No i z racji ograniczenia do 100000 znaków, zmieściła się tylko połowa opowiadania.
Bądźcie bezlitośni.
ROK
Grudzień
Nazywam się Igor. Mam 26 lat. Chyba tak powinienem zacząć.Teraz będzie trudniej, bo nie wiem o czym, jak i kiedy pisać. Dziupla stwierdził, że najważniejsza jest regularność. Nieważne, czy będę pisał co drugi dzień, czy raz w tygodniu. Grunt, bym robił to w regularnych odstępach czasu. Zaraz potem dodał, że powinienem pisać zawsze, kiedy złapię „natchnienie” – o każdej porze dnia i nocy. Jak to się ma do regularności? Dziupla to mój terapeuta numer czternaście. I pierwszy, któremu płacę za wizyty. Bruno stwierdził, że kiszę pieniądze na koncie, za to łykam leki jak cukierki. Znalazłem więc prywatnego terapeutę i miesięcznie zostawiam u niego równowartość wynagrodzenia przeciętnego mieszkańca niewielkiego miasta. W zamian dostaję złote porady typu: załóż dziennik i pisz regularnie, ale zawsze kiedy będziesz miał na to ochotę. W pakiecie jest też ładny gabinet, rodem z amerykańskich filmów i elegancka poczekalnia z aktualnymi czasopismami. Poza tym, trzynastu poprzedników Dziupli nie zadało sobie nawet trudu by udzielać mi jakichkolwiek rad. Dla nich wszystko było dobrze oklepaną rutyną. Prawdziwi weterani służby zdrowia: przychodzisz do nich z problemem więc przypisują ci zapas tabletek i nakazują wrócić po miesiącu. Podczas następnej wizyty pytają, jak się czujesz. Jeśli powiesz, że dobrze, zapewnią ci jeszcze więcej piguł i umówią wizytę za kolejne trzy miesiące. Jeśli powiesz, że jest ci źle, przypiszą silniejsze leki i wrócisz za cztery tygodnie. Dziupla nie dał mi recepty. Dał mi tylko swoją złotą radę. A ja posłuchałem, bo co mam do stracenia? No więc przestrzegam zaleceń mojego lekarza. Kupiłem gruby zeszyt z brązową okładką i zapełniam go sobą.
Świadom swoich problemów, wybrałem zawód nie wymagający ode mnie codziennej obecności w zatłoczonych miejscach. Pracuję, mniej więcej, w systemie home office.
Jednak, od czasu do czasu, nawet ja muszę pojawić się w biurze, podpisać parę papierów, uścisnąć parę dłoni i rozdać kilka wymuszonych uśmiechów. Nasz dział wraz z poddziałami obejmuje 48 osób, z których jedną jestem ja. Większość to faceci w koszulach w kratę i okularach, z goatie i koszulkami metalowych kapel. Festiwal stereotypów. Są dla mnie równie bezosobowi jak kierowca autobusu. Oczywiście nie chwaliłem się nikomu swoimi problemami, ale wiedzą, że coś jest ze mną nie tak. Ludzie zawsze szybko się orientują. Ewolucja wyposażyła nas w szósty zmysł, a może po prostu to pięć podstawowych jest w stanie wychwycić pewne nieregularności. Słabe osobniki w naturze szybko giną, są alienowane od stada. Dopiero nasz gatunek postanowił to naprawić i teraz mamy toalety dla niepełnosprawnych, szkoły specjalne i pracę chronioną. I jestem ja. Nienormalny, chory– na– nie– wiadomo– co koleś pojawiający się w biurze od wielkiego dzwonu, udający, że jest w porządku. A nie jest.
Moja opowieść zaczyna się właśnie w naszym biurze. Ściślej – w ogromnej sali konferencyjnej.
Siedzę przy długim czarnym stole. Oprócz mnie, jest tam dwudziestu ośmiu bojowników odzianych w najlepsze business causal na jakie ich stać. Dziewięciu facetów w swetrach, spod których wystają białe kołnierzyki i krawaty. Dwadzieścia kobiet w starannie wyprasowanych sukienkach, umalowanych, uczesanych, zrobionych na bóstwo. Jesteśmy uzbrojeni i niebezpieczni. Naszą bronią są smartfony, papierosy i torebki bankietowe. Chyba tak się to nazywa. Najmłodsze z nas ma 21 lat, najstarsze 34.
Wszyscy siedzimy przy tym długim, czarnym stole i gapimy się na wielką białą planszę, na którą arcynowoczesny rzutnik wypluwa kolejne slajdy. Jesteśmy bombardowani tabelami, wykresami słupkowymi i statystyką. Liczby tańczą nam przed oczami jak dzikie bestie.
Przy planszy produkuje się niewysoki, nieco tęgi facet po czterdziestce. Ma na sobie drogi garnitur, nijak nie pasujący do pospolitej twarzy o niezdrowej cerze. Na przegubie błyszczy mu rolex.
To prezes naszej małej korporacji. O prezesie krążą różne plotki. Że ma kochankę w dziale HR, że podbiera kasę z firmowego konta, że od lat mu nie staje i żona go nienawidzi. Że jest pedałem.
Prezes wcale się nie denerwuje. Spokojnie stoi przy planszy i omawia kolejne slajdy. Podsumowuje nasze zwycięstwa i krytykuje porażki, ubierając to jednak w ładne słowa. To nasze spotkanie podsumowujące zamknięty rok. Każda kolejna wielka liczba wywołuje zachwyt obecnych – czasem udawany, czasem graniczący z orgazmem. Co chwila słyszymy jakieś „dobra robota” albo „znakomity performens tego a tego timu”, a niekiedy „mało brakowało i byłaby eskalacja”. Pracuję tu od dwóch lat i nie mam pojęcia czym jest ta cała eskalacja, ale wiem, że ludzie boją się jej jak sądu ostatecznego.
Prezes często dotyka głowy, myśląc chyba, że tego nie widzimy. Zakola ostatnio dramatycznie cofały się na okrągłej jak balon czaszce. Może sprawdza co kilka minut, czy aby kompletnie nie wyłysiał?
Doszliśmy do końca trzeciego kwartału i zasłużyliśmy sobie na dwadzieścia minut przerwy. Z ulgą wstajemy od stołu i opuszczamy duszną salę. Następny przystanek: automat z kawą. Albo deptak pod budynkiem i papieros. Ja wybieram tę drugą opcję.
Podsumowanie roku wyglądało dokładnie tak, jak dwa poprzednie. Było nudno, wszyscy mieli dość, ale pewne rzeczy trzeba po prostu przeboleć. Uśmiechamy się zażenowani, udajemy zainteresowanie. Wszystko idzie zgodnie z planem, kolejne pozycje na liście są sprawnie odhaczane. Nikt nie mógł przewidzieć, że w poniedziałek jeden z pracowników złoży wypowiedzenie w następstwie dalszych wydarzeń owego dnia.
Było chłodno, ale całkiem znośnie jak na grudzień. Słaby wiatr kołysał gołymi gałęziami drzew. Budynek mijały rzesze ludzi, zupełnie nieświadome szopki, jaką odstawialiśmy na piątym piętrze. Zniknąłem za rogiem i wyciągnąłem zza schodów swojego ukrytego pomocnika. Nigdy nie wytrzymałbym tych tortur na trzeźwo. Odkręciłem piersiówkę i złapałem solidny łyk. Ignorując palenie w ustach odpaliłem papierosa. Szary świat nabrał nieco barw.
I wtedy zza rogu wyłonił się prezes. Nie chowałem piersiówki, na pewno zdążył ją zobaczyć, a teraz szedł prosto na mnie. Takie moje szczęście.
Dokonałem w myślach szybkich obliczeń. Podzieliłem oszczędności na koncie przez średnie miesięczne wydatki i wyszło mi, że mam co najmniej pół roku na znalezienie nowej pracy. Nie tak źle.
– Pan się chyba nazywa Igor, Igor Siński ? – upewnił się.
– Tak jest – odparłem dzielnie, jak przystało na prawdziwego żołnierza korporacji.
Jego wzrok ześlizgnął się na piersiówkę, ale potem spojrzał mi w oczy.
– Chyba sam pana zatrudniałem, prawda? – trafił.
– Był pan na mojej rozmowie kwalifikacyjnej – potwierdziłem.
– Długo pan u nas pracuje? – ciągnął przesłuchanie.
– Dwa lata z hakiem – oznajmiłem. Miałem ogromną ochotę złapać jeszcze łyka, ale nawet ja czasem wiem, gdzie leży granica.
– Daj mi to, Igor – wskazał na piersiówkę. – Mogę ci mówić po imieniu? – upewnił się.
– Jasne – odparłem, spełniając polecenie.
Bez pośpiechu pozbył się zakrętki i powąchał. No to tyle z mojego zatrudnienia, pomyślałem. Miałem tylko nadzieję, że facet ma na tyle klasy, by nie robić głupich scen.
– Whisky? – zdziwił się.
– Singleton.
Pokręcił głową, jakby niedowierzając. A potem złapał naprawdę solidnego łyka.
– Trochę za zimny. Nie powinno się tak pić dobrego trunku – powiedział nieco smutno i oddał mi piersiówkę. A potem wyciągnął rękę.
– Wiesław, skoro już jesteśmy na ty – dodał.
Nie rozumiejąc co się dzieje, uścisnąłem mu dłoń i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Ale prezes, czy też Wiesiek, odwrócił się i ruszył w stronę recepcji.
– Nie upij się za bardzo, Igor – rzucił na pożegnanie.
Wyglądało na to, że jednak jeszcze trochę popracuję. W takiej sytuacji jeden papieros więcej nie mógł zaszkodzić.
A potem wróciłem na ciąg dalszy dorocznej szopki.
***
Kiedy dotarłem do sali, wszyscy zdążyli już zająć swoje miejsca, a prezes omawiał ostatni, czwarty kwartał. Możliwie cicho zająłem swoje krzesło.– Świnia – syknęła mi do ucha Roksana.
– Co? – nie rozumiałem.
– Przecież czuję, że moczyłeś mordę. A mi nie zaproponowałeś – wyjaśniła, zła.
– Bo szedłem zapalić, a ty rzucasz – odbiłem piłeczkę.
– Świnia – obstawała przy swoim.
Roksana była jedną z dwóch osób, jakie udało mi się polubić w całej firmie. Nie widywaliśmy się często, bo przez większość czasu pracowałem z domu. Właściwie, w biurze bywałem tylko wtedy, gdy trzeba było coś podpisać albo kogoś spotkać. No i, oczywiście, na podsumowaniach roku.
Niedługo po tym, jak mnie zatrudniono, spotkałem Roksanę w szatni, opartą o szafkę. Nie wyglądała najlepiej. Miała potężnego kaca.
– Hej, czy ja dobrze czuję? – zapytała mnie na starcie.
– To zależy, co czujesz – odparłem. Miałem przy sobie i alkohol i skręta.
– Masz coś do picia – rzuciła oskarżycielskim tonem. – Ale spoko, nikomu nie powiem, tylko daj łyczka. Muszę jakoś przeżyć ten dzień, a jest przed dziewiątą.
– Jeśli ktoś wyczuje, będziesz miała kłopoty – przypomniałem jej.
– A co ty, myślisz, że mam pięć lat? Wiem, że w pracy się nie pije. To jak, poczęstujesz?
Głęboko wierzę w to, że każdy dorosły człowiek jest kowalem własnego losu. Każdy z nas potrafi podejmować świadome decyzje i akceptować ich konsekwencje. Dlatego wręczyłem jej piersiówkę. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem tak wiele radości na tak niewielkiej twarzyczce. Roksana jest szczupła, niska i kiedy dźwiga służbowego laptopa, wydaje się, że zaraz się złamie. Ale ona przyssała się do piersiówki i chciwie wysączyła całą zawartość, a wszystko skwitowała głośnym syknięciem.
– Kocham cię – wyznała.
– Nie wsyp mnie w razie czego – odparłem.
Nie pamiętam, jak potoczyła się dalej ta rozmowa, ale Roksana nie wyleciała z pracy. Jakiś czas później dowiedziałem się, że jest siostrzenicą wysoko postawionego menadżera, albo i wiceprezesa. Nigdy nie pytałem jej o detale. Najważniejsze było to, że Roksana mogła robić praktycznie wszystko i nigdy by jej nie zwolnili. Jak sama kiedyś powiedziała: jeśli wejdzie teraz na stół i na niego nasika, to pewnie dostanie podwyżkę.
– Hej, ty nie potrafisz wytrzymać pięciu minut bez chlania? – zaatakowano mnie z drugiej strony. Kornel był drugą osobą, z którą potrafiłem prowadzić rozmowę w biurze. Tak samo jak Roksana, był czymś w rodzaju przyjaciela. Jednak historia poznania Kornela była zupełnie inna.
Któregoś jesiennego wieczoru stałem za nim w kolejce do baru w jednej z modnych w tamtym sezonie knajp i pijany Kornel nieopatrznie oblał mnie piwem. Wiele „przepraszam” później wziął sobie za punkt honoru, by jakoś wynagrodzić mi tą katastrofę i w ten sposób dołączyłem do jego wieczoru kawalerskiego. Tak, Kornel się żenił. Nie miałem innych planów więc chętnie przyjąłem zaproszenie. Zostałem zaakceptowany w jego stadzie. Tego wieczoru dowiedziałem się dwóch rzeczy: po pierwsze Kornel pracował ze mną w tej samej firmie, a po drugie, nigdy więcej nie pójdę do klubu go– go.
W poniedziałek po weekendzie Kornel znalazł mnie w biurze i zaśmiewał się do łez. Opowiadał mi, że nigdy wcześniej nie widział takiej miny jak moja w momencie, goły tancerka wypięła na mnie goły tyłek. Od razu zrozumiał, że jestem gejem. Kornel był przystojnym, uprzejmym i inteligentnym blondynem o sportowej sylwetce. Ilekroć się upijaliśmy, podbijałem do niego, a on zawsze cierpliwie tłumaczył mi, że jeśli a) rozwiedzie się i zostanie gejem i/lub b) będzie miał ochotę na penisa, to na pewno będę pierwszą osobą, która się o tym dowie. Kornel był wspaniały. Podobnie jak jego młoda żona. Kasia była śliczną, bystrą brunetką o czarującym uśmiechu. Była niesamowicie kobieca, a jednak zachowała urok dziewczynki. Razem z Kornelem tworzyli wspaniałą parę. Nie byli jednak wspaniali na pokaz. Kłócili się, prali brudy przy znajomych, a kiedy we wzajemnym wypominaniu sobie dawnych przewinień gubili wątek, zgodnie uznawali, że kłótnia zakończyła się remisem. I znowu byli słodcy do porzygu.
– Ty będziesz chlał wieczorem, a ja teraz – odparłem.
– No właśnie kocie, słyszałam że nie idziesz na galę – jęknęła Roksana.
– Nie lubię tego typu zabaw – odparłem. – I nie znam nikogo prócz waszej dwójki.
Tak zwana gala to po prostu coroczne firmowe wyjście do modnego miejsca. Wszyscy pięknie się ubierali, załatwiali niańki dla dzieci i psów, a potem szli wymieniać plotki, upijając się za firmowe pieniądze. Nie byłem na poprzednich galach i nie zamierzałem iść na tą.
– No co ty, stary – nie dowierzał Kornel. – Idziemy do Skytower. Mają tam bilard i zacne drinki. Musisz przyjść. Rok temu obiecałeś.
Kornel się mylił, wcale nie użyłem słowa „obiecuję”. Poza tym, tylko udział w szopce był obowiązkowy, na galę mógł przyjść kto chciał. A ja byłem już umówiony na wieczór. Miałem pilne spotkanie z pozostałą zawartością butelki Singletona i skrętem. Od rana układałem w głowie playlistę do palenia.
– I tak pójdziesz – oświadczyła triumfalnie Roksana.
– Bo? – stęknąłem.
– Bo podobno będzie tam nasz nowy nabytek. I podobno macie wspólne zainteresowania, jeśli wiesz co mam na myśli – szepnęła konfidencjonalnie.
Spojrzałem na nasz nowy nabytek. Był nim siedzący naprzeciwko 21– latek, który dołączył do firmy niecały miesiąc wcześniej. Był drobnym rudzielcem z twarzą pokrytą milionem piegów. Cichy, nieśmiały i niezwykle spokojny. Chyba wyczuł, że się na niego gapię, bo spojrzał na mnie, ale zaraz odwrócił wzrok. Biedaczek.
– I co z tego, że będzie? – odparłem obojętnie.
Prezes kończył już podsumowanie ostatniego kwartału i znowu pogroził nam eskalacją. Ciekawiło mnie, czy jest pijany.
– Może mały zakład? – szepnęła mi do ucha.
To była nasza długa tradycja. Ilekroć trafialiśmy na przystojnego faceta, który potencjalnie był gejem, zakładałem się z Roksaną. Wyciągam od gościa numer telefonu – wygrywam. Zbywa mnie – wygrywa Roksana.
– Stawka? – zapytałem, nie odrywając wzroku od rudzielca.
– Przez miesiąc pijemy za moje – odparła.
Delikatny, drobny nos, wąskie usta, wesołe, ale nieco przestraszone spojrzenie. Zielony sweter pasował mu do koloru oczu.
– Dobra, przyjdę – poddałem się.
Podsumowanie dobiegło końca i teraz przyszedł czas na mój ulubiony fragment. Prezes przy każdej nadarzającej się okazji lubił rzucić na zakończenie jakąś „głęboką” refleksję.
– Moi drodzy – zaczął, zgrabnie udając zamyślenie. Wyglądało to prawie tak, jakby wcale nie przygotował tej przemowy tydzień wcześniej – Lubię myśleć, że nasza firma, każda firma, jest jak drzewo. Potężny pomnik natury. I to drzewo ma wiele gałęzi, jedne są grube i potężne, inne chudsze, ale za to elastyczne. Gałęzie pną się w górę, szukają dla siebie przestrzeni i konkurują o nią. Pragną dotrzeć do światła, aby wypuścić jak najwięcej liści i chłonąć nimi energię. Ale trzeba pamiętać, że te wszystkie gałęzie pracują dla jednego wielkiego organizmu. Cała energia jest dystrybuowana sprawiedliwie, każdy pracuje na każdego. I tak samo, poszczególne działy w naszej firmie pracują dla siebie nawzajem. Nie ma lepszych ani gorszych, nie ma mniej lub bardziej ważnych wyników. Wszystko sprowadza się do jednego, wspólnego celu. Chcemy, by nasze drzewo było silne i by przerosło wszystkie sąsiednie drzewa. Chciałbym, abyście w wolnej chwili przemyśleli to i może podzielili się własnymi wnioskami. A teraz, oficjalnie zamykam nasze podsumowanie za rok 2014 i serdecznie zapraszam na wieczorną galę w Skytower. Mam nadzieję, ze wszyscy się tam dziś spotkamy.
– Amen – szepnęła Roksana, kiedy małymi kroczkami wylewaliśmy się z sali.
***
Czasami życie zaskakuje.Wylądowałem pod Skytowerem około godziny 22, trochę senny, trochę znudzony, trochę podpity. Wjeżdżając windą na 20 piętro myślałem o czekającej mnie sztywnej firmowej nasiadówce. Sztuczne uśmieszki, banalne żarciki, słodzenie sobie. Miałem ochotę narzygać do donicy z palmą przy windzie. Ale kiedy tylko z niej wyszedłem, uderzyły mnie dźwięki muzyki i coś więcej. Krzyki. Piski. Tam naprawdę coś się działo.
Znalazłem się w świecie świateł, brzęku szkła i euforycznych uśmiechów. Ludzie prowadzili żywe dyskusje, tańczyli, grali w bilard, siedzieli przy barze, zataczali się. Nie tego się spodziewałem.
– Co tu się dzieje? – zagadnąłem Kornela, którego odnalazłem przy bilardzie z jego teamem. Był bardzo skupiony i bardzo trzeźwy, jak to on.
– Te imprezy zawsze są dość żywe – krzyknął mi do ucha – ale tym razem to jakiś kosmos. Roksi cię szuka.
Kiwnąłem mu głową na pożegnanie i zatopiłem się w tłumie. Około pięćdziesięciu ludzi i niewielki bar to ciekawe połączenie. Dwóch szalenie przystojnych barmanów z wprawą wymachiwało butelkami, szklankami i całą resztą tych swoich zabawek. Robili to wszystko jak w telewizji, podrzucali szejkery za plecami, między nogami, podawali je sobie jak zawodowi piłkarze. Zebrane przy ladzie kobietki piszczały z zachwytu, a faceci patrzyli z zazdrością.
Nikomu nie przeszkadzało, że jeden z przystojniaczków wypuścił szejker i wyrżnął nim w szklaną ściankę, która poszła w drobny mak. Więcej pisku, więcej zachwytu. Firma stawia drinki, firma niszczy mienie, firma ma to wszystko w dupie. Firmę stać.
– Tu jesteś – usłyszałem za plecami.
– Cześć Roksi. – Pocałowałem ją w policzek. – Nieźle wyglądasz – stwierdziłem zgodnie z prawdą. Miała na sobie naprawdę przyjemną czarną kieckę. Szkoda, że nie jestem bi.
– Całkiem ciekawie tu – przyznałem. – Porządne pijaństwo.
I wtedy po jej twarzy przebiegło coś, co zawsze bezbłędnie wychwytywałem. To było unikalne połączenie emocji, które zaobserwowałem tylko u Roksany. Poczucie winy, lekki wstyd, ale też dzika satysfakcja.
– Co ty zrobiłaś? – zapytałem natychmiast.
– Igor, przecież…
Przerwał jej okropny pisk, po którym usłyszeliśmy krzyki oburzenia, rozbawienia i strachu. Coś działo się na drugim końcu sali.
– Co ty zrobiłaś? – niemal warknąłem. – No gadaj! Cokolwiek to jest, chce być choć trochę współwinny – ucieszyłem się.
– Zrzuciłam atomówkę. – Roksana uśmiecha się rozbrajająco.
AKT 1
Wszystko zaczęło się pół roku wcześniej. Do biura przybywa nowa pracownica, Anka. Zgrabna, śliczna i wygadana, Anka szybko zjednuje sobie sympatię reszty harpii. Tylko Roksana patrzy na nią krzywo, ale stara się być miła na tyle, na ile pozwala jej na to charakter. Anka zaczyna małe wojenki podjazdowe. Obgaduje Roksi, wyśmiewa za jej plecami wszelkie drobne potknięcia zawodowe, buty niedobrane do spódnicy, i tak dalej. Typowe problemy lasek, dla mnie całkowicie obcy świat. Roksi ignoruje to tak długo jak może. Jednak w końcu trafia się jej gorszy dzień i wyjątkowo silny kac i nie wytrzymuje. Reaguje na kolejny docinek jednym słowem: wypierdalaj.
Anka jest oburzona i zamyka się na jakiś czas.
AKT 2
Podczas zamykania miesiąca, Roksi biega po biurze wyraźnie zdenerwowana. Zagląda wszędzie, gdzie da się zajrzeć, wypytuje każdego, kto się nawinie. Zginęło jej kilka naprawdę ważnych dokumentów. Bez nich nie da się zamknąć miesiąca na czas. Roksi dostanie po tyłku od menadżera, straci premię za ten miesiąc, albo i za trzy kolejne. Robi się niemiło.
Wychodząc z pracy, spotyka w szatni Ankę. Anka jest z siebie bardzo zadowolona i wyznaje, ociekając jadem, że jest jej bardzo przykro i nie ma pojęcia, jak dokumenty mogły same (to słowo akcentuje) zniknąć z górnej szuflady Roksany.
Anka okazuje się więc głupią cipą. Gdyby miała choć trochę rozumu, nigdy nie zadarła z kimś takim, jak Roksi. W tej wojnie nie da się wygrać, można jedynie sięgać po broń coraz cięższego kalibru i iść na totalne wyniszczenie.
AKT 3
Jest ciepłe popołudnie. Słońce sączy się do biura przez żaluzje. Anka siedzi nad papierami przy swoim komputerze, Roksi grzebie w szafce za jej plecami. Dziwnym zbiegiem okoliczności, Roksana potyka się i wpada na Ankę dokładnie w chwili, w której tamta sięgnęła po kubek gorącej kawy. Biuro wypełnia pisk, a chwilę później wściekłe oskarżenia i wyzwiska, machanie zalanymi papierami i wskazywanie na zniszczony sweterek z cholera wie jakiej drogerii. Oczyma wyobraźni widzę, jak Roksana triumfalnie opuszcza biuro.
AKT 4.
Akcja nabiera tempa. Kilka dni później pada deszcz, ale Roksi chce iść na dymka i żadna tam woda jej nie powstrzyma. Idzie do szatni i z wrażenia upuszcza telefon. Cała jej kurtka, bardzo biała, bardzo nowa i bardzo droga, jest umazana szminką. Nie ma cienia wątpliwości, kto jest winny, ale w szatni nie ma monitoringu.
AKT 5.
Tutaj zaskoczenie. Roksana przetrawiła zniszczoną kurtkę i zrozumiała, że któraś z nich musi w końcu odpuścić. Ma dość głupich dowcipów, rozumie też, że im dalej w to brnie, tym większe będą straty. Proponuje rozejm. By go przypieczętować, razem z połową działu idą któregoś wieczoru na piwo. Anka jest wyniosła, ale daje Roksanie spokój. Wygląda na to, że konflikt odszedł w zapomnienie.
Kilka dni później chłopak, z którym wówczas umawiała się Roksana, staje się nagle chłopakiem Anki. Poznali się na tym rozejmowym piwie i od tamtej pory intensywnie kontynuowali znajomość w łóżku Anki. Nawet tego nie ukrywają.
Roksana bierze trzy dni urlopu, a kiedy wraca, zachowuje się zupełnie normalnie. To znaczy, normalnie jak na jej standardy. Dla mnie była to typowa cisza przed burzą, ale mijały tygodnie i nie stało się nic niezwykłego.
AKT 6
Roksi codziennie po pracy dojeżdża 20 minut do Skytower. Codziennie udaje się do baru na 20 piętrze i zamawia koktajle, gawędząc z barmanami. Wie, że to tutaj odbędzie się impreza z okazji podsumowania roku w firmie. W ciągu dwóch miesięcy Roksi doskonale poznaje całą załogę, a miesiąc przed imprezą wie już, kto będzie obsługiwał nas pamiętnej nocy. Bez wahania składa przystojnemu barmanowi propozycję. Plan jest prosty – Anka będzie zamawiała drinki przez całą noc, tak jak wszyscy inni, ale jej drinki będą wyjątkowe. Po trzecim normalnym drinku, Anka będzie już nieco wstawiona i mało czujna. Wówczas barman sprytnie zamaskuje dodatkami fakt, że jej drinki są dużo, dużo mocniejsze niż powinny być. Doda jakichś magicznych soków, syropów i innych cudów, a biedna Anka nawet się nie zorientuje, że każdy kolejny łyk to gwóźdź do jej trumny. W zamian za realizację tego diabelskiego planu, Roksana obiecuje spełnić w łóżku wszelkie zachcianki pana barmana. To mocny argument i nie da się z nim dyskutować. Poza tym, Roksana zawsze wyznawała jedną zasadę – barmani to najlepsi kochankowie. No i DJ– e. I sportowcy. I w sumie każdy, kto ma dobry tyłek i ładny zarost.
AKT 7
Impreza firmowa rozkręca się w najlepsze. Wszystko idzie zgodnie z planem, poza jednym faktem. Roksana nie przewidziała, że Anka może zamawiać po kilka drinków jednocześnie, żeby podzielić się ze swoją świtą jadowitych korpo– idiotek. Wszystkie dostają ekstra– porcję alkoholu i wszystkie się upijają. W którymś momencie Anka stwierdza z powagą, że nasz prezes to „łysa pizda”, nie wie tylko, że rzeczona łysa pizda stoi za jej plecami. Jak w kiepskiej amerykańskiej komedii.
Wtedy przychodzę ja i dziwię się, czemu jest tam tak głośno. Moment później farsa osiąga punkt kulminacyjny. Pijana Anka zaleca się do (żonatego) Kornela, który nic sobie nie robi z jej zaczepek i co chwila prosi, aby pozwoliła mu grać. Anka jest jednak nieustępliwa. Do momentu, w którym spada ze stołu bilardowego na posadzkę. A następnie wymiotuje.
EPILOG
Dwa dni później, w poniedziałek, Anka składa wypowiedzenie. Mailowo. Nigdy więcej nie pojawi się w firmie.
Kiedy Roksi skończyła opowiadać o swoim misternym planie, kochałem ją jak nigdy dotąd. Gdybym tylko odkrył w sobie choć pojedynczy atom biseksualności, oświadczyłbym się jej bez wahania. Może nawet i bez tego kiedyś to zrobię.
– Jesteś popierdolona – mówię z absolutnym podziwem.
Roksana przyjmuje komplement z gracją i idzie po drinka. Barman zapracował sobie na bardzo przyjemną noc.
A mnie wpadł w oko nasz nowy rudy kolega z biura. Przechadzał się, uśmiechał, zamieniał kilka słów z losowymi osobami. Starał się udawać, że tam pasuje i że dobrze się bawi. Całe życie stosuję identyczną taktykę więc szybko ją rozpoznałem. Na początku tylko obserwowałem go z daleka. Był ubrany tak samo jak w biurze. Czyli ładnie. Musiałem przyznać, że jest naprawdę niezłym kąskiem. Czułem się trochę jak tygrys, krążąc wśród gąszczu ludzi i śledząc moją ofiarę. Wkroczyłem do akcji, kiedy skończył dopijać drinka. Momentalnie wyłoniłem się z tłumu tuż przed nim i wręczyłem mu wypełnioną smakowitą trucizną szklaneczkę. Mógłbym opisać naszą rozmowę, jego nieśmiałe uśmieszki, moje bezczelnie bezpośrednie komplementy i cały ten syf flirtowania i tańców godowych, ale to bez znaczenia. Każdy wie jak to się robi i tamtego wieczoru nie wniosłem w tą sztukę nic nowego. Co nie znaczy, że nie osiągnąłem celu.
Pojechaliśmy taksówką do niego, szczęśliwie miał mieszkanie tylko dla siebie akurat na tę jedną noc.
I ja też miałem go dla siebie tą jedną jedyną noc. Rżnęliśmy się od samego progu i do samego rana. Mimo tak niewinnej aparycji, doskonale radził sobie ze spełnianiem moich najbardziej wymyślnych łóżkowych kaprysów. Kiedy już nie miałem siły, a do pokoju zajrzało słońce, uznałem, że czas się pożegnać. Pocałowałem go czule i pojechałem taksówką do domu, w którym czekał na mnie mój chłopak.
Styczeń
Wpadli do pokoju jeszcze mokrzy po prysznicu. Nie przestając się całować, rzucili się na łóżko. Starszy, szatyn, usiadł okrakiem na blondynie i składał chciwe pocałunki na szyi partnera. Usta powoli, ale nieubłaganie przesuwały się niżej. Dotarły do sutków, zjechały do brzucha i poniżej pępka. Blondyn wzdychał głośno, a w końcu syknął, gdy usta bruneta zamknęły się na jego penisie.Kuba oblizał się, wpatrzony w ekran laptopa. Zdążył już rozpiąć spodnie i wsunąć rękę pod bokserki. Kady dotyk dawał rozkosz. Ile to już? Dwa dni, trzy? Dla dwudziestoczterolatka tyle czasu bez orgazmu to tortura.
Blondyn i brunet zaczęli już nieźle szaleć na wyłożonym białą pościelą ogromnym łóżku, a Kuba szalał razem z nimi. Słabe światło spod klosza lampki nocnej rzucało cień na jego szczupłe ciało.
A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko i Kuba musiał dokonać niezwykle trudnego wyboru. Gdy ktoś szarpnął za klamkę, trzeba było podjąć decyzję – albo zdąży zapiąć spodnie, albo wyłączyć film. Nie było czasu na obie te czynności. Błyskawicznym ruchem zasunął rozporek i zatrzasnął laptopa, odrzucając go w kąt łóżka, jakby chciał ukryć dowód zbrodni.
– A ty znowu spędzasz wieczór jadąc na ręcznym w swoim ciasnym pokoiku – roześmiał się Rafał, jego nowy współlokator.
– Nie, ja… – próbował się bronić, ale krzyk Rafała przerwał tą daremną próbę.
– Dajcie go tutaj. – Po chwili dwóch osiłków, których Kuba znał z widzenia, wniosło kogoś do jego pokoju.
– Zasłabło mu się na imprezie. Akademiki niektórych przerastają – wyjaśnił Rafał, widząc pytające spojrzenie.
– Kto to jest? – Kuba zdążył już nałożyć na siebie koszulkę i rzucił pobieżne spojrzenie na rozwalone na łóżku obok „zwłoki”.
Przez chwilę milczeli i pokój wypełniły płynące z laptopa pojękiwania i mokre dźwięki seksu.
– Wiesz, nie mam nic do tego, że lubisz w dupę, Kubuś, ale może to wyłączysz? – zaproponował Rafał.
Pełen wstydu, Kuba dokładnie tak zrobił i znowu przyjrzał się chłopakowi śpiącemu na łóżku Rafała.
– Powiesz mi w końcu, kim jest nasz gość?
– A, to mój stały klient. Zwykle tylko wpada, kupuje i znika, ale dziś zastał mnie na bibce u Hiszpanów na piątym piętrze i chyba go wciągnęło.
– Hiszpanie każdego zniszczą – zgodził się Kuba. – Będzie tu spał?
– Nie wiem – Rafał wzruszył ramionami i wyciągnął papierosa. – Jeśli do siebie dojdzie, to pewnie wróci do domu. To naprawdę dziwny typek.
– Co w nim dziwnego? – Kuba też zapalił.
– Ma jakieś problemy, wiesz, poodklejane. Depresja czy coś takiego.
– A ty mu sprzedajesz dragi? Odpowiedzialny z ciebie dealer.
– Płaci więc dostaje. Poza tym kupuje prawie tylko trawę. Czasem kryształ, ale chyba nie dla siebie. Umiem wyczuć, co kto lubi. Swoją drogą, jest homoskrętny, cały wieczór podrywał jednego Hiszpana, nawet się z nim przylizał. Pomyślałem, że cię to zainteresuje. Na twoim miejscu bym się za niego brał.
– Pierdol się, Rafał.
Kuba bez pośpiechu palił i badał twarz pechowca leżącego bez ruchu na miękkiej kołdrze. Światło było kiepskie, ale dało się dostrzec pociągła twarz, orli nos i czarne włosy zakrywające uszy. Był młody, być może nawet rówieśnik Kuby. Czemu męczyła go depresja? Co takiego złego mogło się dziać w życiu tego przystojniaka?
– Zawijam się z powrotem na piąte, popilnujesz go, czy gdzieś wychodzisz? – rzucił przez ramię Rafał, ładując w te słowa słuszną porcję ironii. Kuba prawie nigdy nie wychodził. Ci zorientowani nadali mu z tego powodu wiele przezwisk. Pan Domator, szczur, nudziarz, święty, albo grzeczny chłopiec. Nie mówiliby tak, gdyby znali Kubę trochę lepiej, ale on nie lubił opowiadać o swoim życiu.
Został sam więc ostrożnie podszedł do śpiącego i przykucnął, tak by dokładniej zbadać twarz.
Dostrzegł teraz bliznę pod lewym okiem. Niewielką, ale wyraźną. Bił się? Upadł, latając pijany i upalony po mieście? Może uprawia jakiś sport? Kuba lubił snuć historie o obcych mu ludziach. Wyobrażał sobie życie, ton głosu, charakter człowieka, którego widzi na oczy pierwszy raz.
– Kim jesteś? – zapytał cicho i wrócił na swoje łóżko. Było późno, a jutrzejszy egzamin nie zamierzał sam się zdać.
Luty
Ilu wrocławian, tyle opinii na temat poszczególnych dzielnic. Są tacy, którzy uważają blokowiska za odrażające. Drżą na samą myśl o pstrokatym Kozanowie czy Nowym Dworze, lub – jak niektórzy lubią go nazywać – Nowotworze. Mierzi ich myśl o olbrzymich klatkach schodowych i ryku starych wind, denerwuje pisk domofonu i wiecznie zajęte miejsca parkingowe. Nie lubią mijać pod domem marketów wypluwających zabieganych ludzi.Inni uważają małe osiedla za kraniec świata. Odległe, osadzone na wyspie Sępolno to komunikacyjna katastrofa. Maślice to przecież ledwo, ledwo Wrocław. Brak sklepów, brak usług pod nosem. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, zupełnie inaczej niż w blokowiskach z ich błogą anonimowością.
Zazwyczaj jednak wszyscy są zgodni, że dzielnice typu Trójkąt, Śródmieście i Nadodrze to paskudne okolice. Wydeptane, zasrane psami (i nie tylko) trawniki, odrapane kamienice, ponure bramy wiecznie ukryte przez promieniami słońca. Kręcące się pod sklepami podejrzane typki. Wszystko to wywoływało co najmniej niechęć tych, którzy nie mieli okazji tam mieszkać i którzy zdecydowanie tego nie planowali.
Był jednak taki okres w roku, kiedy wszędzie było estetycznie, cicho i przyjemnie. Kiedy zimą Wrocław okrywała gruba warstwa białego puchu, znikały niedoskonałości. Chodniki nie były już nierówne, nawet śmieci gdzieś znikały. Śnieg tłumił hałasy i rozświetlał uliczki Nadodrza, paradoksalnie nadając mu ciepłego charakteru.
Wszystko to zupełnie nie obchodziło Kuby. Lato, jesień, czy zima, przemierzał tą samą trasę z jednakowym entuzjazmem. Nie rozglądał się, nie marudził w przejściach i podwórkach. Jedynym, co go interesowało, był adres Rydygiera 11.
To była jedna z najstarszych i najbardziej zaniedbanych kamienic. Właściwie, rozpadała się, nie tak znowu powoli. A jednak, w środku nadal mieszkali ludzie. To była jedna z rzeczy, które zadziwiały Kubę we Wrocławiu. Z drugiej strony, nie przyjeżdżał tu dla podziwiania architektury.
– Kurwa – jęknął cicho, łapiąc oddech. Spocona grzywka lepiła mu się do czoła. Leżał wpatrzony w sufit, nie mogąc się ruszyć.
– O tak – przyznał z zadowoleniem osobnik obok niego.
Kuba otaksował go wzrokiem. Choć minutę temu miał niesamowicie intensywny orgazm, nadal podniecało go to, co widział. Umięśnione ramiona, srebrny łańcuch leżący swobodnie na wyrzeźbionej klacie i przepiękny sześciopak, czarna linia włosów prowadząca od pępka w dół, aż do wielkiego, choć teraz już zwiotczałego penisa. Łysa głowa i twarde rysy twarzy. Kanciasta, porośnięta czarną szczeciną szczęka. Stalowe spojrzenie szarych oczu. Idealnie stereotypowy dres. Jego dres.
– Chociaż trochę przesadziłeś – przyznał Kuba, kiedy już nieco uspokoił oddech.
– Co to znaczy, że przesadziłem? – zdziwił się Dres.
– No wiesz, końcówka… – Nie bardzo wiedział jak ubrać to w słowa. Nie lubił rozmawiać o swoich preferencjach. Wolał działać.
– To znaczy co? – łysol nadal nie rozumiał.
– Dusiłeś mnie – wykrztusił w końcu Kuba.
Dres zarechotał wesoło.
– Przecież lubisz ostro.
– Lubię, ale chyba nie aż tak ostro…
Łysol machnął ręką i zapalił papierosa.
– Nie mazgaj się. Następnym razem będę spokojniejszy. Poza tym przecież ci się podobało. Umiem poznać.
Kuba zmieszał się nieco. Same w sobie, słowa Dresa nie robiły na nim wrażenia, ale niepokoił go fakt, że tamten miał rację. Podobało mu się. Bardziej, niż by sobie tego życzył. Podobało mu się, że Dres nad nim góruje. Podobało mu się, kiedy stawał się brutalny. Bardzo mu się to podobało. A jednocześnie, przerażało go to.
– Po co się tak spinasz? – dodał po chwili łysy. – Skoro coś lubisz, to to rób. Poza tym teraz siedź cicho, mam jedną historię.
Dres lubił mówić w łóżku. Lubił snuć długie, pełne przekleństw historie. Historie o własnych łóżkowych podbojach, opowieści zasłyszane od kumpli z bramy, wszystkie ociekające seksem i hipnotyzująco brutalnym erotyzmem. Część musiała być zmyślona, bo człowiekowi nie starczyłoby życia, żeby zaliczyć tyle lasek. Jednak Kubie to nie przeszkadzało, bo Dres nie przestawał przeklinać i mówić o twardych jak skały kutasach aż do samego końca, kiedy obaj padali na łóżko spełnieni.
– Miałem kiedyś jednego ziomka, Rafiki go nazywaliśmy. Byliśmy wtedy jeszcze szczylami i każdy tylko walił konia myśląc o laskach. No i czasem się ustawialiśmy na wspólną zwałkę, przy pornolu i piwie jak ktoś miał trochę siana. No i z całej paczki, tylko Rafiki miał laskę, a do tego mu dawała. I robiła gałę, a nie było łatwo ich na to namówić. Więc czasem, jak się zbieraliśmy u kogoś na chacie, to zamiast oglądać pornola, słuchaliśmy jego opowieści. Mówił nam co z nią robił, jak mu ssała albo inne tego typu rzeczy. Kurwa, jak ja lubiłem te historie. A z niej też była całkiem fajna laska. Raz na jakimś melanżu poszliśmy w ślinę. Potem mu się przyznałem a on się nawet nie wkurwił, powiedział, że zostaje między ziomkami. Czaisz jaki równy był z niego gość?
Kuba mniej więcej rozumiał, ale tylko potwierdził skinieniem głowy i czekał na ciąg dalszy. Uwielbiał historie Dresa. Pociągała go ich prostota i surowe, czasem brutalne przywiązanie do szczegółów.
Chwilowo, nastąpiła tradycyjna przerwa w opowieści, w czasie której Dres palił papierosa, kontemplując życie, albo zmyślając dalszą część historii.
Kuba rozejrzał się po pokoju. Nic nigdy się tu nie zmieniało. Paprotki na spękanym parapecie, poszarzałe od dymu firanki, mnóstwo wazonów z suszonymi kwiatami i górująca nad wszystkim ciemnoorzechowa meblościanka. Dres zapewne odziedziczył tą ruderę po matce, albo i babce. I nigdy niczego w niej nie zmienił. Nie zdjął nawet patrzących ze ścian oblicz świętych, ani zdjęcia papieża. W całym mieszkaniu nie było nic nowego. Jedyne inwestycje jakie czynił Dres, to odżywki, markowe ciuchy i siłownia. No i obiad na mieście raz do roku, w walentynki.
– W końcu, jednego dnia, Rafiki zadzwonił do mnie i ustawiliśmy się na fajkę w parku. Palimy, pijemy piwo, a on do mnie, że zerwał z Moniką, czy jak jej tam było. Nie pamiętam już, ale fajna sztunia z niej była. A on ją rzucił. My jeszcze nie ruchaliśmy, a ten już zdążył mieć i rzucić laskę. Nieźle, co? Ale słuchaj, bo teraz będzie najlepsze.
Kuba słuchał. Leżał zupełnie nagi i jego rosnąca erekcja z pewnością nie uszła uwadze łysego.
– Pytam się go czemu ją rzucił, a ten że ma coś lepszego. No to pytam, co jest lepsze od grzania takiej laski, a on że znalazł sobie kolesia. No kurwa, słowo! Tak powiedział. Prawie uciekłem, bo myślałem że jest pedałem, ale mnie uspokajał, że nie, że nikomu nie obciągał ani nic. I że ten koleś to taki układ. Pytam co to jest układ jego zdaniem, a on, że po prostu kolo przychodzi, Rafiki go posuwa i do widzenia. I powinienem mu wtedy dojebać, ale pomyślałem że to całkiem fajne. No bo przecież, na logikę, koleś lepiej obciąga, bo sam ma fiuta, co? Nikomu nie powiedziałem, ale w zamian kazałem mu pokazać tego kolesia i zażądałem, żeby mi też raz obciągnął. I co na to Rafiki? Mówi, że nie ma problemu, nawet się jebany ucieszył! No taki gość, mówię ci.
Historia wywołała u Kuby dwa efekty. Od kilku minut miał wręcz bolesną erekcję, a do tego zrozumiał, skąd u Dresa pomysł na znalezienie sobie kolegi do „układu”. Teraz wszystko było jasne.
– Jestem dla ciebie tym samym, co tamten chłopak dla Rafikiego? – upewnił się.
– No tak. Chociaż nie do końca – dodał Dres, a Kuba słusznie założył, że powinien dopytać co Dres ma na myśli.
– Polazłem do Rafika, kiedy on się umówił z typem. Starych Rafika nigdy nie było w domu więc miał wiecznie wolną chatę. To znaczy miał tylko starą, bo ojciec poszedł w tango jak Rafiki był w podstawówce. No i typ przyszedł. A jaki ładny był, jebany! Taki wymuskany pedałek, chudziutki i w ogóle. A przestraszony! Myślałem, że nam ucieknie. A ten, nie. Ten od progu klęknął w przedpokoju i czekał. Patrzę na Rafika, bo nie wiem o co chodzi, a on mi wyjaśnia, że takie mają zasady. Że ten młody jest szmatą i zawsze ledwie wchodzi to już klęka do berła. No rany, od razu mi wtedy stanął. Ale się trochę peniałem, bo wcześniej nigdy nic nie robiłem z żadnym typem. Rafiki powiedział mi, żebym po prostu stanął przed tym pedałkiem, a tamten zrobi całą resztę. No to tak stanąłem. A ten momentalnie zaczyna mi jeździć łapą po dresie. Chwilę się tak bawił, a potem raz, wyciąga mi ze spodni pałę i od razu pakuje do mordy. Jebany, wyglądał na takiego grzecznego, a jak zobaczył kutasa, to dostał małpiego rozumu!
Ręka Kuba sama zsunęła się do krocza. Nie wytrzymywał napięcia. Słuchał, wchłaniał każde słowo, dotykając się.
– No i mi obciągnął, elegancko, lepiej niż moja Renata. Ona nigdy tego tak dobrze nie zrobi. Zalałem młodego i powiedziałem, że się zbieram. A Rafiki na to, że szkoda, bo to jest dopiero początek. Mówi, że młody jest porządnie przeszkolony i można mu robić co się chce. Wszystko. No, ale ja dopiero co poleciałem, a poza tym to wolałem nie wiedzieć co oni tam we dwóch dalej robią więc wyszedłem. No i taka historia.
Kubę bardzo rozczarował rychły koniec. Jakby ktoś wyłączył muzykę w połowie świetnej imprezy.
– A co takiego robili we dwóch? – nie wytrzymał.
Dres zaśmiał się dobrodusznie i znowu zapalił papierosa.
– Innym razem się dowiesz. Spokojnie – odparł.
Kuba wsunął na siebie bokserki i koszulkę. Choć był późny wieczór, poczuł, że naprawdę potrzebuje kofeiny. W akademiku czekało na niego mnóstwo pracy.
– Gdzie macie kawę? – zawołał z kuchni.
– Skąd mam wiedzieć? – W progu pojawił się zdziwiony Dres. Dla niego było oczywiste, że rolą faceta zdecydowanie nie jest parzenie kawy. Choć głupie, także to podniecało w nim Kubę.
– Twoja dziewczyna zajmuje się w domu wszystkim? – zdobył się na sarkazm, zupełnie daremnie.
– Mamy podział obowiązków – wyjaśnił Dres. – Ona gotuje i sprząta, a ja ją rżnę.
– Na tym jednym z pewnością się znasz… – mruknął Kuba, przeczesując szafki.
– Tylko niczego nie przestawiaj – zaniepokoił się łysol. – Ona pozna, że było ruszane, a wie że nie grzebię po kuchni.
Założył tylko długie szare dresy. Wyrzeźbiona klata i silne ramiona wabiły wzrok.
– Mówisz, że trzeba robić to, co się lubi bez spiny, tak? – odarł Kuba, odmierzając trzy czubate łyżeczki zwietrzałej kawy. – To czemu nie powiesz kumplom i swojej dziewczynie o mnie? – skwitował z szelmowskim uśmiechem.
Dres przeklął coś pod nosem i stanął za Kubą. Przywarł do niego całym ciałem.
– Mówiłem ci to już, co? Jak ktoś się dowie, co robimy, to wezmą mnie za pedała. A wiesz co tu się robi pedałom?
Kuba czuł na plecach żar łysola. Czuł za sobą silne, twarde ciało.
– Wiem co się robi pedałom w tym mieszkaniu – odparł nieco rozbawiony.
– Kurwa, ja nie żartuję – warknął Dres i zamknął biodro Kuby w stalowym uścisku. Docisnął go do siebie.
– Gdyby ktoś się dowiedział, to mam przejebane. A nie jestem pedałem. Nie zakochuje się w typach ani nic. Po prostu lubię mieć kolesi – dokończył niemal szeptem. Kuba poczuł twardy, pulsujący kształt na pośladkach.
„On jest niewyżyty”, pomyślał z podziwem. Przez te kilka miesięcy ich ukradkowych spotkań zdążył też zauważyć pewną prawidłowość. Im więcej Dres przeklinał, tym bardziej był podniecony. To działało zresztą na ich obu.
– Nie musisz się zakochiwać – zaprzeczył Kuba. – Po prostu moglibyśmy porobić coś innego, cokolwiek prócz seksu.
– Na przykład? – Dres jeszcze silniej naparł na jego pośladki. Kuba przymrużył oczy i delikatnie rozchylił usta, oszołomiony dotykiem, głosem i zapachem rozgrzanego, spoconego ciała.
– Film, browar na mieście. Cokolwiek – odparł cicho.
– Od tego mam kumpli. Ty to co innego – wyjaśnił łysol.
– I niby czym jestem? – Kuba zignorował gotującą się od dobrej minuty wodę. Mógł myśleć już wyłącznie o sztywnym kształcie wściekle upinającym go w pośladki. O silnych rękach obejmujących go w pasie. O ustach gryzących go po karku.
– Zaraz ci pokażę, czym jesteś – obiecał Dres. – Prysznic?
Jakimś cudem Kuba zdołał się oprzeć propozycji, ale wiedział, że nie na długo.
– Nawet nie wiem jak się nazywasz, kurwa. – Kilka miesięcy obcowania z łysym nauczyło go, że przeklinając szybciej dotrze do tego konkretnego rozmówcy. Poza tym, skłamał. Kiedyś, gdy dres zapadł w krótką drzemkę po seksie, Kubie udało się znaleźć jego portfel. Dres miał na imię Sebastian. Seba. Czy mogłoby być bardziej stereotypowo? Szalenie go to bawiło, ale wiedział, że Dres nie byłby zadowolony, gdyby poznał prawdę. Potrafił być… nieobliczalny.
– Gówno mnie obchodzi jak do mnie mówisz. Ważne jak się ruchasz, co nie? – Kolejna porcja przekleństw, prymitywnych, brutalnych, pobudziła go lepiej niż jakakolwiek kawa.
– Chodź pod ten prysznic – jęknął Kuba.
– A co do tego robienia więcej, to mam niespodziankę – oznajmił Dres.
– Niespodziankę? – zdziwił się Kuba. To była ostatnia rzecz, o jaką podejrzewałby Sebę.
– Będziesz bardzo zadowolony. Ale to nie dziś. Musisz poczekać, co?
Kuba wiedział, że nie ma sensu dopytywać. Kiedy Dres nie zamierzał czegoś mówić albo robić, nie dało się go przekonać. Dres był jak Rosja – uznawał w takich sprawach wyłącznie argument siły.
– Niespodzianka? Mój dres robi się romantyczny – parsknął.
– Ej, mówiłem ci coś. Nie nazywaj mnie tak – warknął Dres.
Kuba westchnął.
– Tak, tak, wiem. Ty jesteś stuprocentowym samcem i masz laskę, a ja jestem twoim pedałem. Jak tam chcesz, wszystko mi jedno – wyrecytował formułkę, ale dodał szybko: – Dopóki pieprzysz się tylko ze mną.
– Posuwam moją laskę – dres wzruszył ramionami.
– Wiesz co mam na myśli.
– Pewnie, że wiem, myślisz, że jestem głupi? – Dres poczłapał do progu kuchni i przyjrzał mu się podejrzliwie.
Oczywiście, że Kuba tak myślał. Prawdopodobnie Dres uważał, że ironia to taki owoc, ale to nie miało specjalnego znaczenia.
– Co to za niespodzianka? – Kuba zapytał znad czajnika.
– Na tym polega niespodzianka, że nie wiadomo, co nie? – trzeźwo zauważył Dres. Znowu objął Kubę i silnie pocałował w kark.
– Ostatnim razem jak miałeś dla mnie niespodziankę, to przez cały następny dzień nie mogłem chodzić – zauważył Kuba.
– Spoko, spodoba ci się. Będzie super niespodzianka. Idziemy? – przymilnie zapytał łysy.
– No dobra – odparł Kuba po chwili namysłu. – Ale teraz to ty mi się wypniesz – zastrzegł.
– Ale z ciebie żartowniś – rzucił dres, znikając w przedpokoju. Po drodze ściągnął koszulkę i rzucił ją niedbale pod nogi.
Marzec
Odra była wyjątkowo spokojna. Marcowego wieczoru nie zakłócał najdrobniejszy zefirek. Staliśmy z Brunem wygodnie oparci o barierkę i podziwialiśmy wodne odbicie rozświetlonego gmachu uniwersytetu. Było cicho. Zupełnie tak, jakby Wrocław łapał głęboki oddech przed zbliżającym się weekendem. Mieszkańcy zbroili się pewnie w hipermarketach w alkohol i przekąski na weekend. Tylko ja, Bruno i nieliczni spacerowicze zabłądzili na Wyspę Słodową. Tyle, że ja miałem w tym cel, a oni przechadzali się bez pośpiechu po zbyt obfitej kolacji.Mimo tego, co miało nastąpić, byłem spokojny. To bliskość wody wpływała na mnie kojąco, choć nigdy nie rozumiałem czemu.
Bruno popijał piwo i spoglądał na mnie od czasu do czasu, jakby chciał odgadnąć moje myśli.
– O czym myślisz? – potwierdził moje przypuszczenia.
Po raz ostatni wszystko sobie powtórzyłem w głowie. Nie przyszły żadne nowe refleksje, wcześniejsze wnioski nadal wydawały mi się słuszne.
– Opowiem ci coś – zaproponowałem.
Mój chłopak skinął głową i patrzył na mnie w wyczekiwaniu.
Jak mógłbym go opisać w kilku zdaniach? Spędziliśmy ze sobą ponad trzy lata. Znałem każdy jego grymas, wszystkie wady i zalety. Drobne dziwactwa, pasje i sekrety. Wiedziałem, że pija herbatę z imbirem i unika leków jak ognia. Ulubiony film – Hotel Ruanda. Gatunek muzyczny? Kiedyś indie rock, obecnie dubstep. Pieprzyk pod lewym sutkiem, łaskotki na żebrach. Nienawidził kościoła i wszelkich religii, kochał dobrą kawę, o której mógł bez końca dyskutować z obsługą restauracji. Administrator sieci, facet na poziomie przyzwyczajony do pieniędzy. Miłośnik psów i imprez. Dwadzieścia osiem lat. Blondyn o niebieskich oczach. Mój Bruno. Przez trzy lata wychodził z siebie, żeby mi pomóc. Chciał mnie naprawić. Wszystko na nic.
– Zamarzam tu – ponaglił mnie z uśmiechem. Był już nieco wcięty.
– Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Pawle, moim pierwszym chłopaku – bardziej oświadczyłem, niż zapytałem. Znowu skinął głową.
– Czasem jeździłem do tego jego śmiesznego małego miasteczka. Spaliśmy w jego dawnej sypialni w rodzinnym domu. Jego matka oficjalnie o niczym nie wiedziała, ale była mądrą kobietą. Jestem pewien, że się domyślała. Za dnia wylegiwaliśmy się przed telewizorem, uprawialiśmy seks modląc się, by nikt nie wszedł do pokoju, gotowaliśmy. A wieczorem wychodziliśmy na miasto. Paweł koniecznie chciał się mną pochwalić wszystkim swoim starym znajomym. Więc ściskałem dłonie, zapamiętywałem imiona, posyłałem uśmiechy. To było całkiem miłe, poza tym sprawiało mu wiele radości. Chyba trochę się mną popisywał, wiem że mam urodę zasranego modela.
Bruno trochę się niecierpliwił, bo dopił już ostatnie piwo. Na pewno miał ochotę na kolejne.
– Paweł mieszkał w naprawdę ładnej okolicy. Wokół tylko pola, las i domki jednorodzinne. Wiosną urządzali tam osiedlowe festyny, zimą był kulig. Mały raj. Ale w każdym raju czai się jakiś wąż. W tym przypadku był to Brutus. Brutus był starym, wrednym owczarkiem pilnującym podwórka na końcu ulicy, na której mieszkał Paweł. Ujadał wściekle na każdego przechodnia, a właściciele nic sobie z tego nie robili. Nie boję się psów, a ten był zamknięty za solidną bramą, dlatego nie robił na mnie większego wrażenia. Co innego Paweł. Żeby nie nadrabiać kawału drogi, musieliśmy przejść przez tę ulicę i minąć Brutusa. Za każdym razem szliśmy chodnikiem po drugiej stronie, za każdym razem bestia rzucała się w furii na bramę i warczała. Paweł przyspieszał wtedy kroku albo zaciskał dłoń na moim ramieniu. Naprawdę się bał. Wiesz co w tym wszystkim było zabawne? Choć pokonywał tą trasę setki razy i wiedział, że za chwilę zacznie się szczekanie, to i tak za każdym razem podskakiwał ze strachu. Doskonale wiedział, czego się spodziewać, wiedział kiedy i skąd nadejdzie cios, ale nie mógł nic zrobić.
– I jaki z tego morał? – niecierpliwił się Bruno. – Lubię te twoje historie, ale jest trochę za zimno na długie opowieści.
Zanurzyłem kostki w zimnej morskiej wodzie, na próbę.
– To już koniec opowieści – zaprzeczyłem. – Morał jest bardzo prosty. Widzisz, jestem jak Paweł. W mojej głowie siedzi mój własny Brutus. Wiem czego chce i kiedy zaatakuje, ale nie potrafię go przegnać. On zawsze tam był i zawsze będzie.
– Igor, daj spokój, przecież…
– Daj mi dokończyć – uciszyłem go gestem dłoni. – Mogę udawać, tak jak Paweł, że Brutusa wcale nie ma, albo że się go nie boję. Ale on zawsze tam będzie i potrafię tylko udawać, że go nie widzę i nie słyszę. Ale on tam jest i czasem, kiedy brama jest uchylona, wydostaje się na wolność.
Przez chwilę milczał, jak zawsze w takiej chwili zbierając argumenty. Pozwoliłem mu na to i tym razem.
– Igor, rozmawialiśmy o tym tyle razy. Z tobą jest wszystko w porządku. Nie miałeś ataku od trzech lat, nigdy nie było tak dobrze. Po co się katujesz?
Uśmiechnąłem się smutno.
– Nigdy nie było tak źle, Bruno. Nigdy.
Nie dałem mu dojść do słowa, nie musiałem. I tak wiedziałem co powie. Przerabiałem w głowie wszystkie możliwe scenariusze tej rozmowy niezliczoną ilość razy. Zawsze kończyła się tak samo.
– Posłuchaj, Bruno. Nie wiesz co się dzieje w mojej głowie. Widzisz tylko tyle, na ile pozwalam.
Zanurzyłem już kolana, zbierając odwagę na ostatni ruch.
– Pieprzysz głupoty – zezłościł się. – Widzę cię każdego dnia, umiem rozpoznać kiedy jest dobrze, a kiedy nie.
Nie oczekiwałem wcale, że pójdzie łatwo. Spędziliśmy razem trzy lata. To sporo.
– Na początku było jak mówisz – zgodziłem się. Mimo całego przygotowywania się do tego wieczoru, język mi się plątał, a słowa ginęły gdzieś w zakamarkach umysłu. Już nie byłem spokojny.
– A potem? – próbował rozwiązać mi język.
– Potem dotarło do mnie, że to bez sensu. Ta rozmowa jest bez sensu, chodźmy stąd.
Woda jest za zimna. Wycofuję się nieco. Nie wiem, czy dam radę.
– Nigdzie nie idziemy, dopóki nie powiesz, o co ci chodzi – sprzeciwił się stanowczo. – To jest jakiś wymysł tego nowego lekarza?
Coś w jego głosie sprawiło, że zaczął we mnie wzbierać gniew. Bruno nie ufał lekarstwom i za nic miał rady terapeutów, do których od lat chodziłem. W jego prostym świecie wystarczyło nieco miłości i seksu, bym wydobrzał. Uważał, że jego przytulanie jest warte więcej niż setki godzin terapii. Terapii, dzięki którym jeszcze trzymałem się na nogach. Bruno nigdy nie zdołałby tego zrozumieć. Wszyscy mamy swoje wady.
– Nie rozumiesz? Masz w głowie dokładnie taki obraz mnie, jaki chciałem ci przekazać. Uwierzyłeś w niego, bo chciałeś uwierzyć – powiedziałem zgodnie z prawdą, choć nieco za ostro.
– Znalazł się wielki pan manipulator – parsknął. – Daj spokój, nie kłóćmy się dziś. Jutro piątek…
– Nie chcę się kłócić. – Siliłem się na spokój. – Chcę ci wyjaśnić, o czym myślę. Sam zapytałeś.
Znowu wchodzę do wody po kolana. Łapię kilka głębokich oddechów, gotów do skoku.
– Słucham – niemal warknął. W tamtej chwili powinien już wiedzieć, co powiem. A jednak, nie dopuszczał do siebie tej myśli.
I nagle wszystko się zmieniło. Miałem łagodnie wyjaśnić mu powody, dla których tamta rozmowa powinna być naszą ostatnią. Chciałem go przepraszać, ukorzyć się i przyjąć ciosy. Ale coś się we mnie przestawiło. Nie było czasu by to przemyśleć lub zrozumieć.
– W ciągu tych trzech lat… – zawiesiłem głos, nie rozumiejąc, czemu to mówię. I uśmiechnąłem się. Uśmiechałem się przez cały czas, nie panowałem nad własną twarzą. – W ciągu tych trzech lat przespałem się z dziewięcioma innymi facetami.
Rzuciłem się do przodu. Woda chętnie przyjęła mnie w swoje lodowate objęcia.
Nie wiem ile trwała cisza. Patrzyłem na niego z idiotycznym uśmiechem przylepionym do twarzy. Bruno patrzył na mnie i milczał.
– Z niektórymi wielokrotnie – dodałem i wyszczerzyłem się jeszcze bardziej.
Liczby zawsze przemawiają do ludzi. Liczby nie znają litości, po prostu opisują fakt. Niepodważalny fakt.
Bruno miał kiedyś romans. Był zmęczony codziennością ze mną więc znalazł sobie kogoś na pocieszenie. Pewnego dnia śledziłem ich aż do samego hotelu. Nigdy nie powiedziałem Brunowi, że znam prawdę.
Czekałem, ale nic nie mówił. Odwrócił wzrok i znowu gapił się na odbicie uniwersytetu. Już rozumiał.
Mogłem się tylko domyślać, co czuł. I mogłem się nienawidzić. Miałem ochotę wyrwać sobie bebechy za ten idiotyczny uśmiech, ale on wciąż nie znikał. Jak to możliwe? Przecież wszystko dokładnie zaplanowałem. Wcześniej, w wyobraźni, znalazłem słowa, które uderzą najmniej, ale zamiast tego użyłem najgorszych, na jakie było mnie stać. Czemu? To, że miałem w głowie gówno to jedno, za to niszczenie drugiej osoby, to zupełnie inna sprawa. Nigdy taki nie byłem. Aż do tamtej chwili.
Czekałem, aż mnie uderzy, ucieknie, zwyzywa. Czekałem i czekałem, ale on milczał. Może podsumowywał sobie w głowie ostatnie trzy lata? Może zastanawiał się, czy mówiłem prawdę? Powinien wiedzieć, że nie kłamałem. Znał mnie na tyle.
W końcu wyrwał się z zamyślenia, zrobił krok w moją stronę i spojrzał mi prosto w oczy. Nigdy nie zapomnę jego wzroku w tamtej chwili. Nie potrafię go jednak opisać.
– W porządku – powiedział cicho. Jego głos był spokojny, ale to był spokój mogący kruszyć mury.
A potem odwrócił się i odszedł. Powoli, zupełnie jak ci przejedzeni spacerowicze. Jakby wybrał się na przechadzkę, albo do kiosku po fajki. Żadnych emocji, żadnego pośpiechu. Znikał w oddali i mroku. Miałem już nigdy więcej go nie zobaczyć.
Wtedy uświadomiłem sobie coś, co miało zamienić moje najbliższe tygodnie w piekło poczucia winy:
czułem ulgę rosnącą z każdym jego krokiem.
Kwiecień
Wyszedł z autobusu, zupełnie nieświadom, że ktoś rozpaczliwie odprowadza go wzrokiem aż do momentu, w którym mija bramę nadodrza. Brama był jedynym, na co zawsze zwracał uwagę po drodze. Nie wiedział czemu mural robił na nim aż tak wielkie wrażenie. Bo był tak duży, że pokrywał całą ścianę kamienicy? Bo był ładny? Nie myślał o tym długo, bo wkrótce stanął pod bramą na Rydygiera i drzwi otworzyły się przed nim, ukazując spoconego Dresa.– Robisz muły na lato? – zażartował Kuba i o dziwo, Dres odpowiedział uśmiechem. Rzadko się to zdarzało.
– Trzeba odrobić formę przed sezonem, co nie? – odparł i z miejsca podał Kubie zimną puszkę piwa.
Wieczór mijał trochę inaczej, niż zazwyczaj. Pozornie nic się nie zmieniło, ale Kuba wyraźnie wyczuwał, że Dres jest podekscytowany. Poza tym, siedzieli razem na kanapie oglądając telewizję już dobrą godzinę i nawet się nie dotknęli. Nowość. Drugą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był nieporządek. Mieszkanie było stare i od lat nieremontowane, ale zawsze panowała w nim względna czystość. Podłogi i blaty były wymyte, kwiatki podlane, a rzeczy leżały na swoim miejscu. Teraz wszędzie walały się ciuchy, wszystko co żywe i zielone wydawało ostatnie tchnienie, a na kanapie leżała ta sama narzuta, którą Kuba widział jeszcze w lutym.
– Przyniesiesz mi bronka? – poprosił Dres, grzebiąc w ustawieniach telewizora. Obsługa pilota najwyraźniej sprawiała mu trudności.
Trzecia rzecz. Lodówka była wypchana po brzegi. Prócz puszek, było jedno jajko i karton mleka.
– Obrabowałeś monopolowy? – dziwił się Kuba, podając Dresowi świeżą porcję.
– Wiesz, rzeczy się pozmieniały – odparł Dres. Udało mu się znaleźć kanał sportowy i teraz obaj podziwiali wysiłki polskich siatkarzy.
– Co się pozmieniało?
– No, na przykład to, że już nie jestem z Renatą – odparł Dres i beknął.
„Jestem w sitcomie” – pomyślał Kuba.
– Rzuciła cię?
Łysy zaśmiał się dobrodusznie i otworzył piwo.
– Ja ją rzuciłem – wyjaśnił. – Już mi się nie podobało. Teraz mam ciebie i mi to wystarcza, laska mi niepotrzebna. Tylko muszę znaleźć jakąś, co mi będzie sprzątała.
Kuba nie wiedział, czy to wyznanie powinno go cieszyć, czy martwić. Tego wieczoru nic nie szło zgodnie z planem i to go trochę niepokoiło. Przewidywalny schemat spotkania na Rydygiera właśnie ulegał zmianie i nie był już wcale taki przewidywalny. Co się zmieniło?
– Będziemy całą noc oglądać mecze? – Kuba spróbował przestawić sprawy na odpowiednie tory.
– Jasne, że nie. Dostaniesz, po co przyszedłeś – zapewnił Dres i na dowód ścisnął swoje czarne szorty pumy w kroczu.
– Jestem trochę napalony… – przyznał Kuba, udając skrępowanie. Zupełnie niepotrzebnie, bo Dres zawsze był jeszcze bardziej napalony. Sekundę później leżał na Kubie, trzymając rękę na jego gardle.
– Masz ochotę na kutasa? – padło krótkie pytanie i Kuba momentalnie dostał pełnej erekcji. Ciężar i ciepło ciała miażdżącego go na kanapie, uchwyt silnej dłoni, spojrzenie chłodnych oczu i te proste, dresiarskie słowa. Teraz wszystko był jak trzeba.
– Wiesz, że mam – odparł cicho i po omacku wyszukał ręką twardy kształt w spodenkach Dresa.
Nagle łysol jakby się rozmyślił i uwolnił Kubę. Złapał łyk piwa i rzucił krótką komendę:
– Rozbieraj się.
Dres nigdy dotąd nie wydawał poleceń, po prostu sam robił z Kubą to, na co miał ochotę. Ta zmiana jednak przypadła do gustu obu stronom i po chwili Kuba stał przed Dresem zupełnie nagi, z potężnym wzwodem.
– Ale jesteś napalony – zauważył łysy.
– To może zacznijmy? – zaproponował Kuba. Trochę krępowało go stanie nago przed w pełni ubranym partnerem, ale też podniecało. Podkreślało podział ról.
– Rób co mówię i będzie dobrze – odpyskował Dres. Złapał kolejny, potężny łyk piwa. I cały czas się uśmiechał.
– Połóż się na plecach… Dobra. Teraz podkurcz nogi, żebym widział... O tak... Prawa ręka niżej, jeszcze niżej. Rób tak… mega….
Dres obserwował z kanapy Kubę, spełniającego kolejne lakoniczne polecenia, a jego łapa zawędrowała pod szorty. Napawał się widokiem i wyraźnie podobało mu się to, co widzi. W końcu jednak zdecydował się przejść do czynów i usiadł na Kubie okrakiem. Przytrzymał jego ręce przy podłodze i nachylił się tak, że ich nosy niemal się stykały.
Kuba czuł na twarzy gorący, kwaśny oddech. I czuł twardy kształt napierający mi na brzuch. Dres był zdecydowany zacząć prawdziwą zabawę.
– Pamiętasz, jak ci obiecywałem niespodziankę? – zapytał nagle.
Kuba pamiętał, skinął więc głową.
– Dzisiaj będzie niespodzianka – ucieszył się Dres.
– Jaka to niespodzianka? – nie wytrzymał Kuba. Czym łysy mógłby go zaskoczyć? Uprawiali seks tak wiele razy, w tylu miejscach, pozycjach, na tyle sposobów… Co jeszcze nowego mogliby wypróbować? I czemu Dres był taki podekscytowany?
– Mówiłem ci kiedyś o Rafikim, tym co rzucił laskę i znalazł sobie chłopaczka, co nie?
– Pamiętam – potwierdził Kuba. – I co, rzuciłeś swoją laskę, żebym ja był twoim chłopaczkiem? – domyślił się.
Dres parsknął śmiechem.
– Wydaje ci się, że jesteś taki mądry. Taki z ciebie cwaniak, studencik z akademika, co nie? A ja też jestem pomysłowy i też umiem zaskoczyć. I dzisiaj się o tym przekonasz. Chcesz się przekonać?
– Chcę – odpowiedź Kuby była automatyczna. Naprawdę chciał w końcu się dowiedzieć, jak będzie wyglądała reszta nocy.
– Będziesz grzeczny? – upewnił się Dres.
– Będę.
– Zrobisz wszystko, co ci powie twój dres?
– Zrobię wszystko.
Kuba naprawdę był gotów pozwolić łysemu na wszystko. Był tak podniecony, że nic nie stanowiło już bariery.
– Idź pod prysznic – nakazał Dres, podnosząc się. – A jak wrócisz, będzie czekała niespodzianka.
– A ile mam pod nim siedzieć? – Kuba naprawdę chciał być posłuszny i wykonać polecenie tak, by maksymalnie zadowolić Dresa. Nie wiedział co się z nim dzieje, ale podobało mu się. Zupełnie, jakby otworzył w końcu drzwi, na które od tak bardzo dawna patrzył pełen obaw.
– Wystarczy kwadrans. Umyj się dobrze – sprecyzował łysy i wrócił na kanapę, by podziwiać mecz.
Kuba posłusznie udał się do łazienki i przez jakiś czas wygrzewał się pod przyjemnym strumieniem ciepłej wody. Po głowie krążyły mu rozmaite teorie na temat niespodzianki. Seks-zabawka? Świece i płatki róż? Nie, na pewno nie to drugie. A może Dres postanowił, że właśnie tego wieczoru po raz pierwszy chce poczuć, jak to jest być pasywnym w łóżku? Nie mogąc dłużej czekać, przewinął ręcznik na biodrach i poczłapał do salonu.
Dres siedział dokładnie tam, gdzie wcześniej i popijał kolejne piwo. A obok niego siedział ktoś jeszcze. Ów ktoś miał na oko trzydzieści lat i był całkiem przystojny, na swój sposób. Nie był dresem, choć włosy strzygł bardzo krótko. Jednak nie miał tak agresywnych rysów twarzy, ani nie był tak postawny jak Seba. Jego zaciekawione spojrzenie dokładnie zbadało ciało Kuby, od stóp do głów.
– To jest Rafiki – wyjaśnił krótko Dres.
Rafiki. I nagle wszystko stało się jasne. To właśnie była wielka niespodzianka Dresa. Jego legendarny kompan z osiedla, zapewne gej, który lata temu wyprowadził się do Poznania. A teraz siedział tu, popijał piwo ze szklanki i uśmiechał się na widok szczupłego ciała Kuby.
– Cześć – przywitał się Rafiki. Miał całkiem miły uśmiech i łagodny głos, ale w dalszym ciągu nie wyjaśniało to powodu jego obecności.
– Cześć – odparł Kuba i posłał Dresowi pytające spojrzenie.
– Opowiadałem o tobie Rafikiemu i stwierdził, że chce cię poznać. No a komu jak komu, ale kurwa, jemu nie mogę odmówić. Podzielił się ze mną swoim chłopaczkiem – odparł łysol.
– Więc teraz będzie mały rewanż – dokończył Rafiki.
Kuba poczuł gwałtowne uderzenie krwi do głowy. Zrozumiał już, jak według planu będzie wyglądała reszta nocy. Dres przygotował dla niego specjalną rolę: będzie musiał zrobić wszystko, czego zechcą. Nawet, gdyby chciał, nie dałby rady stawić oporu. Nie dwójce. No i będzie musiał robić to z zupełnie obcym facetem, którego zna jedynie z opowieści. Rafiki nie był brzydki, ale też kompletnie nie celował w typ Kuby. Był tylko nijakim, obcym kolesiem, ale za chwilę będzie chciał zrobić Kubie wszystkie te rzeczy, które zapewne od lat robił naiwnym, uległym chłopaczkom. A więc jednak będzie seks– zabawka i będzie nią Kuba.
Ogarnął go paniczny strach. Doskonale wiedział, że nie chce tak spędzić tej nocy, ale też nie wiedział jak wyjść z tego cało. W głowie huczało mu od myśli. Nienawidził siebie za to, że wcześniej się nie domyślił. Nienawidził Dresa za postawienie go w tej sytuacji. Nienawidził Rafikiego za jego szeroki na pół gęby uśmiech. Nienawidził świata, za to że jest pełen nienormalnych ludzi. Kuba bardzo, bardzo chciał w tamtej chwili znaleźć się w swoim akademiku, utopić laptopa i telefon w wannie i nigdy więcej nie wychodzić poza pokój.
– Nie mogę – powiedział tylko.
– Czego nie możesz? – zdziwił się Dres. Uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy.
– Nie mogę tego robić – powtórzył Kuba i zaczął pospiesznie się ubierać. Modlił się w myślach, by mu nie przeszkodzili.
– No co ty, kurwa, robisz? – Dres podniósł się zły z kanapy. – Uciekniesz mi stąd, jak jakaś pizdeczka? – nie dowierzał.
Dres wyraźnie się denerwował, za to Rafiki z zainteresowaniem przyglądał się sytuacji z kanapy. Jakby siedział w kinie.
– To jest za dużo, sorry – przepraszająco odparł Kuba, zapinając pasek spodni. Każda sekunda przybliżająca go do opuszczenia mieszkania była zbawieniem. O ile Dresowi coś nie odwali i nie spróbuje go zatrzymać…
Nie spróbował. Chwilę później Kuba biegł prosto na przystanek autobusowy. Nie przypuszczał, by Dres, ani tym bardziej Rafiki, planowali go ścigać, ale nie mógł się opamiętać. Dopiero na przystanku pozwolił sobie złapać kilka głębszych oddechów. Sześć minut później bezpiecznie mknął ulicami Wrocławia prosto do akademika. Przysięgał sobie, że nigdy więcej nie będzie tak lekkomyślny. Przecież ten wieczór mógł się skończyć naprawdę źle. Co on sobie wyobrażał? Po co ciągnął tą idiotyczną przygodę?
I wtedy przyszedł sms od Dresa.
„Jeszcze do mnie wrócisz gnoju”.
Maj
Sobotni wieczór spędziłem w roli gospodarza. To jedna z nielicznych sytuacji społecznych, w których czuję się dobrze. Lubię przygotowywać drinki, podawać przekąski i robić całą resztę tego syfu.Gościła u mnie Czwórka.
Czwórka to nie tyle osoby, co zjawisko. Powinienem pewnie dokładnie je opisać, zgodnie z zaleceniami doktora Dziupli.
Kilka lat temu, na jakiejś domówce, poznałem przez znajomych: Jarka i Tomka. Ten pierwszy to 27-letni architekt, a drugi był wtedy początkującym studentem medycyny. W jakiś sposób wydali mi się interesujący. Obaj przystojni i inteligentni, stanowili jednak swoje zupełne przeciwieństwa. Starszy cenił sobie spokój, był opanowany i raczej powściągliwy. Młody spędzał weekendy na imprezowaniu i był otwartą księgą dla każdego, kto raz zdobył jego zaufanie.
Nasze spotkania przez lata zbliżyły nas do siebie i kiedy reszta moich znajomych sukcesywnie znikała z mojego życia, oni gościli w nim coraz częściej i intensywniej. Może ze względu na ich otwartość na wszystko co nowe? Od samego początku wiedzieli o tym, że jestem psychicznym wrakiem. Nie przeszkadzało im to, a moje sporadyczne sytuacje kryzysowe obracali w żart.
Część prawdy poznałem pewnego styczniowego wieczoru w zeszłym roku. Siedzieliśmy u mnie przy piwie i kolejnej z niezliczonych planszówek, które tak sobie cenili Jarek i Tomek. Zaprosili też własnych znajomych – inną parę, dwóch blondynów tak do siebie podobnych, że na początku kompletnie nie potrafiłem ich od siebie odróżnić. Obaj mieli szczupłe, gładkie twarze, zielone oczy i dołeczki, gdy się uśmiechali. Ścinali włosy krótko, nosili drogie czarne płaszcze i jeszcze droższe zegarki. Byli opanowani, uprzejmi i mało wylewni, ale od początku poczułem do nich sympatię. Wydawało mi się, że są idealnymi kompanami dla Jarka i Tomka. Nazwałem ich 1 i 2 – 1 był według mnie nieco atrakcyjniejszy więc łatwiej było mi w ten sposób uniknąć pomyłki, niż w przypadku używania imion.
Blondyni byli studentami trzeciego roku czegoś mało istotnego dla całej historii i przyjaźnili się z Jarkiem i Tomkiem od kilku miesięcy.
Wieczór płynął spokojnie, syczały otwierane piwa, stukały o siebie rzucane kostki. A jednak, od początku czułem, że coś jest nie tak, ale zupełnie wymykało się to mojej percepcji. Dopiero późnym wieczorem udało mi się to namierzyć. W momencie, w którym Tomek i jeden z blondynów wymienili nad stołem spojrzenie. Nie zrozumiałem tego spojrzenia, ale najwyraźniej zrozumiała moja podświadomość. Dostałem natychmiastowej erekcji. Oni zapewne też. To był jedyny w swoim rodzaju typ spojrzenia – zapraszający.
Chwilę później zarządziliśmy przerwę i Tomek wraz z blondasem poszli na balkon, zapalić.
Wrócili 17 minut później. Gdy tylko zasiedli do gry, stracili wszelkie zainteresowanie sobą nawzajem.
Nie da się nie wyczuć tak wyraźnego napięcia seksualnego między dwiema osobami. Fakt, że blondas wrócił z rozpiętym rozporkiem też był tu cenną wskazówką.
Podczas ich nieobecności rozmawialiśmy we trzech o czymś zupełnie bzdurnym, nie pamiętam już o czym. Może o wchodzących hitach kinowych, a może o polityce zagranicznej Nowej Zelandii. Bez znaczenia.
Kilka tygodni później gościłem u siebie samego Tomka, z którym zawsze byłem trochę bliżej ze względu na jego otwartość. Tomek postanowił wtedy skończyć maskaradę i opowiedział mi historię ich relacji ze szczegółami, od samego początku. Słuchałem uważnie i z zainteresowaniem. Choć słyszałem o podobnych przypadkach, nigdy wcześniej nie zetknąłem się z nimi osobiście.
W trzecim roku ich związku nadeszło nieuniknione. Spędzali wieczór zalegając przed telewizorem i zdumieni odkryli, że jest czwartek, a oni kompletnie nie mają planów na weekend. W każdym związku przychodzi taki moment, kiedy staje się jasne, że łącząca was więź, choćby nie wiem jak silna, nie zdoła zaspokoić w pełni potrzeby socjalizacji. Do zakochanych dociera, że potrzebują znajomych. Najlepiej wspólnych znajomych, a idealnie byłoby, gdyby była to inna para.
Potem sprawy potoczyły się szybko. Jarek i Tomek założyli wspólny profil na którymś z serwisów randkowych, gdzie zaznaczyli, że pragną po prostu poznać inną parą, z którą wyskoczą na miasto, pójdą do kina i pograją w swoje ukochane planszówki. I tak pojawili się blondyni.
Wszyscy razem poszli na piwo, do kina, do teatru i na basen. Odnaleźli wiele wspólnych tematów rozmów i zainteresowań więc spotykali się co weekend.
Pewnego deszczowego i mocno zakrapianego alkoholem wieczoru, blondynom uciekł nocny autobus. Tomek z Jarkiem unieśli się honorem i kategorycznie zabronili swoim gościom zamawiać taksówki. W zamian, zaoferowali łóżko w pokoju gościnnym. Łózko to okazało się najwyraźniej za małe, bo wszyscy spali w wielkim łożu w sypialni. Oczywiście, zanim zasnęli, uprawiali seks do bladego świtu, zapewne we wszelkich możliwych kombinacjach.
I tak narodziła się Czwórka. Wytwór alkoholu, papierosów i testosteronu. Wszyscy wiedzieli, że nie cofną tego co się stało, a łącząca ich przyjaźń była już dość silna, by zasugerować inne rozwiązanie. Kwestią czasu było powtórzenie owej pijackiej nocy, a potem znowu, i jeszcze raz. Więź z czasem ewoluowała i – jak przyznał Tomek – czasem sam już nie wiedział kto z pozostałej trójki jest jego chłopakiem. Oczywiście kochał Jarka, ale nie przeczył, że blond– klony są co najmniej ważnymi osobami w jego życiu.
Miałem swój własny, skromny udział w grupie. W pewnym momencie, kiedy już powoli rodziła się Czwórka, choć oni o tym jeszcze nie wiedzieli, przespałem się z Tomkiem. To było zupełnie spontaniczne – w jednej chwili opowiadałem mu o swoim ataku paniki w hipermarkecie, a w drugiej przyciskałem jego nagie ciało do mojego łóżka i wściekle gryzłem po karku, czując jak chciwie wypina biodra by poczuć mnie mocniej.
Nasza relacja zupełnie na tym nie ucierpiała, ale też nigdy tego nie powtórzyliśmy. Jak mawiał pewien mój dawny znajomy – ciekawość została zaspokojona. Nie mam pojęcia, czy Tomek opowiedział o wszystkim Jarkowi, albo i nawet blondasom. Sądzę, że niewiele rzeczy między nimi trzymane było w sekrecie.
Czy żałuję? Nie. Nigdy nie zostałem wchłonięty przez Czwórkę, nie zanosiło się na powstanie Piątki, ale też nie zamierzam być piątym kołem u wozu, a chyba tylko do tego bym się nadawał.
W każdym razie, w sobotni wieczór Czwórka gościła u mnie, standardowo przynosząc ze sobą morze alkoholu. Ja odwdzięczyłem się puszczając w ruch swoje zapasy trawy. Nie mięło wiele czasu, jak wszyscy rozciągnęliśmy się na kanapie i fotelach w salonie, spokojnie sącząc drinki i wzmacniając i tak już gryzący oczy dym.
– Opowiem wam coś – zaproponowałem w pewnym momencie. Wszyscy wiedzą, że mam dobrą pamięć i że zawsze mam w zanadrzu jakąś historię. Zazwyczaj nudną i bez pointy, ale w taki wieczór niewiele trzeba, by opowieść wciągnęła.
– A będzie pointa? – dopiekł mi Jarek.
– Będzie, o ile będziesz grzecznie słuchał – zastrzegłem.
– Jedziesz – rzucił 1. Mógłbym godzinami patrzeć na ten jego uśmiech. Może właśnie dlatego tak lubiłem jarać z blondasami?
– Wiecie jak wygląda moja praca. Home office, ale raz na jakiś czas muszę pokazać się w biurze – zacząłem.
– Pozory są bardzo ważne – zgodził się Jarek.
– Miałeś nie przerywać – zrobiłem mu wyrzut i parsknąłem śmiechem, zupełnie bez powodu. W tym samym momencie zauważyłem, że 2 przysnął.
– Hej, jedynka, puknij go. Nie może przegapić historii – zawołałem.
1 posłusznie obudził swojego chłopaczka i po chwili cała czwórka patrzyła na mnie wyczekująco.
– No więc, pojawiam się w biurze co jakiś czas, bo pozory są bardzo ważne.
– Czyli życie normalnego człowieka, nawet ty czasem jesteś przeciętny, Igor – znowu wtrącił Jarek.
– Jaro – warknąłem – jeszcze raz mi przerwiesz i nie będzie opowieści – zagroziłem. I znowu zachichotałem.
Pozostała trójka zaczęła ganić Jarka i miałem pewność, że mogę kontynuować be przeszkód.
– We wrześniu, w poniedziałek wieczorem, wsiadłem do autobusu linii F.
– Kurczę, jesteś taki odważny, sam wsiadłeś do autobusu pełnego obcych ludzi – nie wytrzymał Jarek i wszyscy buchnęli śmiechem. Parę minut i wiele, wiele docinków później, mogłem kontynuować opowieść.
– Było sporo ludzi, ale od razu zauważyłem jednego typka. Stał na przedzie auta, trzymając się jedną ręką poręczy. Miał na sobie czarne jeansy, czarne tenisówki nike i brązową kurtkę, do tego czarny plecak, też nike. Wierny marce. Nie widziałem jego twarzy, bo miał na głowie kaptur. Przez trzy przystanki nie mogłem oderwać od niego wzroku, sam nie wiem czemu. Po prostu się wyróżniał. A potem wysiadł na Dubois.
Wstrząs.
– Mocna pointa – zauważył 1.
– Po pierwsze: goń się. Po drugie: jest ciąg dalszy. W następny poniedziałek znowu wpadłem po coś do biura i znowu wracałem linią F po 18. Zgadnijcie, kto stał na przedzie pojazdu, trzymając poręcz, z kapturem zasuniętym na głowę. Typek w brązowej kurtce. Znowu wysiadł na Dubois i znowu nie widziałem jak wygląda, ale coś mi mówiło, że wygląda bardzo dobrze. Było coś w jego posturze, w ubiorze, w ruchach… sam nie wiem. Zafascynował mnie. W następny poniedziałek nie musiałem jechać do biura, ale i tak wsiadłem na Grunwaldzie do autobusu F. Był tam. Historia się powtórzyła. Zacząłem jeździć o tej porze codziennie, ale widywałem go tylko w poniedziałki i piątki…
– No i mamy klasycznego Igora – wtrącił Jarek. – Błyskawicznie się wkręciłeś, zupełnie nie wiadomo po co, a jak ci minie, to będziesz chodził z depresją.
– Dasz mi dokończyć? Też będę ci przerywał, jak zaczniesz biadolić na postmodernistyczne brzydactwa Wrocławia – zagroziłem.
– Bo one są takie brzydkie! Nie masz oczu? – oburzył się.
– Potem dojdziemy do twoich straszydeł. Teraz jest historia o typku z autobusu – uściśliłem i kontynuowałem już spokojnym tonem, robiąc tylko przerwę na potężny łyk whisky.
– W końcu poczułem, że dość, że muszę wiedzieć jak wygląda. Wsiadłem do autobusu przednimi drzwiami więc stanąłem tuż przed nim.
– I? – zainteresował się Tomek. Blondas 2 znowu spał. Zignorowałem to.
– Brunet, kręcone, ładnie ułożone włosy, lekki zarost, brązowe ptasie oczy, szczupła twarz, orli nos. Cholernie przystojny – rozmarzyłem się na to wspomnienie.
– Czy ta historia kończy się seksem w autobusie, albo na ławce na przystanku? – niecierpliwił się Jarek.
– Nie. Historia kończy się tak, że miesiąc temu typek przestał się pojawiać.
Zapadła cisza. Naładowani tetrahydrokannabinolem i upojeni alkoholem chłopcy po prostu mi współczuli. Mój głos musiał zdradzać więcej, niż bym sobie życzył.
– I to koniec historii? – zdziwił się Tomek.
– W zasadzie tak. Od tamtej pory zaczęło się pogarszać. No, nieważne… – Zapragnąłem za wszelką cenę zmienić temat. Desperacko.
– Dobra, to teraz opowiem o moich postmodernistycznych straszydłach – oznajmił Jarek, nalewając mi kolejną porcję whisky. – Na pierwszy ogień idzie Solpol.
– Jezu, znowu!? – jęknął Tomek. – Proszę, ja to słyszałem już milion razy. Oni też!
Jarek wzruszył ramionami i skinął na błogo chrapiącego Blondyna 2.
– Kamilowi nie przeszkadza, że chcę to opowiedzieć jeszcze raz.
I Jarek mówił, a ja udawałem, że słucham. Czasem uśmiechnąłem się pod nosem, czasem rzuciłem jakieś „no co ty”. Jednak w myślach miałem już tylko brązową kurtkę, czarne jeansy i nike. Zamyślone, nieco smutne brązowe oczy i opadającą na nie czarną grzywkę. Rzadko ktoś wywierał na mnie takie wrażenie, wbrew temu co mówił Jarek.
Co w nim takiego było? Mój umysł, jakkolwiek analityczny, nie zdołał z jakichś powodów objąć jego osoby. Może to właśnie było najbardziej intrygujące? Zagadka. Powoli stawał się moją obsesją, tym bardziej, że przepadł na zawsze. Nie poznam go. Nie dowiem się kim jest, jaki jest. Sprawiało mi to masochistyczną frajdę. Jestem pokręconą, dziwaczną istotą.
Czerwiec
Poczciwy doktor Dziupla zadał mi pracę domową. Ponieważ zawsze byłem sumiennym uczniem, odrobię lekcje i tym razem.Wyobraźmy sobie wulkan. Aktywny wulkan, który nie wybuchał od wielu dekad. Wszyscy jednak wiedzą, że pewnego dnia nastąpi kolejna erupcja, to nieuniknione. Jedyne co mogą robić okoliczni mieszkańcy, to planować trasy ewakuacyjne i mieć zawsze spakowane walizki.
Pewnego dnia następują lekkie wstrząsy. Nikomu nic się nie stanie, najwyżej rodowa zastawa pobrzęczy groźnie na półce. Jest to jednak ostrzeżenie. Coś zaczyna się dziać. Być może to preludium do katastrofy, a może tylko kaprys sił natury. Dla mnie, tym wstrząsem było spotkanie w autobusie chłopaka w brązowej kurtce. Poczułem coś i wiedziałem, że może to być początek nowego cyklu.
Kiedy poznałem Bruna, byłem w niezłej kondycji. Dla niego byłem tylko nieco oryginalnym chłopakiem szukającym swojego miejsca w świecie. Bardzo szybko opowiedziałem mu o tej stronie mojej psychiki, której wolałbym nie posiadać. Nazywam ją Otchłanią. Otchłań stanowi wszystko, z czym od tylu lat walczę. Nadanie jej imienia pozwala mi lepiej się kontrolować. Otchłań jest jak wspomniany wulkan. Bruno przyjął moje zwierzenia bardzo lekko. Podobnie jak każda inna osoba na jego miejscu, uznał, że trochę przesadzam. No więc Igor lubi trochę wypić, chodzi do terapeuty. I co z tego? Jest młody, musi się wyszaleć, a terapeuta to przecież takie postępowe myślenie. Na Zachodzie wszyscy odwiedzają terapeutów. To tylko higiena psychiczna, nic wielkiego. Choć opowiedziałem Brunowi co działo się ze mną, zanim się poznaliśmy, ten był wciąż pełen optymizmu. Najgorsze za mną, teraz będzie tylko lepiej, i tak dalej. Nie mogłem zaprzeczyć. Mógł mieć rację, Otchłań może przecież się zamknąć w każdej chwili, prawda?
Nieprawda.
Kiedy pierwszy raz miałem przy nim atak, wpadł w panikę i zadzwonił na pogotowie. Był tak samo przerażony jak ja, nie wiedział co robić. Nie reagował na moje polecenia, nie wyszedł, kiedy go o to poprosiłem. Oglądał mnie, skulonego w kącie sypialni, osowiałego, żałosnego. Mówił do mnie, próbował podejść, choć wściekle go odpychałem. Nie rozumiał. Nic nie rozumiał.
Tłumaczenie zdrowej osobie, jak to jest mieć napad, to jak opisywanie narkotykowego tripa komuś, kto nigdy niczego nie brał i nie wypił ani kropli alkoholu. To jak opisywanie kolorów ślepemu. Język, choć jest jednym ze szczytowych osiągnięć ewolucji, nie podoła temu zadaniu.
Pierwszy symptom pojawia się bez ostrzeżenia, zupełnie nagle. W pewnej chwili orientuję się, że coś się zmieniło. Jeszcze nie wiem co dokładnie, ale zmiana jest wyraźna. Być może epileptycy czują się właśnie tak tuż przed atakiem. Są trochę moimi kuzynami w chorobie.
Powoli, bardzo powoli, wszystko wokół mnie się zmienia. Właśnie tak było pierwszego dnia, w którym chłopak w brązowej kurtce nie pojawił się w autobusie w poniedziałkowe popołudnie. Ziemia zadrżała. W mojej głowie coś zaskoczyło.
Zaczynam dostrzegać detale, których wcześniej nie widziałem. Rdza, pęknięcia, śmieci na podłodze. Wnętrze autobusu wypełnia się mgłą. Rozglądam się. Widzę ją tylko ja, wszyscy inni nadal rozmawiają, gapią się w telefony albo za okno. Jestem sam. Jeszcze przed chwilą otaczali mnie ludzie, pasażerowie wrocławskiego MPK. Teraz wokół mnie są woskowe figury, ożywione jakimś popierdolonym zaklęciem, ruszające się w zwolnionym tempie. Czuję rosnącą w gardle kulę strachu. Wiem, co będzie dalej. Wiem też, że to tylko moja wyobraźnia, ale nie jestem w stanie w żaden sposób tego powstrzymać. Staję się widzem, mój umysł jest kinem, a ja kulę się przykuty do fotela w ostatnim rzędzie i oglądam najokropniejszy horror jaki kiedykolwiek nakręcono. Nadal rozpaczliwie się rozglądam. Wysiądę na najbliższym przystanku, ucieknę, schowam się. Przeczekam to. Ale autobus staje na światłach, mruczący silnik drwi z mojej tortury. Twarze ludzi wokół zaczynają się zmieniać, wypaczać. Groteskowo zmarszczone czoła, podkrążone, ciemne oczy, poruszające się w zwolnionym tempie usta, migające mi przed oczami pożółkłe, zepsute zęby, wilgotne, oślizgłe języki. Czuję ich smród, mieszankę przegniłego oddechu, potu, brudu ubrań. Boję się ich, każdego obecnego w autobusie potwora. Doskonale wiem, że to tylko zwykli, obojętni ludzie, ale jestem teraz tylko widzem. Oglądam to, co wyświetla się na kinowym ekranie. Serce wali mi coraz szybciej, ale trwam w bezruchu. Boję się choćby zgiąć palec. Wbijam wzrok w podłogę i zaczynam liczyć. Liczenie uruchamia rejony mózgu odpowiadające za logiczne myślenie. Tłumi emocje, których teraz najmniej potrzebuję. Boję się podnieść głowy, boję się rozglądać. Czuję pierwszą spływającą mi po policzku łzę. Nie otrę jej, bo nie mogę się ruszyć. Próbuję więc uciec w wyobraźnię.
Morze.
Bezkresna woda, falująca spokojnie aż po horyzont. Kroczę po długim, starym molo. Deski trzeszczą pod ciężarem moich stóp, ale nie pękną. Patrzę przed siebie. Słońce schowało się za chmurami, ciepły wiatr niesie przyjemną bryzę. Idę przed siebie, oddychając pełną piersią. Powietrze jest świeże, rześkie.
Daleko, na horyzoncie, widzę budkę wieńczącą niemożliwie długie molo. To cel mojej podróży. Dotrę tam, wsłuchując się w szum wody, ciesząc się targającym włosy wiatrem. Na końcu, w budce, czeka na mnie On. Nie wiem kim jest. Może go znam, a może jest zupełnie obcy. Może to ja sam, a może mój przewodnik. Wiem jednak, że czeka. Czuję jego obecność. Krok za krokiem. Zamykam oczy, czuję przesuwającą się pod dłonią gładką drewnianą poręcz. Cały świat jest jednym wielkim szumem wody. Pod moimi stopami rozciąga się bezkresna toń. Fale łagodnie obmywają molo ze wszystkich stron, jakby zapraszając mnie do zabawy. Zawsze czułem, że powinienem być wodą płynącą w rzece. Mieszać się z prądem, być bezosobowy i wolny, wtapiać się w zbiorową świadomość. Żadnych przeszkód i żadnych problemów
Otwieram oczy. Jestem w autobusie, właśnie podjeżdżamy na przystanek. Wysiadam, siląc się na spokój. Mijam ludzi, udając, że jestem dokładnie tak samo normalny i spokojny jak oni. Pozornie nonszalancko kieruję się w najbliższy ustronny zaułek. Kucam. Czuję na plecach twardy dotyk chłodnej ściany. Obserwuję spękany chodnik u moich stóp, badam każdą szczelinę, każdy niuans. Mój wzrok zatrzymuje się na pecie. Viceroy.
Nie wiem ile czasu mija do momentu, kiedy wstaję i wracam na przystanek. Może minuta, a może kwadrans.
Psychologowie nazywają to „epizodem psychotycznym”. Zamykają piekło, które właśnie przeżyłem, w dwóch prostych słowach. Epizod psychotyczny. Kraina potworów, rozpaczliwa walka o każdy oddech. Paniczny strach i kompletna, obezwładniająca niemoc. Dwa słowa.
W jaki sposób mam to wytłumaczyć drugiej osobie?
Chyba już rozumiem, czemu Dziupla kazał mi to opisać.
Lipiec
Dochodziła 21. Kuba dłubał widelcem w naczyniu wypełnionej parującym sosem i kawałkami mięsa. Nie był głodny i nie miał ochoty mówić. Z jakichś powodów przez cały dzień czuł się kiepsko. Teoretycznie powinno być dobrze – spędzał sobotni wieczór w Kresach, swojej ulubionej restauracji, zamówił dobre jedzenie i miał całkiem przyzwoite towarzystwo. A jednak, ani pyszna kolacja, ani „smaćnego” usłyszane od znajomej kelnerki z Ukrainy, ani nawet obecność Adama nie mogły przegnać ciemnych chmur zalegających w głowie Kuby. To był jeden z tych dni, w których nie potrafił się oszukiwać. Nie umiał idealizować ani potrawy, ani Adama, ani całego swojego życia. Fakty bezlitośnie go prześladowały. I co z tego, że studiował medycynę? Nawet tego nie lubił. A sam Adam? Do niedawna wydawał się atrakcyjny, ale pozory szybko ustąpiły, pozostawiając przed oczami po prostu kolejnego nudnego typa poznanego przez internet. Po co w ogóle się spotykali?– Jesteś dzisiaj w złym humorze – zauważył Adam. Nie wiedzieć czemu, skwitował te słowa szerokim uśmiechem. A potem odgarnął z czoła długą blond grzywkę. Kuba nie lubił tego gestu u facetów. Nie musiał go też za często oglądać, spotykając się z Dresem. A teraz był skazany na pasmo randek z coraz dziwniejszymi osobnikami, z których Adam wydawał się najbardziej… akceptowalny.
Najpierw był przystojniak z kwadratową szczęką i ciałem pięknie wyrzeźbionym siłownią. Na zdjęciach prezentował się doskonale. A potem spotkali się na Rynku i już nie było tak doskonale. Przystojniak wydawał się męski tak długo, jak nie zaczął mówić albo się poruszać. Mógłby być modelem, bo modele na zdjęciach siedzą cicho i nieruchomo. Jednak w rzeczywistości przyprawiał Kubę o dreszcze.
Drugi był niby lepszy. Niby, bo choć miał przyjemny, zachrypły głos, interesował się Euroligą i był stuprocentowym facetem, to wyglądał zupełnie inaczej niż na zdjęciach. Przede wszystkim było go o kilkanaście kilogramów więcej, niż w internecie. Tego Kuba zwyczajnie nie mógł przeboleć.
Trzeci był i męski i całkiem miły dla oka. Spędzili miły wieczór przy tequili, wypalili po paczce fajek, ale jedno zdanie sprawiło, że Kuba bardzo szybko przypomniał sobie o ważnym kolokwium i uciekł. Otóż Paweł, czy może Damian, jakkolwiek mu było, zrobił bardzo poważną minę i zapytał Kubę: wierzysz w Boga? Kuba mógł jakoś znieść miękkie gesty i piskliwy głos, ale gej-katol to było już zdecydowanie za dużo. Nie chodził na randki, żeby się nawracać. Zdecydowanie wolał pójść w drugą stronę.
A potem pojawił się Adam. Adam wyglądał nieźle, nie był głupi i posiadał jakieś zainteresowania. Dobrze im się rozmawiało, nie było żadnych oznak wypaczenia charakteru, ani oderwania od rzeczywistości. Adam był zupełnie normalnym, poukładanym facetem, czy raczej studentem. I teraz, siedząc w Kresach i widząc Adama po raz czwarty, Kuba zrozumiał, że właśnie ta zwyczajność była problemem. Adam był przezroczysty, przewidywalny i zupełnie nijaki. Jego obecność nie zapowiadała żadnej przygody, nie obiecywała niespodzianek. Był raczej materiałem na kompana do szachów, niż potencjalnym partnerem. Nawet jego język był nijaki. Wielokrotnie ganił Kubę za używanie takich słów, jak „nienawidzę”, „kocham”, „wściekły”. Według niego, ludzie zbyt łatwo sięgali po język silnie nacechowany emocjami i w efekcie słowa i ich znaczenie rozpuszczały się, tracąc swój urok. Kuba musiał przyznać mu rację, ale też domyślał się, że Adam jest dokładnie tak samo neutralny i nijaki w łóżku. Kilka całusów, jakieś ckliwe słówko do ucha, a potem krótki, delikatny stosunek. Zupełne przeciwieństwo tego, na co liczył i czego potrzebował.
Adam. Jaki on był inny od Dresa! Zamiast dosadnego, pełnego emocji języka – powściągliwość i półuśmiechy. Zamiast zimnych szarych oczu, maślane spojrzenie pełne empatii. Zamiast szerokich barów, szczupła, drobna sylwetka.
Co ja tu robię? – nie mógł się nadziwić Kuba.
Adam spróbował wina i skrzywił się ostentacyjnie.
– Przecież to jest zwietrzałe – jęknął.
No właśnie. To była kolejna cecha Adama – narzekał. Nie chodzi o to, że nie miał na co, albo że robił to bezpodstawnie. Miał pewne oczekiwania wobec restauracji, komunikacji miejskiej, władz i polityków, a oni stale go zawodzili. Problem jednak leżał gdzie indziej – Adam po prostu lubił narzekać i Kuba nazywał go czasem w myślach Panem Marudą. Zastanawiał się, skąd tyle żółci w jednym człowieku. Miał dopiero 25 lat, ale czasem zachowywał się jak emeryt. Oczywiście, Adam nigdy nie kierował swoich uwag pod adresem samego Kuby, ale pewnością, prędzej czy później, zacząłby to robić.
– Muszę się zbierać – powiedział nagle Kuba, zaskakując trochę samego siebie. Zdziwione spojrzenie Adama przypominało to, które posłał mu Dres pamiętnego wieczoru.
– Już? Ale nie zjedliśmy! – obruszył się Adam. – Poza tym, chciałem cię zabrać na spacer nad Odrę.
– Ja nie chcę chodzić na spacery – Kuba wzruszył ramionami. – Chyba w ogóle nie potrzebuję tej całej randkowej otoczki. Przepraszam.
Adam z wyraźnym trudem przełknął kolejny łyk wina i spróbował się uśmiechnąć. Z miernym skutkiem.
– A czego potrzebujesz? – pochylił się nad stołem. – Lubię cię, Kuba, chcę ci dać wszystko, czego ci trzeba. Tylko powiedz: czego potrzebujesz?
Kuba zastanawiał się przez chwilę. Zbyć go łagodnymi słowami, żeby potem odpisywać na ckliwe smsy? Prowadzić długie rozmowy wyjaśniające Adamowi, że nic z tego nie będzie? W życiu.
– Wiesz czego mi trzeba? – zapytał, narzucając bluzę.
– Czego? Powiedz – popędził go rozpromieniony Adam.
– Potrzeba mi, żeby ktoś mnie porządnie zerżnął – rzucił z dziwną ulgą. – Poznałem kilku kolesi i to jest jedyny wniosek, jaki z tego wyciągnąłem. Chcę się rżnąć, a potem wracać do akademika, gdzie nikt mi nie zawraca dupy. Nie chcę wysłuchiwać o cudzych problemach, ani opowiadać o swoich. Nie lubię mówić o tym, co myślę, nie obchodzi mnie czy kurczak był dobrze przyprawiony, ani czy w sobotę pójdziemy na wspólne zakupy. Nie chcę tego. Cześć Adam.
Po raz kolejny nikt nie próbował go zatrzymać. Spokojnie dotarł na przystanek i wsiadł w pierwszy tramwaj do akademika.
Po drodze, aż do samej windy, zastanawiał się nad ostatnimi tygodniami. Nie rozumiał, na co właściwie liczy, poznając tych wszystkich ludzi. Żadnego nie miał ochoty oglądać drugi raz. Parada dziwaków, choć sam nie był lepszy. Do diabła z tym wszystkim, pomyślał, zatrzaskując za sobą drzwi do pokoju.
Na łóżku znalazł kartkę od Rafała.
KUBUŚ. KOŁO 23 WPADNIE MÓJ ZNAJOMY. ODBIERZE MAŁE CO NIECO. ZNAJDZIESZ TO W STAŁYM MIEJSCU, WEŹ OD NIEGO DWIE STÓWY. DZIĘKI ZIOM.
Westchnął. Zastanawiał się czasem, ile ciekawych osobistości pozna, mieszkając w jednym pokoju z dealerem. I czy nie skończy się to na policji. Rafał niespecjalnie krył się ze swoją metodą dorabiania i w ich pokoju często gościli ludzie z akademika i spoza niego, odbierający swoje „co nieco”.
Poczuł się naprawdę zmęczony, ale skoro miał czekać pół godziny na „znajomego” Rafała, wskoczył pod prysznic, włączając wcześniej beznadziejne ambientowe radio. Wszystko tamtego wieczoru szło nie tak. Nie zdziwiłby się, gdyby do tego brakło ciepłej wody.
***
To nie był dobry dzień.Zaczęło się od idiotycznej spiny w pracy. Ktoś nie wykonał swojej roboty w należyty sposób i postanowił zatuszować to, zrzucając winę na mnie. Na szczęście, internet i komputery to kraina, w której wszystko widać jak na dłoni, o ile wiesz, jak patrzeć To z kolei oznacza, że kiedy staniesz przed prezesem, możesz pokazać mu z dokładnością co do sekundy, kiedy, co i jak zrobiłeś. Oraz kto nie zrobił tego, co było jego cholernym obowiązkiem, a potem zdecydował się poszukać kozła ofiarnego. Wybroniłem się, ale cała sytuacja była gówniana. Nie rozumiem, czemu ludzie tak uwielbiają generować problemy.
Przez resztę dnia byłem już emocjonalną blazą, przeszkadzało mi nawet kapanie kranu w łazience. Do tego, nie została mi ani odrobina trawy i musiałem zasuwać do akademika, na drugi koniec miasta, żeby ją dostać. Tak tez zrobiłem.
W tramwaju oglądałem starego, brodatego psychola. Stał w kącie i głośno rozmawiał z niewidzialną publiką, a może z resztą pasażerów. Narzekał na system, wygrażał się, zapewniał, że on im pokaże. Bardziej od niego, ciekawiła mnie reszta obecnych w tramwaju. Przelotne spojrzenia, uśmiechy pod nosem. Drwiny. Ot, kolejny idiota psuje innym podróż. Dziwak. Zamknijcie go w zakładzie.
Czy ja też tak skończę? Oczywiście, nie ma żadnych podstaw, by tak zakładać, a jednak poczułem się naprawdę źle. Kiedy dotarłem do akademika, byłem już wrakiem. Bóg obdarzył mnie konstrukcja psychiczną o wytrzymałości domku z kart.
Jeszcze w tramwaju dostałem wiadomość od tego dziwacznego typa, u którego się zaopatrzam. Napisał, że go nie będzie i że mam załatwić sprawę z jego współlokatorem. Kolejna obca osoba, z którą będę musiał rozmawiać. Cudownie. Byłem pewien, że współlokator Rafała jest równie, o ile nie jeszcze bardziej oderwany od rzeczywistości niż sam Rafał.
Przemiła staruszka z recepcji nie próbowała mnie nawet zatrzymywać, posłała mi tylko ciepły uśmiech. Zna mnie i wiedziała, że kiedy chcę, potrafię być bardzo przekonujący.
Recz w tym, że ludzie działają w bardzo prosty sposób. Jeśli jesteś młodym, przystojnym i dobrze ubranym chłopakiem, starsze panie, i nie tylko one, uważają cię za dobrego człowieka. Piękno w podświadomości każdego człowieka przekłada się na dobro. Piękni ludzie są dobrzy z natury, nawet jeśli czasem powiedzą lub zrobią coś nieodpowiedniego. Wybacza im się to, bo w głębi duszy wszyscy wiemy, że piękni są lepsi od brzydkich i że należy im się więcej. To okrutne, ale prawdziwe. A ja nie jestem brzydki.
Wzdrygnąłem się na widok przycisku z cyfrą „5” w windzie. Nadal pamiętałem tą szaloną imprezę u hiszpańskich studentów i nie zamierzałem znowu tam skończyć. Wjechałem prosto na 13.
Zapukałem 4 razy i nikt nie otwierał. Nie było Rafała, ani jego współlokatora. Stałem więc pod drzwiami jak idiota, a banknot w portfelu aż mnie parzył, tak bardzo chciał być wydany.
Wściekły, rąbnąłem pięścią w drzwi, ale to w niczym nie pomogło. Miałem przed sobą wizję reszty wieczoru: wrócę do domu, wypiję kilka drinków i zasnę na kanapie, słuchając starych płyt OSTRa albo jakiegoś gówna w radiu, bo nawet nie będzie mi się chciało uruchamiać komputera. Obudzę się z kacem, dalej wściekły. Napiszę Rafałowi kilka smsów i powiem, co myślę o jego podejściu do klienta. Wspaniale.
Złapałem za klamkę i drzwi ustąpiły. Nie były zamknięte. Wszedłem do znajomego wnętrza i przywitał mnie półmrok. Paliła się tylko jedna lampka nocna w rogu pokoju.
Kim właściwie był ten cały współlokator? O ile pamiętałem, Rafał zawsze miał pokój dla siebie. Umiał to załatwić z właściwymi osobami zarządzającymi akademikiem. A teraz ktoś się wprowadził. Kimkolwiek był, nad jego łóżkiem nie było plakatów, książki stały poukładane na półce, a laptop leżał świeżo wyczyszczony na biurku. Pod drzwiami leżały czarne buty Nike, a nad nią wisiała brązowa kurtka. To mnie uderzyło, ale nie miałem czasu o tym myśleć, bo drzwi łazienki otworzyły się i stanął przede mną… On. Chłopak z autobusu. Chłopak w brązowej kurtce. Ten sam, który zniknął z mojego życia miesiące temu. Stał przede mną, przepasany w biodrach białym ręcznikiem.
I teraz, po raz pierwszy, jego ciemne oczy patrzyły prosto na mnie.
– To ty – ukradł mi kwestię. To ja? Jakim cudem w ogóle mógłby wiedzieć, kim jestem?
– To znaczy, jaki „ja”? – odparłem błyskotliwie. Zazwyczaj radzę sobie w rozmowie, ale ta sytuacja była zbyt absurdalna. Jeszcze nie wiedziałem, czy się cieszę, czy jestem przerażony.
– Kiedyś tu byłeś, to znaczy, wnieśli cię po imprezie u Hiszpanów – wyjaśnił Chłopak z Autobusu.
I nagle wszystko nabrało sensu. Po prostu kiedyś już mnie widział. Nie miał najmniejszego pojęcia, że zachowywałem się jak skończony świr, śledząc go po mieście w autobusie, że miałem na jego punkcie obsesję, że odkąd go zobaczyłem, moje życie zaczęło wywracać się do góry nogami, a ja wypruwałem sobie flaki. Nic nie wiedział.
– To możliwe – przyznałem spokojnie – Jestem Igor – wyciągnąłem do niego rękę.
Nie jestem wyznawcą teorii spiskowych i nie wierzę w istnienie siły wyższej ani przeznaczenie. Według mnie, świat jest tylko smutnym miejscem rządzonym prawami fizyki. A jednak, w tamtej chwili, patrząc na nieco speszonego, ale uśmiechniętego chłopaka, który uścisnął moja dłoń, wiedziałem, że to dopiero początek całej historii.
– Kuba – odarł – Widzę jak na mnie patrzysz, więc od razu powiem, że jestem gejem – odparł z uśmiechem, jakby nigdy nic. Był gejem, tak po prostu. Zakręciło mi się w głowie. Ostatnie tygodnie, miesiące, a teraz stałem w jego pokoju, patrząc na chłopaka z autobusu, półnagiego, oznajmiającego mi, że jest gejem. Że…
Nie czekałem. Pocałowałem go, ale uchylił się i parsknął śmiechem.
– Co ty robisz? Tak po prostu? – roześmiał się.
– Przepraszam – odparłem z autentycznym zażenowaniem. Co ja właściwie robiłem?
Stałem więc przed nim i nie wiedziałem, czy uciekać, czy wręczyć mu dwa zielone banknoty i zabrać to, po co przyszedłem.
– Jestem głodny. A Ty? – odparł, zupełnie niezrażony. Dopiero teraz zauważyłem, że mówi bardzo cicho.
– Trochę – przyznałem.
– To może zjemy coś na mieście? – zaproponował, na nowo nadając sens mojemu życiu.
– Czemu nie – siliłem się na obojętność, ale chyba mi nie wyszło. W środku cały się gotowałem.
– Świetnie – ucieszył się i podszedł bardzo blisko, tak, ze czułem świeży, miętowy oddech. – A może zjemy, jak już wyjdziemy z łóżka?
Ciemne oczy patrzyły prosto w moją duszę, choć nigdy wcześniej nie podejrzewałem się o jej posiadanie.
Błogość.