Aniu: płomieniu utraconego dzieciństwa, Arkadii wonny płatku, moja duszo, mój grzechu… Była ANIA, po prostu ANIA, letnim wieczorem, gdy stała bosa na jakiejś widmowej łące z włosami w kolorze lnu, splecionymi w warkocz, gdzieś tam na wysokości wybujałej grzywki; i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… Nie opowiem tej historii tak, jak się wydarzyła, ale tak, jak ją zapamiętałem.
Urodziłem się w małej, podsudeckiej miejscowości, położonej na południu Opolszczyzny, pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku – dawno temu, dawno temu. Moja świadomość „ukonstytuowała się”, jakby to powiedział towarzysz Jaruzelski, zbrodniarz, generał, zaraz po stanie wojennym, a więc w latach osiemdziesiątych. Z perspektywy teraźniejszości postrzegam ów etap mojego dzieciństwa jako drugie wcielenie słodkich lat sześćdziesiątych; pod wieloma względami, bardzo do siebie podobnych. I także: bardzo kolorowych.
Zastanawiam się, od czego bym mógł rozpocząć snucie tej opowiastki, gdyż z wszystkich skrawków wspomnień, jakie posiadam, ciężko jest mi naprawdę ułożyć jakąś oszałamiającą, homogeniczną, logiczną, zwartą, sensowną pod względem fabularnym i formalnym historyjkę. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej zapamiętujemy, najlepiej się zapamiętuje te ważne etapy naszego życia, stanowiące swoiste kamienie milowe w całej długiej, mozolnej i niebezpiecznej drodze do upragnionej tak bardzo dorosłości. Choć z drugiej strony, czasem na owe skrawki wspomnień składają się zupełne błahostki – sprawy tak nieistotne, że z zasady w ogóle, jako dorośli, nie powinniśmy o nich pamiętać. Ponadto prawdą mi się zdaje ta teza, która głosi, iż na „małego człowieczka” po drodze czekają różne „bazy do zaliczenia”, różne gumowe mile, różne ważne i zasadnicze etapy „wyrabiania normy” w zakładzie produkcyjnym „Bóg, Ludzkość i Spółka”, przy taśmie, linii życia. I gdy je ów nastolatek wszystkie przejdzie, gdy zdobędzie wszystkie bazy, to stwierdzi ze zdziwieniem, że to, co w jego, bardziej lub mniej, marnej egzystencji było mu dane najlepszego, jest już dawno, dawno za nim i że się właśnie stało wspomnieniem, że się właśnie stało historią. W moim przypadku jednym z tych kamieni milowych był rok 1985, a zwłaszcza jego człon letni, człon wakacyjny. Był to rok, w którym wydarzyło się naprawdę sporo – najwięcej w moim dotychczasowym młodym życiu. Był to także rok dożynkowy, rok, w którym odbywały się na ziemi Prudnicko-Głogóweckiej peerelowskie Dożynki Centralne. Dlaczego Centralne? Ano dlatego, że w tym rolniczym święcie plonów udział brały władze centralne, centralnie sterujące naszym nieszczęśliwym, zubożałym, sterroryzowanym przez „czerwoną hołotę” krajem. Centralne też było ogłupienie, ogólne skretynienia i szajba – centralnie! na punkcie telewizji, która miała centralnie! do naszego grajdołka wdepnąć, zawitać, zajechać, przyjechać. Ale do spraw rolniczych i politycznych zapewne jeszcze wrócę. Teraz jednak radbym zająć się zgoła czymś innym, czymś o wiele ważniejszym… Nie opowiem tej historii tak, jak się wydarzyła, ale tak, jak ją zapamiętałem.
Aniu: płomieniu utraconego dzieciństwa, Arkadii wonny płatku, moja duszo, mój grzechu. A-N-I-U: zainicjowane w sposób miękki, łapczywe crescendo na czterech literach, kończące się ciepłym, długo wibrującym aksamitem. Twe imię istnieje tak, jak istnieje potrzeba, by marzyć o prawdziwej miłości i nieosiągalnej namiętności… Była ANIA, po prostu ANIA, letnim wieczorem, gdy stała bosa na jakiejś widmowej łące z włosami w kolorze lnu, splecionymi w warkocz ponad wybujałą grzywką. W szkole – ANKA: mała Anka ze szczerym uśmiechem wypisanym na jej dziewczęcej twarzyczce, mała Anka z roziskrzonym wejrzeniem, kunsztownie przez gaj rzęs okalanym. Ze smakowitymi usteczkami i tymi małymi, białymi ząbkami, zatopionymi w żarze moreli, była Anulka w zaciszu swego domu. A w moich ramionach zawsze była Ania…
I pamiętam to doskonale, jak owego słonecznego lata 1985 roku, gdy stąpałem sobie, jeszcze niepewnie, po linii życia początku, zupełnie niespodziewanie i nagle, piętrząc się radośnie, buchnęły strużki światła złotawe; a potem, bez najmniejszego ostrzeżenia, morska bryza wezbrała mi pod sercem – i oto, półnagie, obnażone niczym przebiśnieg w słońcu, zapląsało przede mną Moje Kochanie. Dokładnie tak zapamiętałem tę jasną, efemeryczną, wyjątkową, cudowną, magiczną chwilę, gdy wpadliśmy na siebie, znienacka. Wtedy to ujrzałem ją po raz pierwszy; a było to nad brzegami modrej, delikatnie szemrzącej i wijącej się szeroką wstążeczką Osobłogi, w jakiś piękny, oblepiony złotem i miodem, pocący się nektarem słoneczników dzień.
Od tamtej pory, my, Dzieci Słodkopolski, „para Jacek i Barbara”, wszędzie chodziliśmy zawsze razem, idąc i trzymając się pod ramię; spotykaliśmy się i spacerowaliśmy, łapiąc się grzecznie i ściskając mocno za rączki, co trwało przez okrągły z górą rok. Ania była moją pierwszą i zarazem jedyną prawdziwą miłością; była też przede wszystkim miłością dziecięcą, ale nie wyłącznie platoniczną. Potem nagle gdzieś znikła, przepadła jak kamień w wodę w odmętach tych niewyraźnych wspomnień, kryjących na swym dnie nieokreśloną słodycz wszystkich, najbardziej nawet rozżagwionych, dni minionego, przebrzmiałego, utraconego na zawsze dzieciństwa; ja natomiast wyprowadziłem się do dużego miasta – z dala od niej i od swych rodzinnych stron. I nigdy więcej jej już nie spotkałem. Ale to nie Ania jest bohaterką mej skromnej opowiastki, lecz właśnie, wspomniana wcześniej, błahostka. Jest to rzecz pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia – przynajmniej z punktu widzenia dramaturgii ludzkich losów i wielkich narracji. O pewnym tym zwiewnym elemencie kobiecej garderoby, bo o nim tu mowa, napiszę za chwilę.
Tak, taaaak; to wtenczas właśnie, w połowie lat osiemdziesiątych, uaktywnił się we mnie, po raz pierwszy, jakiś nadludzki, samczy, szósty zmysł, co ze swych posiadaczy magów czyni, informując tych ostatnich, niby za sprawą szklanej i odpowiednio dostrojonej kuli, o każdej pojawiającej się wibracji: czy to dźwięku, czy światła, czy nawet podłoża. Ów zmysł antycypował swe nadejście chyba nawet jeszcze parę lat wcześniej, tj. we wczesnym dzieciństwie (tego momentu dokładnie nie zapamiętałem, nie zarejestrowałem), kiedy jedna z czechosłowackich stacji telewizyjnych nadawała pochatkę „Spadla z oblakov”, „Majka spadła z obłoków” albo, prościej, „Majka z kosmosu”. Pamiętam to doskonale, jak razu pewnego spłynęła na mnie, wprost z ekranu, magia młodziutkiej Majki, która w samych tylko rajtuzkach stąpała sobie najzwyczajniej po suficie, nie zważając na prawo grawitacji. W mych pacholęcych oczach – zaprawdę powiadam wam – to i Majka była piękna; i cuda, jakie wyprawiała, były piękne; i jej dziewczęce nóżki, taaak, zwłaszcza nóżki, były wprost niemożebnie urodziwe, tak nepředstavitelně krásné.
Pamiętam i inne jeszcze DZIWY, karmiące bałamutny mój, nieczysty, grzeszny zmysł szamana. Jako młody chłopak starałem się za wszelką cenę podejrzeć, od spodu i z boku, wdzięki zwinnych czeskich tancerek aerobiku oraz serialowych księżniczek o tej samej narodowości, dostępnych przez parę godzin za pośrednictwem telewizji naziemnej-analogowej, ale nie byłem zdolny przełamać magii kineskopu i uczynić zeń okna na świat striptizu. Musiało to z całą pewnością wyglądać przezabawnie, kiedy podchodziłem, „podczłapywałem” jako mały brzdąc, do tej starodawnej Unitry, Diory albo innej Wisły po prostu niczym aktor teatru lalek podchodzi do trójwymiarowego pudełka z kukiełkami, stanowiącego element jego artystycznego warsztatu. Podchodziłem, podkradałem się pod ten wielgachny teleodbiornik; i sobie ukradkiem, z boczku i od dołu, delikatnie spozierałem. I tak, zamiast oglądać, dajmy na to, przydługawą Kronikę Filmową z czasów PRL, przedstawiającą relację z obchodów dożynkowych w Głogówku z udziałem towarzysza Jaruzeli-Karuzeli z PZPR, jak go złośliwie nazywały dzieci, wolałem podglądać te wiecznie rozradowane tancerki, uśmiechające się do mnie niczym polne kwiatuszki wiosną, a przyobleczone w zwiewne, ludowe, arcypowabne stroje. Wolałem podziwiać ich piękne, zgrabne nóżki, łanie nóżki, a niżeli cokolwiek innego… Tak więc, jak już mówiłem, uaktywnił się we mnie jakiś nadludzki, szósty zmysł. Ludzie nazywają ten rodzaj uaktywnienia dojrzewaniem. Natenczas byłem zdolny wykryć każdą fluktuację, która płynęła z ziemi, z wody lub z wnętrza, ośrodkowego i mózgowego, KC: Komunikatora Centralnego Ciała Mego Rozpalonego. Za chwilę podam kilka przykładów tego uaktywnienia.
Którejś leniwej, kanapkowo-telewizyjnej niedzieli, na którymś tam programie, nieistotne zresztą, na którym, pewnej balerince puściło czy też poszło oczko w rajstopach, podczas jej jakże ekshibicjonistycznego występu. A jam to, nie chwaląc się, przyuważył i sprawił, żem się przez czas niejaki napawał tym puszczonym do mnie oczkiem. O tak; napawałem się przez czas niejaki, to znaczy przez dłuższy czas; …czyli tak jakby za sprawą zastosowania funkcji stopklatki na wirtualnym, istniejącym tylko w mej głowie, starym i poczciwym VHS-ie. Przede wszystkim, niejako już z marszu, „pozwoliła mi” ta panienka napawać się widokiem dolnych swych członów, tak niewinnie obmacywanych nylonowym spoiwem. A zresztą nie miała innego wyjścia, jak pozwolić mi się napawać, gdyż zwiewna jej kiecka była zwiewna aż zanadto, a ponadto kamera telewizyjna, która to wszystko rejestrowała, ulokowała się bardzo nisko i jednocześnie bardzo blisko sceny. I to dobrze! to na szczęście! O mój Boże! Dlaczego nie utkałeś mnie z nylonu!? I tak… raz po raz zerkałem sobie, nieśmiało, na siateczkę ekstatycznych doznań i emfatycznych uniesień, na całą skomplikowaną kartografię koronek, falbanek, nóżek i nie tylko; …no i oczywiście rajstopek. A im głębiej wchodziłem pod spódniczkę, skrycie, tym soczystsze i smakowitsze odnajdywałem tam owoce, których wonne słodkości umiejscowione były wysoko ponad klinem, poza granicą demarkacyjną w postaci części majtkowej rajstop. I oto w przebłysku jakiejś wyższej, szamańskiej, samczej świadomości ujrzałem trzy magiczne słowa: intymność, sekretność, skrytość. Któż ich nie zna? Któż nie zna tych boskich zupełnie formułek, tych Słów zaprawdę Pańskich? Czy nie zna Czytelnik tego owocu o smaku zakazanym, czy obcy jest Czytelnikowi ten radosny przebłysk uniesienia, który wstępuje nań pod wpływem możności wywyższenia się, wzniesienia się ponad tłum, który wstępuje nań pod wpływem poczucia własnej mocy, górowania ponad wszelkimi żywiołami oraz wszystkim, co jest słabe i liche, czy obcy jest Czytelnikowi ten radosny przebłysk uniesienia, który pozwala mu nazywać siebie wybrańcem albo pomazańcem? Wszystko to, o czym marzyć powinien szanujący się podglądacz, skrycie należało teraz do mnie i tylko do mnie! A mówię tu o zaspokojonej mej żądzy, dzikiej i zboczonej, której ślady niby zwierzę ogonem za sobą zacierałem, …skąpany w grzechu, kłamliwy w mowie, nieskory do dzielenia się owocami swoich podejrzeń, podchodów, podlotów. Twarz przeto miałem czerwoną ze wstydu.
Innym z kolei razem nawiedziła mnie, starsza ode mnie o rok, koleżaneczka – łania o imieniu Kinga. Kinga mieszkała na co dzień w wielkim bardzo mieście i tylko od święta przyjeżdżała do swej babuńci, stając się właśnie na ten krótki czas Bożego Narodzenia, Wielkanocy albo wakacji moją sąsiadką, a więc i tak zwaną dziewczyną z sąsiedztwa. Spotkaliśmy się na ulicy, tuż przed domem, zanim jeszcze wstąpiła w me skromne progi. Nigdy nie zapomnę tego, w jaki sposób owego słodkiego, miłego przedpołudnia się poruszała i jak była wtenczas ubrana. I właśnie w tym czymś zwiewnym i czerwonym zaczęła tak niewinnie, niby dla zabawy, kręcić się wokół własnej osi, niczym jakaś danserka ludowego Zespołu Pieśni i Tańca – dziewucha „do tańca i do różańca”, zdrowa, jędrna, krągła i wesoła. A tymczasem wirująca radośnie i bezwstydnie kiecka tej mojej sąsiadeczki, „łaneczki” ukazała mi jej, przyobleczone w bieluchne rajstopy, nóżki w pełnej krasie, które mogłem sobie teraz do woli podziwiać „od stóp aż do głów”, a raczej – nie tyle „do głów”, co aż pod sam jej brzuszek i niewieści, wydatny, wypukły tyłeczek. I powiem wam, mili moi, że aż zbaraniałem z zachwytu nad swoim zbaranieniem, gdy ujrzałem, co ujrzałem. Spojrzałem centralnie! przed siebie: A tam… Migotliwy blask uwikłanego w bieluchne rajstopki i falbanki sukni przewiewnej słońca, wtopiony w zwinne nóżki łani, był blaskiem piękna ulotnego, co w powabach jedwabnych migoce…, niby promyczki lnianych włosów na główce mojej Ani. Znasz to migotanie, znasz je, na pewno! Ileż to razy wznosiłeś się, Czytelniku, ku słońcu, niczym ten Ikar; ileż to razy otwierały się twe źrenice na hasające, iglaste promyczki, na całe te chmary baletniczek tak zwiewnie u kresu burzy uwolnione, po to, aby już bez przeszkód mogły sobie buszować w koronach drzew; ileż to razy, niby pajączek jaki, stąpałeś, Czytelniku, pośród mirażowo-szklistych kosmatości, miękko wtłoczonych w wonne obłoczki zieleńców u schyłku parnego lata… Zajrzałem jeszcze w głąb siebie: Każdy ruch łani był przeze mnie skrupulatnie rejestrowany, każde najsubtelniejsze nawet stąpnięcie rodziło mój wewnętrzny odzew, podobnie jak każde najsubtelniejsze świadectwo skrzypcowej maestrii wywołuje oddźwięk w duszy tego klasycznie pięknego instrumentu. Krótko mówiąc: wyczuwałem to całe migotanie duszy niczym kwiecie polne wyczuwa trzepot motylich skrzydeł… I znów dał o sobie znać mój wirtualny, wewnętrzny, mentalny VHS, powiązany ze zmysłem wzroku, aktywując kolejno funkcję spowolnienia ruchu, spowolnienia rzeczywistości – i to najpierw; a następnie jeszcze uruchamiając bajer stopklatki… Ale na tym nie koniec tych atrakcji, gdyż po około godzince przenieśliśmy się wraz z Kingą do wnętrza mej poniemieckiej willi, której chłód zapewnił mi, przynajmniej przez krótką chwilę, ukojenie po tym jakże namiętnie chwytanym przedpołudniu, pełnym drażniących mnie, gwałcących promyków słońca i pęczniejących na tym słońcu rajstop marki „O, sole mio”. Ukojenie to nie trwało zresztą długo, a to z uwagi na fakt, iż pojawiać się poczęły naprędce kolejne zmysłowe bodźce, sensualne i kolorowe nutki melodii „Samo Życie”. W pokoju stało oto bowiem pianino, na którym uczyłem się niekiedy grać lub uczyłem się, jakby tu nie grać, czyli: jak się lenić. I kiedy Kinga dorwała się, tak jak stała, do tego chordofonu i poczęła na nim brzdąkać „Pieski małe dwa, chciały przejść przez rzeczkę”, a ja się rozłożyłem na podłodze na plecach, tuż obok niej, to wtenczas, wtedy właśnie, zaczęły pojawiać się nowe podniety, a wibratory podniet zaczęły generować nową falę hedonizmu. A mianowicie …zacząłem podglądać Kingę tak sobie zwyczajnie, niewinnie, …tak po sąsiedzku (czyli od spodu, od strony jej stópek, kostek, no i oczywiście łydek), kiedy stała odwrócona do mnie tyłem i wystukiwała na stojąco jedną i tę samą w koło melodyjkę, oraz kiedy wypinała wydatną swą pupinę centralnie! w moją stronę, czyli w kierunku mej głowy i mych oczu…, co wyglądało zresztą na bezwstydną, damską prowokację, a co mimo to było tylko nieświadomym i niewinnym zachowaniem się jej pięknego ciałka: pozą mianowicie, pozą tego żywego posążku Kingi-boginki, pozą członkini i przodowniczki jakiegoś tajemnego bractwa słonecznego. I była to mimo wszystko jakaś forma nagrody oraz dalszej dla mnie zachęty do działania: do podglądania, do sapania, do wzdychania, do rajcowania się, do kontemplowania chwili, tej chwili. A kiedy miły mój gość zapytał, czy mi się jej interpretacja podoba, odpowiedziałem bez wahania, że kibicuję wszystkiemu, co tu widzę i słyszę; i że tę chwilę kontempluję z najwyższą możliwą uwagą. I Bóg mi świadkiem, że była to święta prawda, choć akurat z czystością i niewinnością niewiele miała wspólnego. Twarz przeto miałem czerwoną ze wstydu.
I to właśnie wstyd ogarnie, będzie ogarniał kolejne wersety, prezentowanego tutaj w skrócie, mego dzieciństwa; mych wspomnień, z których najpiękniejsze powinny pozostać może wyłącznie wspomnieniami… Pamiętam jak razu pewnego – a było to jeszcze w zimnych, poklasztornych murach szkoły muzycznej pierwszego stopnia, czyli tam, gdzie wszędy dokoła wibrował falsetowy śpiew chóru a cappella, wibrujący w taki sposób, iż odnosiło się wrażenie, że nawet mury, martwe mury, same sobie śpiewają i pogwizdują – uwagę moją przykuło pulchniutkie, białe udo łani nauczycielskiej, tak ekshibicjonistycznie i gwiazdorsko wydane na widok publiczny, tuż pod stołem – znaczy się – pod jej biurkiem. I na nic się zdały wdzięczne poryki i umuzykalnione solmizacje belferki – tej młodej twarzy tego mało seksownego ciała o pedagogicznych aspiracjach i stale kurczących się zarobkach. – Koło kwintowe, kochane dzieci, jest czymś więcej, a niżeli zwykłe koło. – Wkoło mnie istniały tylko umiejętności praktyczne (palcówki w wydaniu dziecięcego onanisty), umiejętności szpiegowskie (podchody i podglądactwo w cieniu szkolnej ławy), umiejętności bokserskie (boksowanie się z samym sobą, by nie sapać zbyt głośno i nie zwracać niepotrzebnie na siebie uwagi), umiejętności gwiazdorskie (ze strony łani: upublicznienie białych majteczek, lśniących rajstopek, ciasnego i masywnego klina… w sposób powolny i konsekwentny, niemalże rytmiczny – tak, by z przekładania nogi na nogę uczynić majestatyczny rytuał podciągającej się wciąż wyżej i wyżej spódniczki, kończący się orgazmem wszystkich potencjalnych uczestników tej celebry)… Najogólniej rzecz ujmując: Muszę powiedzieć, że bardzo lubiłem te zajęcia z teorii muzyki z elementami, fascynującej mnie od dziecka, akustyki; bardzo lubiłem to towarzystwo (starsze nieco ode mnie), z którym zawsze mogłem się pobawić w chowanego i sobie poganiać w berka w trakcie przerwy pomiędzy zajęciami teoretycznymi; bardzo lubiłem ten stary, a jednocześnie niezwykle malowniczy trakt kolejowy, wiodący przez czarnozielony, tajemniczy las, którym przyjeżdżałem dwa, trzy razy na tydzień do tego małego miasta, by móc się w nim kształcić: umuzykalniać i praktykować grę na skrzypcach. A przy okazji mych Racławicko-Głubczyckich eskapad, przyznać to szczerze muszę, lubiłem też i podziwiałem te wielkie maszyny rotacyjne archaicznego typu, służące do drukowania kartonowych biletów PKP; takich, no wiecie, z dziurką pośrodku… Do szkoły tej i do tego niewielkiego miasta zapewne jeszcze powrócę. A twarz ma stanie się ponownie purpurowa ze wstydu. Ale to potem – wszystko w odpowiednim czasie.
Z czasów mej młodości pamiętam jeszcze jedno, niebiańskie w mym odczuciu, zdarzenie. Oto pewnego razu, jako chłopiec bez mała siedmioletni, wybrałem się z matką do sklepu po nowe spodnie. I kiedy już je przymierzałem, w kabinie obok znalazła się znienacka i „zapląsała” przede mną wyrośnięta dwudziestoparolatka, trochę tylko podobna do mojej Ani. Stopniowo, ta młoda kobietka, zsuwała z siebie ubranie, odsłaniając kosteczki okryte rajstopkami, kolanka okryte rajstopkami, uda okryte rajstopkami, pupcię i brzusio okryte rajstopkami. A ja to wszystko obserwowałem od spodu, przez szczelinę łączącą sklepowe kabiny, gdy tymczasem moja matka gdzieś tam na chwilę odeszła, gdzieś się zapodziała. Tak więc, powtórzę raz jeszcze, obserwowałem sobie i zachłannie poznawałem to oblicze całości, perfekcyjne i skończone, przechodząc partiami, kolejno, od dołu ku górze. I dziwiłem się niezmiernie, bo oto teraz w miarę szczupła przedstawicielka słabej płci (aż taka znowu szczupła to ona nie była, bez przesady!) jawiła mi się z bliska dość masywnie …i górowała nade mną mentalnie, jak i w zupełnie innym jeszcze sensie, a mianowicie górowała niemarnym swym puchem, swą cielesną powłoką. – I to ma być słaba płeć? – zacząłem mieć wątpliwości. – O! Pani!, masz nade mną władzę absolutną i nadludzką. Odczuwam wyższość górującą ponad marnościami, która bije od strony twego uda, będącego dla mnie magicznym i zupełnie nieosiągalnym ołtarzem rozkoszy. – Twarz przeto miałem, musiałem mieć czerwoną ze wstydu, no bo jakżeby mogło być inaczej.
C.d.n.
Added in 10 minutes 23 seconds:
Tradycyjnie chciałem prosić o komentarze i zabiegać o konstruktywną krytykę. Mam nadzieję, że tym razem literówek i błędów cięższego kalibru będzie nieco mnie (niż zwykle). Mam nadzieję... Jak dobrze jest ją mieć.
Aha, co do samego tekstu... Jest on nieco sentymentalny, nie jest zbereźny, tylko nostalgiczny. Rajstopki są w nim użyte wyłącznie jako przydatny gadżet, rekwizyt z okresu PRL-u; a gadżetem tym mogłoby być dosłownie wszystko inne, np.: pralka Franie, żyletki Rawa (krwawa) Lux czy też mydełko Fa.
Rajstopowiec
2Nabokov rzuca się w oczy już od samego początku. Z jednej strony brak oryginalności, ale z drugiej - tak dobrze naśladować jego specyficzny styl to też niełatwe 
Podzieliłbym go tylko podwójnymi enterami na akapity, bo ściana tekstu na monitorze trochę męczy oczy.
Pozdrawiam

Aniu: płomieniu utraconego dzieciństwa, Arkadii wonny płatku, moja duszo, mój grzechu. A-N-I-U: zainicjowane w sposób miękki, łapczywe crescendo na czterech literach, kończące się ciepłym, długo wibrującym aksamitem.
Tekst mnie wciągnął i czuć w nim ten nostalgiczny klimat. Też mam słabość do rajstopek (ale tylko czarnych) więc przeczytałem z zainteresowaniem xDLolito, światło mego życia, płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo. Lo-li-ta: czubek języka schodzący w trzech stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na trzy trącić o zęby.
Podzieliłbym go tylko podwójnymi enterami na akapity, bo ściana tekstu na monitorze trochę męczy oczy.
Pozdrawiam

An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson
Jordan Peterson
Rajstopowiec
3Masz ciekawą ksywę: Självmordbombare (Zamachowiec Samobójca, czy tak?). Dzięki za miłe słowa! No faktycznie, wzorowałem się na Nabokowie, a że tekst jest mało oryginalny... Cóż... trudno się mówi. Aaa; i co jest jeszcze dla mnie ważne, jak zwykle zresztą, to to, by dało się wyczuć ów specyficzny klimat lat osiemdziesiątych, którego ikoniczny wymiar kojarzy mi się ze specyficznym oświetleniem planu zdjęciowego i charakterystycznymi filtrami, stosowanymi podczas produkcji filmowej i telewizyjnej we wspomnianym okresie historycznym. Efekt jest dokładnie ten sam, gdy spogląda się na otoczenie, na świat przez nylonową siateczkę lub właśnie rajstopki. 

Rajstopowiec
4Zgadza się. Przyznam, że nie myślałem nad nią długo xD ale nie zamierzam się w najbliższej przyszłości nigdzie wysadzać. Uczę się szwedzkiego i jakoś spodobało mi się to słowo.
O popatrz, nawet nie pomyślałem o tymmaciekzolnowski pisze: by dało się wyczuć ów specyficzny klimat lat osiemdziesiątych, którego ikoniczny wymiar kojarzy mi się ze specyficznym oświetleniem planu zdjęciowego i charakterystycznymi filtrami, stosowanymi podczas produkcji filmowej i telewizyjnej we wspomnianym okresie historycznym. Efekt jest dokładnie ten sam, gdy spogląda się na otoczenie, na świat przez nylonową siateczkę lub właśnie rajstopki.

An artist can't tell you what the hell they're up to. They don't know. They can maybe guess. What they're actually doing when they're producing a piece of art is figuring out what they're up to. And that's when you know they're actually artists. They're moving beyond themselves.
Jordan Peterson
Jordan Peterson
Rajstopowiec
5Nie pomyślałeś o tym, no widzisz.
Ja też bardzo lubię stare, dobre kino; i to nawet takie, które wchodzi w arcybogate zakątki kiczu, groteski, absurdu i surrealizmu (oczywiście wszystko to - wzięte razem i zespolone pod szyldem produkcji klasy B, a nawet C).

Rajstopowiec
6Bardzo sentymentalna opowieść, utrzymana w tonie starych powieści, którymi zaczytywałam się jako nastolatka. Uwielbiam opowieści wspomnieniowe, aczkolwiek nie przypadł mi do gustu momentami przestawny szyk wyrazów i pewne (nadmierne) powtórzenia, choć oczywiście wiem, że był to zabieg celowy.
Zdrobnienia typu "pupcia" i "brzusio" w odniesieniu innym niż do dziecka są po porstu karygodne. Wysławiaj się jak dorosły facet.
Zdrobnienia typu "pupcia" i "brzusio" w odniesieniu innym niż do dziecka są po porstu karygodne. Wysławiaj się jak dorosły facet.
Kto czyta książki - żyje podwójnie. Umberto Eco
Rajstopowiec
7Dzięki, Czarna Nino! 
Słowa krytyki, tak jak na faceta przystało, biorę na swą klatę i je przyjmuję.
Zwłaszcza te mało męskie zdrobnienia poprawię w wolnej chwili. (A błędów i literówek popełniłem aż nadto).
Co do złej maniery stosowania powtórzeń, to... no cóż, w którymś z mych poprzednich postów wypowiadałem się już na ten temat. I twierdziłem w nim, (1) że bycie muzykiem trochę mnie tutaj tłumaczy, i (2) że do tekstu, jako autor, podchodzę, jak do utworu muzycznego (a zatem bardziej sonorystycznie, a za to zdecydowanie mniej literacko i niekoniecznie tak jak purysta). Ale zobaczę, co da się jeszcze zrobić w sprawie: co uda mi się poprawić, tak aby miłe czytelniczki były "Rajstopowcem" usatysfakcjonowane (i ogół ewentualnych czytelników był po prostu... szczęśliwy).
Pozdrawiam (również z obczyzny),
Maćko

Słowa krytyki, tak jak na faceta przystało, biorę na swą klatę i je przyjmuję.

Co do złej maniery stosowania powtórzeń, to... no cóż, w którymś z mych poprzednich postów wypowiadałem się już na ten temat. I twierdziłem w nim, (1) że bycie muzykiem trochę mnie tutaj tłumaczy, i (2) że do tekstu, jako autor, podchodzę, jak do utworu muzycznego (a zatem bardziej sonorystycznie, a za to zdecydowanie mniej literacko i niekoniecznie tak jak purysta). Ale zobaczę, co da się jeszcze zrobić w sprawie: co uda mi się poprawić, tak aby miłe czytelniczki były "Rajstopowcem" usatysfakcjonowane (i ogół ewentualnych czytelników był po prostu... szczęśliwy).
Pozdrawiam (również z obczyzny),
Maćko
Rajstopowiec
8Kiedyś oglądałam film „Wielkie nadzieje”. Bardzo podobały mi się słowa, jakie padły na początku: „Każda chwila ma swój niepowtarzalny charakter. Czasem woda bywa żółta, czasem czerwona. Ale to, jaka pozostanie w pamięci, zależy od dnia. Nie opowiem tej historii tak, jak się wydarzyła. Opowiem ją tak, jak ją zapamiętałem”. Teraz z przykrością zauważyłam je wplecione w Twój tekst. Ponieważ nie poinformowałeś, że to cytat, ktoś może uznać Cię za ich autora i pochwalić.
Poza tym nie wiem, jaki jest sens takiego wykorzystywania pracy innych pisarzy. Nie lepiej ćwiczyć własny styl?...
Rajstopowiec
10Bardzo dobre, genialny styl. Zmieniłbym "mentalny VHS", na mentalne video, żeby uniknąć powtórzenia skrótu.
Pozdrawiam.
Pozdrawiam.
Rajstopowiec
11OK, poprawię wszystko, co jest do poprawienia (na swym kompie). Tutaj, wiadomo, nie ma możliwości edytowania tekstów. Tam, gdzie pojawił się pastisz będzie to odpowiednio zaznaczone w przypisach.
Dzięki RebelMac za słowa pochwały.
Pozdrawiam serdecznie,
Maciek
Dzięki RebelMac za słowa pochwały.

Pozdrawiam serdecznie,
Maciek