płaczka?
Stworzenie pokręciło przecząco głową.
- To znaczy, że jesteś maszkarnikiem?
- O – zakpił stworek - duży ludź z bronią, taki niebezpieczny, zabija pewno wszystko, a wie kim jestem. To co, może mnie też zabije? Takiego potwora? Hę? - Iskierki w oczach, zdawało by się, zrobiły się jeszcze bardziej psotne.
- Nie. - Szaratarisz uśmiechnął się. - Nie zrobię ci nic złego. A nawet jakbym chciał, to chyba nie dałbym rady. Skoro ty tu jesteś, to w pobliżu jest też duch lasu, borowy, prawda? Jeżeli wyczuje tylko, że grozi ci niebezpieczeństwo, zaraz się tu pojawi.
- Ha, ha! - Maszkarnik pokazał w uśmiechu białe kiełki i nastroszył liście. - Mądry ludź. A dokąd to zmierza ludź w moim lesie?
- Idę do ruin starego grodu ludzi, o, tu na bagnach.
- O – psotne iskierki w oczach maszkarnika zgasły.
- Chcesz mi coś powiedzieć?
- Ludź tam nie idzie. Tam złe siedzi. Nikt tam już nie chodzi. Nawet my.
- Złe?
- Zła magia, złe stwory.
- Ludzie?
- Ja nie wiem. Jak kto tam pójdzie, to się zmienia.
- Co to znaczy – zmienia? - Szaratarisz nie był zadowolony z mętnych wyjaśnień maszkarnika.
- Zmienia. Zęby mu rosną. Albo kolce. Swoich zabijać i zjadać lubi. Nikt tam już nie chodzi.
- Ja muszę.
Maszkarnik westchnął ciężko, a jego złote oczy przygasły.
- Ty pewnie już nie wrócisz. Albo zęby ci urosną. I kolce.
- Do zobaczenia, mały.
- Lepiej nie.
Szaratarisz schował miecz, mocniej ujął kostur, obrócił się i pomaszerował w stronę bagien.
- E, ludź!
Wróżbita obejrzał się. Maszkarnik nastroszył się i zamachał ręką, czy może gałęzią.
- Powodzenia!
Kiedy Szaratarisz pojawił się w ruinach dawnego grodu Chwosta, odżyły wspomnienia. Słyszał ryk szturmujących wojów Tasława i Boleczaja i wrzaski obrońców. Widział siebie z Angousgone, jak wspólnie próbowali zwalczyć magię przeciwnika. Pamiętał, jak magowi z wysiłku poleciała z nosa krew, którą ledwie zatamowali, jak jeden z pomagających im szamanów umarł z wysiłku. Stosy trupów, rzeki krwi. I przeklęty stołb, którego nie można było zdobyć przez długie tygodnie. I cenę, którą trzeba było zapłacić, aby go zdobyć. Ryk, który zabrzmiał bardzo blisko, momentalnie wyrwał go z zamyślenia. Rzucił się biegiem w tym kierunku, przypuszczając, że Angousgone, który miał nadejść z tej strony, może znajdować się w niebezpieczeństwie. W pobliżu głównej bramy zobaczył wielkiego szarozielonego stwora, który rykiem odpędzał ptaki od jakiegoś ciała. Kiedy latający padlinożercy z krakaniem uciekli na drzewa, stwór przykucnął nad ciałem z zamiarem pożarcia go. Szaratarisz wrzasnął i rzucił się do ataku. Kiedy jednak zbliżył się do trupa, zauważył, że jest to wielki bezgłowy mężczyzna. W tym czasie stwór obrócił się w stronę wróżbity i ryknął. Szaratarisz zauważył, że w paszczy utkwił mu hak rybacki z linką.
Czym był ten stwór, zanim magia tego miejsca zamieniła go w to coś? Dalsze rozważania wróżbita musiał odłożyć na później, zajęty unikaniem wściekłych ciosów szponiastych łap i kłapnięć zębatej paszczęki. Potwór był wielki i dość powolny, dlatego nie trwało długo, kiedy zwalił się z pluskiem w bagno, brocząc krwią z licznych ran. Szpony darły jeszcze przez chwilę muł i błoto, po czym znieruchomiały.
Szaratarisz uklęknął przy nim i zbadał. Wcześniej mógł być równie dobrze wodnikiem, topielcem lub utopcem. Następnie wróżbita uwagę poświęcił bezgłowemu ciału. Na nim również można było zobaczyć pierwsze oznaki zmian – szpony zamiast paznokci, dziwne rogowe wypustki na ramionach, ciało pokryte rytualnymi bliznami, dwie głębokie rany na brzuchu. Krótkie poszukiwania doprowadziły Szaratarisza do odrąbanej głowy. Dziwna maska, która ją okrywała, wykonana została z ludzkiej skóry, leżący obok naszyjnik ozdabiały czaszki dzieci. Wróżbita zdjął maskę z głowy i wzdrygnął się. Czarne oczy bez źrenic, wilcze kły wyszczerzone w paskudnym grymasie. A gdzie Angousgone? Szaratarisz krążył dookoła badając ślady. W myślach odtwarzał wydarzenia, które miały tu miejsce. Pojedynek, śmierć jednego z przeciwników. Tu leżał jego towarzysz, dużo krwi nie wróżyło nic dobrego, ale nie było ciała. Gdzie ono mogło zniknąć? Co mogło je zabrać? Wróżbita zacisnął zęby ze złości. Tak na pewno go nie odnajdzie i nie dowie się, co tu się stało. Potrzebna będzie magia.
***
Bolała go głowa i oczy. Nie był nawet świadomy do końca tego, co się dzieje. Czuł się, jakby w żyłach zamiast krwi miał płynny ogień. Jednak oprócz przejmującego bólu czuł coś jeszcze. Magia. I to nie ta prymitywna ludzka, tylko magia Starszych. Istot, które żyły już tutaj, zanim pojawili się ludzie i ogłosili się panami ziemi. Angousgone dobrze pamiętał zapach tej magii. Kiedy dawno temu został wybrany ze względu na swoje wyjątkowe zdolności, przez pewien czas pobierał nauki u jednego ze Starszych. Wiekowy chmurnik uczył go magii powietrza. Właśnie wtedy unosiła się ta charakterystyczna, niesamowita aura magii Starszych Ras.
Ból stawał się nie do wytrzymania, mag wrzasnął i próbował otworzyć oczy.
- Spokojnie – odezwał się jakiś melodyjny głos, którego ton działał jak balsam na duszę. - Spokojnie. Zostałeś zraniony przeklętą bronią i twoje ciało zaczęło umierać. Znalazłam cię jednak, zabrałam stamtąd i próbuję uleczyć.Ból stawał się nie do wytrzymania, mag wrzasnął i próbował otworzyć oczy.
- Kim… - Z trudem udało mu się otworzyć usta i jedno oko. - Kim jesteś?
- Przyjacielem.