CISZA [fragment powieści grozy]

1
CISZA

Część pierwsza:

Na drodze 319



Somnus est imago mortis - Sen jest obrazem śmierci.



Cyceron, Rozprawy tuskulańskie 1, 38, 92 (45 r. p.n.e.)



ROZDZIAł PIERWSZY



1



…spójrz. Tam jest stacja benzynowa.

- Widzę, kochanie. – Głos Roberta zagłuszał szum deszczu. Wiatr kołysał zbożem na polach po obu stronach jezdni. Czarne niebo mieniło się granatowo-błękitnymi łatami, gdy raz po raz strzelały korzenie błyskawic. Wtedy można było dostrzec kotłujące się chmury, które zapalały się i gasły jak popsuta żarówka w piwnicy. Barbara patrzyła na pobocze, bo obawiała się, że z pomiędzy rozdygotanych, złotych kłosów w każdej chwil coś może wybiec na asfalt. Lampy samochodu rzucały trójkąt słabego światła przyprószony deszczowym ryżem, wśród którego pełzł wąż linii przerywanej. Przez przednią szybę, po której spływały krople deszczu, Robert obserwował pogrążony w mroku świat. Widziana przez ten przygnębiający filtr droga numer 278 była pusta.

- Zatrzymamy się? – zapytała Barbara.

- Możemy się rozejrzeć – odparł. - Zresztą kończy nam się paliwo, więc wezmę kilka kanistrów.

Pod lusterkiem drgał srebrny krzyżyk i medalion z Matką Bożą. Wycieraczki szurały w lewo, w prawo, w lewo, w prawo… Silnik furkotał z cicha. Na prędkościomierzu strzałka od dawna nie opuszczała sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Szeroki sierp pioruna przeciął niebo poziomym zamachem. Nieco dalej, jak na odpowiedź, wysunęły się szpony wyładowań atmosferycznych. Nawet tam w górze coś już nie jest w porządku, pomyślał Robert. Gdy zerkał w lusterko, widział błyski odbijające się w oczach Barbary.

Nie zasłużyłaś na to wszystko. Ja może tak, ale ty na pewno nie. Po chwili poprawił się w myślach - WY na to nie zasłużyliście. Miał z tyłu dwóch pasażerów: przyszłą żonę i dziecko pod jej sercem. Zamierzał trwać przy nich i cokolwiek się stanie - nie odejść. Choćby i cała reszta tego popapranego świata nawaliła.

Nigdy.

W głębi serca bał się jednak, że to się nie uda… przecież jest tylko człowiekiem.

Tylko człowiekiem.

Skręcił w prawo na zajazd stacji benzynowej i minął nie podświetloną tablicę z cennikiem. Z daleka widział, że prostokątna lampa z napisem „Eagle – najlepsze paliwo w kraju” również nie działa; cała stacja pogrążona była w cieniu nocy.

Wraz z lodowatym refleksem świetlnym rozległ się głośny, długi huk; musiało uderzyć gdzieś niedaleko. Barbara jęknęła i zakryła usta. Robert odruchowo wychylił rękę do tyłu między siedzenia i pogłaskał ją po kolanie. Poczuł, jak bierze jego palce i ściska je drżącymi dłońmi.

Ford escort rocznik 92 zatrzymał pod szerokim dachem obok jednego z dystrybutorów, które nie działały ze względu na brak prądu. światło reflektorów ledwo docierało pod drzwi sklepu, deszcz padał coraz mocniej. Robert zostawił włączony silnik i w milczeniu obserwował otoczenie. Słyszał tylko dźwięk szurających wycieraczek i szum na zewnątrz.

- Wygląda na opuszczoną. – Barbara przytuliła czoło do okna.

Tabliczki z reklamami zawieszone na cienkich łańcuchach tańczyły w rytm silnego wiatru, roznoszącego porwane gazety. Myjnia po prawej była zamknięta. Robert powiódł wzrokiem w stronę sklepu. Za nim stał namalowany czarnym tuszem na tle gromów wysoki, stalowy wiatrak, który kręcił się jak oszalały.

- Może tylko wygląda? – zapytał Robert, i już miał wyjść, gdy poczuł rękę na ramieniu.

- Pójdę z tobą – szepnęła Barbara. - Dobrze?

Drzwi czerwonego forda otworzyły się z błyskiem. Na deszcz wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w skórzanej kurtce i jeansach, za nim skulona rudowłosa kobieta. Objął ją ramieniem. Mimo lodowatego deszczu, nie śpiesząc się, zrobili kilka kroków i obejrzeli się na samochód, jakby siedział tam ktoś jeszcze. Ktoś, kto nie odzywa się i obserwuje każdy ich ruch, jakby zaraz miał krzyknąć: - BACH! - i śmiać się drwiąco z przestraszonych min. Nikogo jednak nie było. Tylko deszcz i świst wiatru, tylko błyski odbijające się w wszelkim szkle i metalu.

Jesteśmy tutaj sami.

Robert słuchał, jak obute stopy rozbryzgują kałuże.

Gdy weszli do środka, rozległ się dźwięk dzwoneczków, na który wzdrygnęli się oboje. Dwa cienie rozciągnęły się po podłodze i znikły. Znów pojawiły się i z znikły. Przez otwarte drzwi wdarł się zimny powiew powietrza, który zaszeleścił plakatami na ścianach i rzeczami ułożonymi na półkach. W uchylonych oknach po prawej stronie, skierowanych w stronę myjni, zatrzepotały żaluzje.

Przez dłuższą chwilę stali w bezruchu tuż za progiem, jak dzieci, które zakradły się do zakazanego domu. Wśród regałów nikogo nie było. Za ladą też. Tylko błyski piorunów podpalały i gasiły otoczenie, co chwila przypominając, że to miejsce jest opuszczone. Zimne i martwe, do cholery.

Wiatr uchylił drzwi, aż zawiasy zaświszczały.

Robert poczuł zaciskającą się dłoń Barbary na jego własnej.

- Jest tu kto? – zapytał.

żadnej odpowiedzi.

- Czy ktoś tutaj jest?! Halo!

Zrobił kilka kroków i poczuł jak szkło pęka mu pod butami. Dopiero teraz dojrzał, że na podłodze walają się popękane butelki. Stał w kałuży coca coli, niezwykle przypominającej dużą plamę krwi. Przez chwilę uwierzył, że wisi nad nim trup, lecz na suficie był tylko nie działający wiatrak, w którego ramieniu odbiły się przerażone oczy Roberta.

Jezu, naprawdę pomyślałem, że mam nad głową zawieszone zwłoki...

Naprzeciw za regałami dojrzał zatrzaśnięte drzwi prowadzące do toalety. Obok nich wisiał duży kalendarz ścienny ze zdjęciem jednego z króliczków playboy’a. Papierowa blondynka patrzyła na przybyłych, pochylona niezwykle nisko na ugiętych kolanach. Pod nią, czerwona ramka suwana na plastikowym paseczku zatrzymana była na siódmym lipca.

Którego dzisiaj mamy? Dwunasty. Oczywiście, że dwunasty… Te pięć dni, to już dla mnie wieczność, pomyślał Robert. Spojrzał na Barbarę.

- Tutaj nikogo nie ma - odezwała się. Zabrzmiało to jak trzask łamanej gałęzi. – Rozumiesz? – Zadrżała. – Nikogo.

Podszedł i objął ją mocno, kładąc usta między mokre, lecz ładnie pachnące, gęste włosy.

- Ja jestem, kochanie.

- Czasem… - zaczęła, lecz przerwał jej huk pioruna. Obejrzała się na zewnątrz, po czym znów wpatrzyła się w oczy chłopaka - …czasem boję się, że gdy obudzę się, ciebie też już nie będzie. Rozumiesz? – Stukała otwartymi dłońmi w jego piersi, gdy to mówiła. Jak dziecko uderzające w drzwi i pytające: czy ktoś tam jest? Tu jest ciemno… niech mnie ktoś wypuści! Błagam! – pomyślał, nie zdając sobie sprawy, jak dobre jest to porównanie. - Każdy ranek to dla mnie loteria, Robercie. Pieprzona loteria. - Gdy drugi raz wymawiała słowo „loteria”, znów załamał jej się głos. Dźwięk, jakby ktoś nadepnął na suchy patyk – aż Robert wzdrygnął się przez dreszcz na plecach.

Pocałował ją w usta i poczuł, jak rozciera zimne łzy na bladej, lecz pięknej i delikatnej twarzy. Mignęło mu w pamięci jak wyglądała rozświetlona słońcem, na łące niedaleko miasta, z którego uciekli. Te puszyste włosy rozwiane na tle czerwonych, zastygłych w bezruchu chmur… drzewo, do którego przycisnął Barbarę. Te pocałunki, te słowa. Cholera, mieli tyle marzeń. Nie wiedział dlaczego, ale mimo tego, że nie pamiętał o czym wtedy rozmawiali, był pewien, że powiedział dokładnie to samo co teraz:

- Będę. Będę zawsze. – Te słowa urwały wspomnienie, jak nóż przecinający linę, na której zawisło coś bardzo ciężkiego. Tak jest lepiej. Nie ma sensu do tego wracać… te dni i tak nie wrócą.

Nie wiedział, czy milczenie Barbary jest równoznaczne z „tak, wierzę ci”, leczchyba nie miało to w tej chwili nawet najmniejszego znaczenia.

- To jest… - Pokręciła głową. - Nie mogę tego wszystkiego pojąć. I wiesz co? – Do oczu napłynęły jej łzy. -Jest coś jeszcze, Robercie… - zaczęła, kładąc dłoń na brzuchu. Czy to miało coś znaczyć? - pomyślał Robert - Czy chodzi o dziecko? Boże, co z dzieckiem? - …czasem zastawiam się, czy…

Przeciąg pchnął okiennice do wewnątrz i trzasnęły głucho, aż na szkle pojawiła się mała pajęczyna pęknięć. Zimne tchnienie otarło się o ściany, szeleszcząc paczkami chipsów, gazetami na stojaku i setką innych rzeczy, jakby martwe tkanki ożyły drżąc na chłód, który je ogarnął. Gdzieś upadły butelki i rozbiły się, jakieś pudełka i parę innych rzeczy też runęło na podłogę.

- Odejdźmy stąd. – Robert puścił Barbarę. – Idź do samochodu, a ja wezmę to, co trzeba, dobrze?

Barbara tylko pokiwała głową.

Obok kontuaru znalazł plastikowy koszyk. Napakował do niego chipsów, paczkowanych pączków i butelek wody mineralnej. Rozejrzał się, szukając wzrokiem czegoś jeszcze, co mogłoby się przydać.

Paliwo. Muszę wziąć paliwo.

Znalazł dwa kanistry. Jeden wziął pod pachę, drugi w rękę. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie potrzebują czegoś jeszcze – odpowiedzią na to pytanie były zatrzaskujące się za nim drzwi, gdy pośpiesznie wychodził na zewnątrz. Poszedł w stronę samochodu i nagle zatrzymał się w połowie drogi.

Zza przedniej szyby forda usta Barbary układały się w słowa: „co się stało? Dlaczego nie idziesz?”.

Robert poczuł dziwny chłód na karku. I coś jeszcze.

Poły jego kurtki trzepotały o ciało. Rozejrzał się.

Wzrok mówił: oprócz jej i ciebie nikogo tu nie ma. Lecz serce podpowiadało…

Masz tysiąc oczu wpatrzonych w każdy centymetr twojego ciała.

Dostrzegał tylko cienie, kopie tego, co istnieje. ścierwa zależne od obecności światła. Po twarzy spływał mu zimny deszcz, włosy rozwiewał wiatr, lecz to były tylko błahe bodźce, odczucia.

Tylko cienie… lecz czuł się obserwowany.

Obserwowany.

- Przecież tutaj nikogo nie ma… - szepnął sam do siebie. Nie wiedział, czy na końcu powinien być znak zapytania, czy kropka.

- Nie ma.

Spojrzał w kałużę, w której stanął. Na tafli wody namalowana była zmęczona, nieogolona twarz zagubionego człowieka. Kogoś, kto ciągle o coś walczy.

Tysiąc oczu?

Spojrzał w swoje.

- Są… są tylko dwa – powiedział.

- Idziesz?

Wzdrygnął się na głos Barbary, która wychyliła się przez otwarte okno samochodu. Pokiwał głową i wrócił. Plastikowy kosz z jedzeniem postawił na siedzeniu obok kierowcy, potem obszedł forda i otworzył bagażnik. Jeden z kanistrów położył obok dużego, czarnego plastikowego wora, który zajmował sporo miejsca.

Robert wiedział, co jest w środku. A raczej: chciał nie wiedzieć.

Zatrzasnął klapę bagażnika, czemu towarzyszył ten osobliwy błysk metalu. Zawartość drugiego kanistra wlał do baku, po czym cisnął pojemnik na ziemię i wsiadł do samochodu.

- Dlaczego zatrzymałeś się?

- Ja… dziwnie się poczułem. Jakby ktoś się na mnie gapił.

- Spójrz na mnie, kochanie.

Zrobił to.

- To miejsce jest puste, tak jak każde inne, przy którym zatrzymaliśmy się – szepnęła. – Nikt na ciebie nie patrzył. Nikt oprócz mnie.

Przez chwilę po prostu wpatrywał się w Barbarę – dziewczynę, którą miał poślubić dwudziestego drugiego czerwca. Była jego osobistym bóstwem ciszy i spokoju, lekarstwem, tak więc uwierzył na słowo. Uśmiechnął się i pocałował jej ciepłe usta.

No tak, oczywiście, że tak. Masz rację.

Gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, podświetlony zegar wskazywał godzinę 21:24. Tylne koła zabuksowały, bryzgając daleko wodą, po czym ford ruszył z piskiem opon z powrotem na drogę 278.



2



Jadąc drogą numer 318, przejeżdżali przez małą wioskę Radzyń, gdy deszcz ustał. Zatrzymali się na zajeździe sklepu spożywczego (obok rzędu pustych samochodów). To miejsce również było opuszczone.

Wcześniej mijali zaniedbane podwórka, porzucone na jezdni rowery, uchylone szeroko drzwi, furtki i bramy. Patrzyli na zasłony falujące w oknach, poprzewracane stoły i huśtawki w ogrodach, worki ze śmieciami nie zabrane przez śmieciarzy (co chwilę dzwoniła jakaś puszka pchana na asfalcie przez wiatr) . Zupełnie, jakby wszyscy w pośpiechu opuścili swoje domy. Masowa ucieczka bez czegokolwiek.

Po prawej stronie sklepu tuż obok stała budka, w której serwowano pieczone kurczaki. Przed nią furkotała parasolka z przystawionym plastikowym stolikiem i krzesłami. W pobliżu budki zaparkowany był furgon z otwartymi tylnymi drzwiami – towar położono na ziemi, lecz nie został zaniesiony do sklepu. Jak okazało się, kluczki były w stacyjce. Robert zajrzał również w głąb przyczepy ozdobionej zagranicznym napisem „Hot Chickens!”, lecz oczywiście niczego nie znalazł. Jedne, co przykuło jego uwagę, to dwie tacki z małymi porcjami kurczaka z bułką i musztardą pozostawione na ladzie. Jedzenie było częściowo spożyte.

Ktoś nie zdążył tego zjeść.

Po drugiej stronie zajazdu była tablica z wioskowymi ogłoszeniami. Robert poszedł w jej stronę i zatrzymał się tuż przed wejściem do sklepu. Spojrzał na żwirowy zajazd, gdzie stały nikomu już nie potrzebne pojazdy. Co się tutaj stało? Tutaj i w każdym innym miejscu. Jak to możliwe?

Jego oczy wyobraźni oślepiło poranne słońce, wychylające się zza dachu wysokiego domu po drugiej stronie ulicy.

Na parkingu przed spożywczym stoi rząd samochodów, wszystkie błyszczą, oblepione łuskami światła. Mniej więcej po środku, obok jednego, stoi wsparta o uchylone drzwi kobieta w czerwonym bezrękawku. Na nosie ma czarne okulary przeciwsłoneczne o dużych szkłach, w których ginie znudzone spojrzenie. W ustach porusza się papieros. Chwyta go w dwa palce – niezwykle elegancko, myśli Robert - i wypuszcza dym z ust w teatralny sposób. Poza tym nerwowo stuka podeszwą prawego buta o żwir, i czasem próbuje dostrzec coś przez szybę w wystawie sklepowej.

Wystawa.

No tak, pełno osób jest w środku. Przepychają się, rozglądają po półkach. Dzieci wędrują wśród spoconych i owłosionych łydek tych wielkich, popranych dorosłych, zniecierpliwione czekają na napoje i lody. Marudzą, krzyczą, co chwila uciszane przez wnerwione matki i ojców. Jeden z mężczyzn próbuje przecisnąć się do stojaka z prasą, lecz nieudanie. Z całkowitą pewnością słowa, w które ułożyły się jego popękane usta to: „rzesz kurwa mać”.

Kobieta z papierosem wychodzi zza drzwi i siada na masce. Teraz można oglądnąć jej nogi, które są całkiem-całkiem. Sznurówki białych bucików sportowych – bucików, a nie butów, ponieważ ma małe stopy – falują na gorącym podmuchu powietrza.

- Ile można czekać? – nagle odzywa się zachrypniętym głosem.

No tak – papierosy robią swoje.

Obok Roberta przechodzi wysoki mężczyzna z brzuszkiem, ubrany w białą koszulkę, jasne pasiaste spodnie i skórzane sandały. Robert patrzy na paznokcie faceta i uznaje, że nigdy nie widział tak zadbanych egzemplarzy. Cholera, nawet u Barbary, która nie szczędzi czasu w łazience.

- Kupiłem porzeczkowy, bo pomarańczowego nie było – mówi właściciel boskich paznokci zmęczony staniem w kolejce i wręcza kobiecie butelkę z sokiem.

- Och, trudno. Niech będzie – wzdycha z wyrzutem palaczka i wsiada do samochodu. Nie słyszy, jak facet mówi: „trudno, trudno, jak jesteś taka mądra, to było tam stać i wdychać pot tych wszystkich ludzi. Głupia, stara jędza”. Ciekawe - myśli Robert - czy mi się tylko wydaje, że oni za sobą nie przepadają?

Pod sklepem na stojaku dla rowerów siedzą dwaj chłopcy. Na oko – siedemnaście, osiemnaście lat. Mają zwieszone głowy i zmrużone oczy. Dyskutują o czymś ściszonymi głosami, lecz Robert słyszy każde słowo.

- Widziałeś dupę, która przed chwilą weszła do środka?

- Dupę? A nie cztery dupy? Myślałem, że miała cztery! – zarechotał ten po prawej.

- Kurwa, bez przesady. Fakt, gruba jest, ale kształty nie ma aż takie złe. Na moje oko, godzina dziennie na bieżni i byłaby z niej laska. – Milczy przez chwilę z głupim uśmiechem. -No, może nie laska, ale już w miarę apetyczna cipka, przez którą bym się nie zarzygał.

- Godzina dziennie? Tylko? Popieprzyło cię, człowieku… – Koleś stuka się w czoło.

- Czekaj, sprawdzę. – Ten po lewej wstaje i wchodzi do sklepu. Po chwili wraca, siada na swoim miejscu i mówi:

- No dobra… - zaczyna w sposób, który świadczy o tym, że zaraz rozśmieszy kumpla – może godzina to za mało. Może siedem albo osiem.

Nawet Robert zaśmiał się pod nosem.

Obok samochodów przejeżdża na czerwonym składaku niski dziadek z kapeluszem na głowie. Kładzie swojego pogromcę przestworzy na żużlu (stojak przecież jest zajęty przez młodzież, prawda?), po czym wchodzi do sklepu, a raczej częściowo się w niego zagłębia. W uchylonych drzwiach, jedną nogą zostaje na zewnątrz; kolejka jest naprawdę spora. Brzuch dziadka chyba też.

Dwie dziewczyny zamawiają kurczaka z bułką i musztardą.

Obok budki, tyłem w stronę bramy domostwa nieopodal, zatrzymuje się brudny, szary furgon z niebieskim napisem z boku: „TRANSPORT BłYSKAWICZNY”. Wychodzi z niego łysy mężczyzna z notatnikiem wystającym z górnej kieszeni pstrokatej, flanelowej koszuli. łysy obchodzi samochód i otwiera drzwi bagażnika. Wyciąga coś i kładzie na ziemi.

Nastolatki w strojach niewiele większych, niż powierzchnia dwóch, może trzech chusteczek higienicznych dostają swoje kurczaki. Jedzą na stojąco, przy ladzie, ponieważ zielone krzesełka są szturmowane przez dzieciaki z koloni, która przed chwilą przypałętała się od strony wjazdu do wioski. Każdy szuka cienia, ociera błyszczące czoło, przepocone włosy. Ludzie, mrużąc oczy i żyją tak, jak zawsze, męczeni przez prażące słońce.

Tak, jak zawsze…

Druga kasa zostaje otwarta. Kolejka kurczy się, aż w końcu brzuchaty dziadek wychodzi ze sklepu z pudełkiem mleka pod pachą i chlebem w ręku. Podnosi rower, już ma włożyć rzeczy do koszyka przymocowanego do kierownicy, gdy…

- PSTRYK! – powiedział do siebie Robert, strzeliwszy palcami. – I wszyscy znikają.

Rower upada z powrotem na żużel, obok niego ląduje karton z mlekiem. Ustępują rozmowy, gasną cienie, które jeszcze przed chwilą odgrywały swój teatr na ziemi. Pozostaje tylko wiatr i szelest liści na drzewach. W mgnieniu oka świat tych ludzi przestał istnieć i nie ma już żadnego „tak, jak zawsze”. Po prostu nie ma.

Dotyk, ciepły dotyk na lewym ramieniu.

Właśnie to przerwało wizję, która była niezwykle idiotyczna, a zarazem okropna. I dziwnie prawdopodobna.

- Nad czym tak myślisz? – zapytała Barbara.

Robert nie dał po sobie poznać tego, jak bardzo zaskoczyło go, że dziewczyna znalazła się tak blisko.

Pewnie gapiła się, jak stoję w miejscu z pustym spojrzeniem wbitym w ziemię i ruszam ustami, jak jakiś świr.

- O niczym, malutka. Wszystko w porządku – uśmiechnął się, i pogłaskał dziewczynę po twarzy, która dawała sygnały typu: sądzę-że-jednak-nie-o-niczym.

- Tam jest tablica z ogłoszeniami – powiedziała. – Obejrzałeś ją?

- Nie. Zerknijmy i wsiadamy do samochodu.

Robert przyglądał się z zastanowieniem ogłoszeniom. Spojrzał na te, które wspominało o sprzedaży działki i zmrużył oczy. Coś było pod spodem. Zerwał kartkę z pinesek i ujrzał duży, tłusty napis:

UWAGA! WśCIEKLIZNA!”.

Poczuł się dziwnie (nieswojo?), gdy go przeczytał.

- Idziemy? – zaśmiał się, stukając palcem w tytuł „EKSTRA ZABAWA!”.

Barbara jedynie pokręciła głową, pozbawiając Roberta uśmiechu.

- Nie żartuj sobie – szepnęła i wtuliła się w jego pierś. Po chwili wrócili do samochodu i ruszyli dalej, pozostawiając za sobą umarłą wioskę.



3



Przejechali niespełna dwa kilometry, gdy Robert zerknął na podświetlony zegar i ujrzał kwadrans po pierwszej nad ranem. Chmury, które toczyły od dawna bój na niebie rozstąpiły się. Podarte i porozrywane, przepuściły na powierzchnię ziemi blask niektórych gwiazd i księżyca mrugającego przez kolejki szarych, powolnych obłoków tak, jakby nadawał sygnał S.O.S.

To nie ty powinieneś błagać o pomoc, pomyślał Robert.

Barbara – całe szczęście – zasnęła na tylnym siedzeniu. Jej twarz kołysała się, gdy ford najeżdżał na nierówności. Rude włosy wyschły i znów były puchem, wśród którego można było ukryć marzenia, smutki i najważniejsze z tajemnic.

I pocałunki.

Robert uśmiechnął się, a światło reflektorów odbiło się w białej tablicy z napisem: „Kuźnia Głogowska”. Nie wjechał jednak na ten polny odnóg i pozostał na drodze głównej.

Od pięciu dni nie używanej drodze numer 318.

A może ktoś już tędy przed nami przejeżdżał? Musi być ktoś jeszcze… jakiś człowiek musiał pozostać. Nie wierzę, że tylko my dwoje jesteśmy w tym kraju. Albo… na świecie.

Krzyżyk kiwający się na boki (niczym wahadło) pod lusterkiem potraktował jak zaprzeczające: Nie. Zdecydowanie nie, i – co go bardzo zdziwiło – poczuł się podniesiony na duchu. Ten pierwszy raz i może ostatni? Barbara była głęboko wierzącą kobietą. O tak, słowo kobieta idealnie tu pasuje – 26 lat to poważny wiek. Nie odczuwał różnicy, jaka dzieliła ich na tym polu. Mówił sobie: to, że jest starsza sześć lat, to jeszcze nic poważnego. I wierzył w to, bo nie czuł się ani głupszy, ani mniej doświadczony, ani słabszy, lecz pod tym jednym względem – pod względem wiary – odczuwał w sobie ogromną mniejszość, niewiedzę i upartość w tym, że, jak mówił już nieraz: - „Kochanie, Boga nie ma”. Nie wiedział, czy ma to jakiś związek z wiekiem. A może jednak? Zresztą, co wiara ma do tego wszystkiego?

Jest życie i śmierć i nic poza tym - pomyślał. Dostajesz najpierw pierwsze, a potem drugie. Za pierwsze spłacasz kredyt, na który nigdy ci nie starczy, więc w końcu pakują cię do paki, która ma tyle metrów kwadratowych, byś zmieścił się w niej w garniturze, z poduszką pod głową i różańcem wplecionym w zimne, skostniałe palce – tak właśnie brzmiała ta zatwardziałość. życie i śmierć. Nic poza tym. Tak, dokładnie tak.

Jednak…

Gdy Robert patrzył w te głębokie, ciemne źrenice, coś w nim pękało. Zupełnie jakby wiara Barbary była światłem rażącym w oczy i rozganiającym ciemność. On, jako cień, rozpływał się pod tym spojrzeniem. Topił się jak wosk od żaru jej serca. Może właśnie dlatego ten Bóg mu ją podstawił? Czy człowiek może być żywym nawróceniem? Tkanką zarażającą tym, co niby jest nienamacalne i nie udowodnione? Barbara była czymś takim. O tak, na pewno.

Obejrzał się do tyłu, by jeszcze raz na nią spojrzeć.

Teraz jednak ta wiara była wystawiona na ciężką próbę. Już toczyła się jakaś walka.

Nieoświetlona droga wiła się jako pas czerni pośród falujących za oknem wzgórz i łąk, na które przemijająca noc wylała wiadro wypełnione błękitną i czarną farbą. Gdyby teraz wznieść się na wysokość kilkuset metrów, reflektory forda eskorta rocznik 92, który właśnie jechał drogą numer 318, byłyby jednym z nielicznych śladów życia na ziemi; mała iskierka podążająca wśród ciemności.

Wśród ciemności i lodowatej ciszy.



4



Samochód zahamował z piskiem, obracając się w lewą stronę. Prawy bok zatrzymał się – dosłownie – kilka centymetrów od wysokiego drzewa o grubym pniu, które niespodziewanie wyrosło na końcu trójkąta światła, gdy Robert zaczynał mrużyć oczy, a jego głowa powoli, bardzo powoli opadała w dół. Teraz oddychał głęboko z palcami wplecionymi we włosy.

- Jezu… - szepnął. – O mało nas nie rozwaliłem.

- Co się stało? – Barbara siedziała zerwana ze snu. – Dlaczego nagle hamowałeś?

Zegar wskazywał godzinę pierwszą trzydzieści nad ranem. Reflektory forda skierowanego w stronę lewego pobocza rzucały blask na małą szkółkę wiejską, otoczoną przez siatkowany, czerwony płot. Przed jej oknami rosło kilka jabłoni, których liście szeleściły bez przerwy. Robert widział cienie rzucone przez drzewa na ściany budynku, a zwłaszcza na te okna, zakryte oślepiająco białymi zasłonami. To właśnie za nimi zauważył ruch, jakby przesuwające się sylwetki. Dłonie, tam były dłonie muskające szyby przez firany.Możliwe, że widział również oczy.

- Co tam jest? – zapytała Barbara.

- Nie wiem – szepnął.

Uchylił nieco okno i usłyszał jeszcze głośniejszy szelest liści, szum traw i…

- Cholera, słyszy to?

Barbara zbliżyła się do szyby, a jej oddech pozostawiał błyskawicznie znikającą mgiełkę pary.

- To brzmi, jakby…

Ciche stukanie w szyby. Raz po raz. Oboje znali ten dźwięk – gdy stanie się na podwórku jakiegoś bloku, zawsze znajdzie się jakieś dziecko, które cicho zastuka w okno i uśmiechnie się. Albo wystawi język. Albo cokolwiek innego… Teraz jednak brzmiało tak, jakby stukały dziesiątki dłoni. Na przemian. Coraz szybciej i głośniej. Robert wyobraził sobie deszcz sinych, zimnych palców spływający po szybach przez zasłony, który toczy się tam, w środku. Poczuł dreszcz i chłód, i znów wróciło to okropne uczucie.

Tysiąc oczu. Pamiętasz?

- Nie chcę tu pozostać ani chwili dłużej – powiedział.

- Może tam ktoś jest?

- Do ciężkiej cholery, za żadne skarby bym tam nie poszedł.

- Ja bym to sprawdziła…

Złapał ją za kolano i spojrzał w oczy.

- Ani mi się waż – wycedził przez zaciśnięte zęby i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Silnik zafurkotał.

- Niech to cholera!

- Robert – odezwała się Barbara. - Poczekaj, a ja wyjdę i spojrzę chociaż zza płotu. Będziesz mnie miał na oku. Dobrze?

- Nie – odpowiedział. – Masz tam nie iść! Czuję, że… cholera, coś tu jest nie w porządku, rozumiesz? To mi się nie podoba!

- Robert…

Znów przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył.

- Jedziemy dalej – powiedział i spojrzał w lusterko. – Wynosimy się stąd.

Cofnął nieco samochód i ustawił go prosto na drodze. Przez opuszczoną szybę wciąż słyszał to stukanie. Raz po raz. Szybciej. Głośniej. Dziesiątki palców uderzających w szkło. I coś za zasłoną.

To…

- Niech to cholera – rzekł drżącym głosem i zamknął nerwowo okno.

- Widziałam coś.

- Ja też – odparł i nacisnął pedał gazu. Gdy tylko samochód ruszył do przodu, po opon, światło reflektorów padło na prawo, gdy Robert próbował ominąć coś, czego nie było, a – gdy Barbara krzyczała z przerażenia – pojechał dalej, energicznie kręcąc kierownicą.

W lusterku nie zobaczył nikogo, żadnego chłopca lub dziewczynki tam nie było.

Cień… był tylko cień.

- O matko… o matko… matko… - bulgotała Barbara przez rękę przyciśniętą do ust.

- Kochanie? – Z perspektywy Barbary w lusterku odbiły się przerażone oczy Roberta. – Módl się. Ja nie potrafię, ale ty tak. Módl się.

Wśród warkotu silnika – gdy ford zaczął pruć przez opuszczoną drogę z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę – padały chwiejące się słowa „Ojcze nasz”. Tymczasem szkoła, a wraz z nią – stukot zza okien, szelest samotnych jabłoni i świst na łąkach oddalały się, jak powoli odchodzący w niepamięć koszmar.

Tego jednak nie można było zapomnieć. Nigdy.



5



…bądź wola twoja, jako w niebie, tak i na ziemi.

Kolejne zakręty topiły się w blasku lamp. Niebo pojaśniało nieco, lecz mrok pozostał nie wygnany. Pomiędzy przesuwającymi się wycieraczkami zamajaczył kolejny drogowskaz: „Tarnów Jezierny – 40 m”, a droga zaczęła spadać w dół, pośród gęstego lasu. Zaraz potem niedaleko po prawej księżyc odbił się w sztucznym jeziorku nieopodal baru z kolejnym zajazdem zastawionym pustymi samochodami. Kolejny teren zabudowany przesuwał się w oknach, a linia przerywana migotała zaś coraz szybciej, roziskrzona blaskiem reflektorów samochodu.

Gdy ford przejeżdżał przez skrzyżowanie przed następnym, mniejszym laskiem utopionym w mokradłach, osiągał prędkość stu kilometrów na godzinę. Potem gwałtownie zahamował przed dwoma ostrymi zakrętami, które ściął, jakby uciekał przed lawiną.

Po lewej ukazała się mała plaża z budką z lodami, dalej: tafla jeziora, będąca prawie że idealnym falsyfikatem nieba. Był pomost, była łódź przytwierdzona łańcuchem do brzegu, zaś po drugiej stronie wody rozciągała się większa niż poprzednie gęstwina, tak rozmazana dłonią mroku, że tworzyła jedynie ciemny kształt, niczym tło z czarno-białego komiksu. Zaraz potem i ten obraz został w tyle i po bokach wyrosły kolejne, małe domy oraz tutejszy sklep, otoczony wysokim ogrodzeniem i żywopłotem, zza którego niegdyś dobiegały pijackie śmiechy, krzyki i kłótnie. Teraz jednak nie dobiegało nic.

Zupełnie nic.

- Co tam było? – zapytała przerażona Barbara.

- Nie wiem. Nie mam pojęcia. – Robert zmrużył oczy i otworzył schowek po prawej. Grzebał w nim długo, wchodząc w kolejny zakręt, ostry zakręt pośród czyichś domostw. Gdy wyciągnął płytę z jakąś muzyką, w przednim oknie ukazało się szerokie podwórko przy następnym zakręcie w lewo.

W głośnikach rozległo się „Hit the Road Jack!” Rey’a Charlesa. Robert tak ustawił głośność, że pusta wioska słyszała melodię i słowa, pogrążona w milczeniu i cieniach. Czerwony kształt, rzucający światło na drogę, przesuwał się wśród domów, mijając małe podwórza, a potem wiejski kościółek z dużym, usypanym kamieniami parkingiem. Barbara przeżegnała się na ten widok, Robert jedynie spojrzał przelotnie na oblepione nocą witraże i strzechę dachu, z nad której na tle nieba malował się krzyż.

- Widzisz kogoś?

- Nie bądź głupi. Oprócz nas nikogo tu nie ma – Barbara spoglądała na przemian w lewe i prawe okno. – Słyszysz coś?

- Nie, niczego nie słyszę.

- Zatrzymaj się i wyjdźmy na chwilę.

Ford stanął niedaleko terenu kościoła. Na ulicy pojawiły się dwie skulone sylwetki, które po chwili przesunęły się przed maskę samochodu. Ich cienie popełzły po asfalcie, wyciągając się tak daleko, jak tylko to możliwe, jakby chciały przebić kokon światła i uciec w mrok, na zawsze uwolnione od swych właścicieli.

Gdzieś trwały cykady świerszczy i kumanie żab. Dwa drzewa postawione obok słupa wysokiego napięcia huczały koronami, górując nad tym wszystkim, niczym baronowie nocy.

- Czy ktoś tutaj jest? – krzyknął Robert.

- Halo? – Barbara pożyła ręce na brzuchu.

W oknie jednego z domów unosiła się długa zasłona z jęzorem zarzuconym na zewnątrz. Monotonnie falowała, niczym suknia tancerki.

- Powinniśmy znaleźć jakieś miejsce i zaczekać na dzień – rzekł Robert, wodząc wzrokiem po smołowatym korytarzu ulicy. Niebo było już granatowe, gwiazdy ledwo ćmiły.

Barbara bez słowa wróciła do samochodu.

Na ulicy przez chwilę pozostawał tylko jeden cień, cień Roberta zerkającego w okna domów.

Tysiąc oczu.

I to przeklęte stukanie w tamtej szkole…

Dlaczego teraz nie stukacie, do cholery?! Kim jesteście? Wystraszyliście się?


Nie otrzymał odpowiedzi.

Czuł coś, lecz nie wiedział co. To coś jak… jak zapach perfum człowieka, który nie żyje. Wchodzisz do pokoju i kładziesz się na łóżku. Bierzesz głęboki oddech i zastanawiasz się, co to u diabła jest, dlaczego nagle bije ci serce, dlaczego masz gęsią skórkę, dlaczego oczekujesz lodowatych dłoni, które zakryją ci twarz, mówisz sobie „przecież jego już nie ma i nie wróci”.

- Przecież TU nikogo nie ma...

Czy to zapach ludzi, którzy tutaj żyli? Woń przeszłości?

Co więc jest teraz - pomyślał Robert. Gdzie wy wszyscy jesteście? I dlaczego lękam się tego, czego nie widzę?

Jego buty stukał cicho o asfalt, gdy wracał do samochodu. Usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce i nacisnął pedał gazu. Znów ożywił linię przerywaną, wijącą się przed maską, i zastanawiał się: co dalej, co będzie za następnym zakrętem?

I otrzymał odpowiedź.



***

proszę o komentarze, kochani ;)

Sky

2
życzyłbym sobie przeczytać to kiedyś na papierze. Ciekawa historia, przymyślany bieg zdarzeń, ale pal to sześć. Udało Ci się stworzyć świetny klimat. Pozwól, że zacytuje dwa fragmenty, które najbardziej mnie urzekły.
Wzrok mówił: oprócz jej i ciebie nikogo tu nie ma. Lecz serce podpowiadało…

Masz tysiąc oczu wpatrzonych w każdy centymetr twojego ciała.

Dostrzegał tylko cienie, kopie tego, co istnieje. ścierwa zależne od obecności światła. Po twarzy spływał mu zimny deszcz, włosy rozwiewał wiatr, lecz to były tylko błahe bodźce, odczucia.

Robert – odezwała się Barbara. - Poczekaj, a ja wyjdę i spojrzę chociaż zza płotu. Będziesz mnie miał na oku. Dobrze?

- Nie – odpowiedział. – Masz tam nie iść! Czuję, że… cholera, coś tu jest nie w porządku, rozumiesz? To mi się nie podoba!

- Robert…

Znów przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył.

- Jedziemy dalej – powiedział i spojrzał w lusterko. – Wynosimy się stąd.

Cofnął nieco samochód i ustawił go prosto na drodze. Przez opuszczoną szybę wciąż słyszał to stukanie. Raz po raz. Szybciej. Głośniej. Dziesiątki palców uderzających w szkło. I coś za zasłoną.


Ogólnie widać, że się postarałeś i spisałeś bardzo dobrze. Chociaż na początku zniechęciłeś mnie namolnym przypominaniem, że jest burza. A tu zagrzmiało, a tu uderzył piorun, a tam z kolei niebo rozjaśniła błyskawica. Takie trochę na siłę. No i zastanawia mnie, po co Robert chcial ze soba zabrać kilka karnistrów. Podróżują przez wnętrze Australi, czy jak?

3
Alan pisze:No i zastanawia mnie, po co Robert chcial ze soba zabrać kilka karnistrów. Podróżują przez wnętrze Australi, czy jak?
No cóż, przejechali już sporo kilometrów,a Robert bierze paliwo na zapas. Po prostu boi się, że staną gdzieś na odludziu i będą musieli iść pieszo... ale może jeszcze to zmienię. Niby szczegół, ale warto się zastanowić ;)
Alan pisze:Chociaż na początku zniechęciłeś mnie namolnym przypominaniem, że jest burza. A tu zagrzmiało, a tu uderzył piorun, a tam z kolei niebo rozjaśniła błyskawica.
Winszuję ;) Rzeczywiście - za dużo biadolę o burzy.

Dzięki za ciepłe słowa, Alan.

W pewnym momencie źle sformatowałem tekst i pismem pochyłym jest "Spojrzał w swoje [oczy]". Niepotrzebna kursywa.

Gdy ktoś jeszcze skopie mnie bardziej (kuźwa, przecież musi być więcej błędów!), to mogę wrzucić kolejny kawałek ;)

Serwus, Alan :D

Dodane po 26 minutach:

I ucięło mi pewne zdanie, gdy kopiowałem fragmenty z worda i wklejałem na forum...
- Ja też – odparł i nacisnął pedał gazu. Gdy tylko samochód ruszył do przodu, po asfalcie przesunął się cień dziecka, jakby ktoś przebiegł przed maską. Znów rozległ się pisk opon, światło reflektorów padło na prawo; Robert próbował ominąć coś, czego nie było, a – gdy Barbara krzyczała z przerażenia – pojechał dalej, energicznie kręcąc kierownicą.
Tak powinno być, a jest tylko "9...)gdy tylko samochód ruszył do przodu, po opon, światło reflektorów padło na prawo, gdy Robert próbował ominąć coś, czego nie było(...)".

Z góry przepraszam :?

4
- Widzę, kochanie. – Głos Roberta zagłuszał szum deszczu.
- Widzę, kochanie - głos Roberta...


- Zatrzymamy się? – zapytała Barbara.

- Możemy się rozejrzeć – odparł.
Ona zapytała i on odparł. Lepiej to drugie czymś zastąpić, np. przetarł powieki, zacisnął dłonie na kierownicy, czy coś w tym guście.


Szeroki sierp pioruna przeciął niebo poziomym zamachem. Nieco dalej, jak na odpowiedź, wysunęły się szpony wyładowań atmosferycznych.
Hmm... nie podoba mi się, że szeroki, że sierp, "jak na odpowiedź", że szpony wysunęły się. Jakieś trochę pretensjonalne i wymuszone.


Zamierzał trwać przy nich i cokolwiek się stanie - nie odejść. Choćby i cała reszta tego popapranego świata nawaliła.
"nie odejść" - nożyczki


nie podświetloną
niepodświetloną


cała stacja pogrążona była w cieniu nocy.
mroku?


Robert odruchowo wychylił rękę do tyłu między siedzenia i pogłaskał ją po kolanie.
Raczej sięgnął.


Za nim stał namalowany czarnym tuszem na tle gromów wysoki, stalowy wiatrak, który kręcił się jak oszalały.
Jeśli to metafora, dobrze by było napisać: "jakby namalowany".


- Może tylko wygląda? – zapytał Robert, i już miał wyjść, gdy poczuł rękę na ramieniu.
Zapytał? Lepiej, gdyby szepnął do siebie albo pomyślał.


Gdy weszli do środka, rozległ się dźwięk dzwoneczków, na który wzdrygnęli się oboje. Dwa cienie rozciągnęły się po podłodze i znikły. Znów pojawiły się i z znikły. Przez otwarte drzwi wdarł się zimny powiew powietrza, który zaszeleścił plakatami na ścianach i rzeczami ułożonymi na półkach. W uchylonych oknach po prawej stronie, skierowanych w stronę myjni, zatrzepotały żaluzje.

Przez dłuższą chwilę stali w bezruchu tuż za progiem, jak dzieci, które zakradły się do zakazanego domu.
Niby nie w kolejnych zdaniach, ale i tak za dużo.


Robert poczuł zaciskającą się dłoń Barbary na jego własnej.
Brzydkie zdanie. Poczuł na ramieniu zaciskającą się... Czy jakoś tak.


Stał w kałuży coca coli, niezwykle przypominającej dużą plamę krwi.
niezwykle - nożyczki


nie działający wiatrak
niedziałający


Pocałował ją w usta i poczuł, jak rozciera zimne łzy na bladej, lecz pięknej i delikatnej twarzy.
Pocałował ją w usta, czując zimne łzy na bladej, delikatnej twarzy dziewczyny.


- Będę. Będę zawsze. – Te słowa urwały wspomnienie, jak nóż przecinający linę, na której zawisło coś bardzo ciężkiego.
- Bedę, będę zawsze. - Słowa urwały wspomnienie jak nóż przecinający linę.


Nie wiedział, czy milczenie Barbary jest równoznaczne z „tak, wierzę ci”, leczchyba nie miało to w tej chwili nawet najmniejszego znaczenia.
wyciąć



No, wystarczy, zapewne już zorientowałeś się, co chciałem Ci pokazać. Część poprawek to tylko sugestie - rzecz gustu. Jestem całkowicie pewien, że większość potknięć umiałbyś wyłapać (robisz to nieźle z cudzymi tekstami), wiem, że we własnym, niektóre rzeczy łatwiej umykają, ale trzeba zacisnąć zęby i przyglądać się podejrzliwie każdemu zdaniu. A, kiedy już jesteśmy pewni, że wszystko gra... zrobić to jeszcze raz.



Bardzo podoba mi się sposób konstruowania fabuły. Nie wyjaśniasz, kim są postacie, skąd się wzięły, tylko przedstawiasz je w konkretnej sytuacji, pozwalając czytelnikowi poznawać powoli ich losy, wczuć się w klimat, budując napięcie kolejnymi obrazami. Lubię, gdy autor docenia moją wyobraźnię. A najważniejsze, że oni są żywi - myślą, czują i reagują autentycznie, dzięki czemu można śledzić akcję niemal z pozycji uczestnika.

Dobre osadzenie wydarzeń w realistycznej scenerii. Nie zapominasz o szczegółach, niezbędnych w konstrukcji nastroju - poszarpane gazety, chrzęst szkła, błyski itp.

Jeszcze brak grozy, lecz napięcie narasta...

Duch Hitchcock'a z niepokojem śledzi Twoje poczynania.



Trzymaj się!

5
wśród którego pełzł wąż linii przerywanej.
a ja bym napisała wąż przerywanej linii - lepiej brzmi :P <ha!>


leczchyba
a gdzie spacja, kochany?


leczchyba nie miało to w tej chwili nawet najmniejszego znaczenia.
przeżywam dylemat bo albo: lecz chyba w tej chwuli nie miało to znaczenia = nie wiem ale chyba nie miało znaczenia albo

lecz w tej chwili nie miało to nawet najmniejszego znaczenia - nie, nie miało znaczenia.

Najmniejszego i chyba jakoś mi się wykluczają bo albo nie masz wątpliwości albo masz :P<czepiam się bo lubię się ciebie czepiać ;)>

- To jest… - Pokręciła głową. - Nie mogę tego wszystkiego pojąć. I wiesz co? – Do oczu napłynęły jej łzy. -Jest coś jeszcze, Robercie… - zaczęła, kładąc dłoń na brzuchu. Czy to miało coś znaczyć? - pomyślał Robert - Czy chodzi o dziecko? Boże, co z dzieckiem? - …czasem zastawiam się, czy…
te myślniki w myślnikach... blondynka taka, jak ja może się zgubić :P


drżąc na chłód, który je ogarnął
napisałabym raczej "przez chłód"


No dobra… - zaczyna w sposób, który świadczy o tym, że zaraz rozśmieszy kumpla – może godzina to za mało. Może siedem albo osiem.
czy tylko mnie to nie rozśmieszyło? <czytała to 3 razy i ciągle nie widzi nic śmiesznego>


Ludzie, mrużąc oczy i żyją
mrużą :P


- Cholera, słyszy to?
sz, słyszysz



To stukanie mnie przeraża!!!! :(


. Gdy tylko samochód ruszył do przodu, po opon, światło reflektorów padło na prawo
co to? O_o



a ja nie mam odpowiedzi <zła>

Za ten koniec powinnam cię ukatrupić O_O

Dobra - błędy wypisałam, na intach się nie znam, więc nic mi się w oczy nie rzuciło :P

Czasem coś tam zgrzytnęło ale ogólnie czytało się fajno i ciekawie.

O - Jacek ci błędy wypisał -> dziękować i ściskać :)

Ja tylko chciałam napisać, że mi się podobało i klimat mi się udzielił.

No ale nie byłabym sobą gdybym nie miała jakiegoś ale... czasem, czasem mnie coś chrobotało w dialogach, zwłaszcza na początku jakiś taki sylikon :P ale zakochani ludzie różne głupie rzeczy robią, mówią pewnie też więc ujdzie ci płazem :P

Jestem na Tak.



Pozdrawiam :P
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

6
Barbara patrzyła na pobocze, bo obawiała się, że z pomiędzy rozdygotanych, złotych kłosów
spomiędzy


Ford escort rocznik 92 zatrzymał pod szerokim dachem
Zjadłeś "się"


Znów pojawiły się i z znikły

Przez otwarte drzwi wdarł się zimny powiew powietrza, który zaszeleścił plakatami na ścianach i rzeczami ułożonymi na półkach
Szeleszczące plakaty okej, ale szeleszczące rzeczy już tak średnio mi się widzą i brzmią.


co chwilę dzwoniła jakaś puszka pchana na asfalcie przez wiatr
chyba lepiej by brzmiało "po asfalcie"


Jej twarz kołysała się, gdy ford najeżdżał na nierówności.
Chyba głowa. Twarz to przednia część głowy, trudno, żeby się tak sama kołysała ;P


- Co się stało? – Barbara siedziała zerwana ze snu.
Lepiej "usiadła".


Tarnów Jezierny – 40 m
km


strzechę dachu, z nad której na tle nieba malował się krzyż.


znad





Styl całkiem dobry, klimat również, o czym zresztą wspomnieli poprzednicy. Było parę fajnych porównań, choć były i takie (nieliczne, ale jednak) wymuszone i wymyślane na siłę.



A pomysł - no cóż, na razie nie powala oryginalnością. Może potem się rozkręci, ale dotychczas zastosowany motyw wystąpił już w co najmniej kilkudziesięciu książkach i filmach. Oczywiście mówię - jak na razie. Mam nadzieję, że później będzie lepiej i nie będziesz podążał tak utartymi szlakami ;)



I jeszcze dwie uwagi. Wydarzenia, które miały miejsce w części 5 były nużące. Miałam ochotę je ominąć. A to dlatego, że bohaterowie zrobili dokładnie to samo już chyba czwarty raz od początku powieści. Jadą, widzą jakieś miejsce, zatrzymują się, halo, jest tu kto?, nikogo nie ma, jadą dalej. I znów, widzą jakieś miejsce, zatrzymują się... itd, itd.



I jeszcze - również w 5 części - jechali samochodem dosyć szybko, a mimo to mijane miejsca zostały opisane z dużą dokładnością. Jakoś to gryzie się ze sobą. Czy jadąc 100 km na godzinę widzi się, że łódka na mijanym jeziorku jest przymocowana do pomostu łańcuchem? Czy w ogóle jest to wtedy istotne?



Pozdrówka

CISZA [fragment powieści grozy]

8
Jako, że się nie znam to przedstawię jedynie opinię zwykłego czytelnika. Moim zdaniem wszystko gra i buczy. Szczególnie podobają mi się liczne epitety, porównania, metafory itp pobudzające wyobraźnię i obrazujące wydarzenia. Ogolnie fajnie się czytało.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron