
PATRZCIE NA NIEGO!
WWWCzas zatrzymał się w Liceum Columbine szesnaście lat temu. Jeszcze trochę, a duchy tej szkoły będą dłużej martwe niż ich dawne życia, które rozsypały się pewnego dnia jak perły z paciorka. Dziwnie jest stać tu z taką myślą.WWWSzkolny przedsionek zaległ w sepii i szarawych żółcieniach półmroku, choć na dworze zrobiło się widno. Cisza jest tak gęsta, że można by ją kroić na kawałki. Zapalam papierosa. Zgrzyt zapalniczki rozbija się o ściany korytarza i wielokrotnieje w mrocznych trzewiach budynku.
WWWTutaj zaczęli. Mijam lśniące rzędy szafek, stare afisze o zwiędle odklejonych rogach, miniaturowe twarze uśmiechające się z tablic, zakurzone gabloty. Rzeczy te zamykają w sobie gwar, który niegdyś kipiał wokół nich, a z racji tego, że znajdują się tu dziś opuszczone i sponiewierane, emanują dziwnym spokojem. Trudno uwierzyć w demony jakie uwięziły. Ta gablota z pucharami za osiągnięcia sportowe i szklaną mączką rozciągniętą u stóp. Te martwe korytarze. Drzwi oznaczone wężykiem dziur po dziewięciomilimetrowym kalibrze.
WWWWchodzę do pustej klasy, rozsiadam się w jednej z ławek. Znowu wstaje świt, lecz nikt nie rozpoczyna tu kolejnej lekcji. Powolnym ruchem zgarniam kurz na palec, oglądam go w zadumie i strzepuję na ziemię. Ciężkie kroki czarnych butów, łuski spadające na ziemię, zbielałe kłykcie kurczowo zaciśnięte na strzelbie - to są klisze jakie w kółko chodzą mi po głowie.
WWWJeszcze chwilę wdycham woń przemijania i ruszam dalej. Schodami docieram do biblioteki. Oto zbiorowy grób, a w tych wszystkich lekturach nie odnalazłbym podobnej sceny, co się tutaj niegdyś rezegrała. Szeregi książek, kusząca mnogość tajemnic i światów czekała spokojnie na odkrycie za którymś z grzbietów, zakamuflowanym wśród niezliczonych tytułów. Wpada mi w oko Władca much. Ściągam książkę z półki, z pomiędzy kartek wylatuje lista meldunków. Jest wśród nich moje nazwisko, zapisek z października roku 1998. Zdumiony odkrywam, że on też to czytał - kilka pozycji wyżej ktoś podpisał się drobnym, pochyłym pismem: Eryk Harris.
WWWSpoglądam na podłogę. Więc tutaj upadłem, jak kręgiel rozbity na drzazgi. Ciekawe kto usunął plamę krwi.
WWWOto ściana płaczu: tam, gdzie wcześniej stał rząd komputerów, wznosi się memoriał, tafla marmuru i trzynaście krzyży wyrytych w jednej falandze. Pod nimi wygrawerowano napis:
OFIAROM Z 20 KWIETNIA 1999 ROKU
WWWDorysowuję dwa blade, małe, rozedrgane krzyże. Z początku się waham, jednak mimo wszystko robię to. Sam do końca nie wiem dlaczego.
***
WWWHrabstwo Denver, stan Colorado. Lata dziewięćdziesiąte. Jedyne co przychodzi na myśl to rozległe przedmieścia, park narodowy, góry skaliste. I to chyba wszystko. Ludzie przybywali tu drogą ciągnącą się serpentynami wśród czerwonych skałek, wprowadzali do nowych domów z myślą o godziwym życiu jakie będą wiedli pomiędzy pracą w biurze, klubem dobrej książki a kościołami wzniesionymi na kształt monolitycznych klocków.WWWRozmawiali o tym przy jadalnym stole tydzień po przeprowadzce, jak tu dobrze, nowocześnie i bezpiecznie. Jeśli w samym sercu Ameryki nie jest bezpiecznie, to gdzie indziej być może? Wiele mil stąd, w obskurnych gettach toczyły się wojny gangów, a prezydent zrzucał bomby na kolejne miasto w jakimś zapomnianym przez Boga kraju. Sęk w tym, że jeszcze nie wiedzieli, że cały świat to getto.
WWW- Przeprowadziliśmy się w dobre miejsce.
WWWWyobraźcie sobie ten obrazek. Ojciec po służbie wojskowej, potulna matka i dorastający syn, dom, w którym panuje dyscyplina. Serce Ameryki, miejsce z przyszłością. W zasadzie to jedyne, o czym mogli myśleć tutejsi mieszkańcy: o przyszłości. Nie było tu żadnych znamion historii, może z wyjątkiem muzeum Indian, choć te dzieciakom kojarzyło się prędzej z rozrywką niźli z historycznymi smętami. Czegoś brakowało, czegoś nieuchwytnego, rodem ze starego kontynentu, słowem - brakowało przeszłości.
WWWMoże dlatego historia, która się tutaj rozegra jest jak pierwsza bruzda wyryta na gładkiej twarzy - to tylko bruzda, lecz nie sposób jej przeoczyć i ma się wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. Jest niczym w stosunku do rozmiarów zwyrodnień jakie toczyły naszą planetę, a sama planeta to maleńkie gówno pośród fal prężących się przestrzeni, i tak dalej, i tak dalej. Rzeczy się zdarzają, po prostu.
WWWJednak coś w ludziach zamarznie po tym incydencie, nic nie będzie takie jak dawniej. Zaczną patrzeć na wszystko w zgoła odmienny sposób, zadziwieni jak bardzo n i e g o t o w i byli na to, co miało nadejść.
***
WWW- Patrzcie na niego! Ale pizda.WWWSkończyła się lekcja wf-u i chłopcy przebierali się w szatni. Gęste opary potu wypełniły ciasne pomieszczenie. Dla Eryka tutejszy gwar był nie do zniesienia.
WWWZdejmował koszulkę twarzą do ściany. Na środku jego klatki piersiowej wpuklał się podłużny dołek, co prawda niewielki, lecz wystarczająco dziwny, aby barczyści sportowcy z ostatniej klasy robili sobie z niego żarty. Pewnego razu, w jednej z broszur medycznych wyczytał, że to coś ma swoją nazwę: pectus excavatum.
WWWNałożył szybko czarny T-shirt. Zwykle nosił jeszcze podkoszulek, maskując swój blady, zapadnięty tors, ale teraz było za ciepło - dopiero zaczynał się rok szkolny w Liceum Columbine. Był chudy i zgarbiony. Był słaby. A do tego był pierwszakiem. Jego czternastoletnie ciało nosiło jeszcze znamiona infantylności.
WWWUdawał, że nie słyszy szyderstw. Im dłużej tu przebywał, tym lodowata szpila w jego brzuchu wbijała się coraz głębiej. Zarzucił plecak na ramię i ruszył do wyjścia ze spuszczonym wzrokiem, jakby zachłannie studiował kształty i ułożenie kafli podłogowych.
WWWRunął z impetem na ziemię. To jeden z osiłków podstawił mu nogę i krzyknął:
WWW - Uważaj jak chodzisz, cioto!
WWWUsłyszał za plecami rykliwy śmiech. Ci, którzy twierdzą, że nie można oceniać książki po okładce, stanowczo się mylą - człowieka łatwo poznać po sposobie w jaki się śmieje.
WWWWiedział, że powinien wstać, otrzepać spodnie i odejść, jakby nic się nie stało. Tak było bezpieczniej, wiedział to każdy świeżak. Jeśli okazałeś się na tyle głupi, aby naskarżyć o t y m nauczycielom, oni puszczali twoje słowa mimo uszu. Podobno. Klasy sportowe były wysoko poważane przez dyrekcję. Dlatego zawsze należało iść po linii najmniejszego oporu.
WWWZerwał się na równe nogi, w jego piersi wszystko się gotowało. Czuł jak gniew rozrywa mu serce, rozchodzi się po całym ciele, wypełnia je po same czubki palców. To nieprawda, że gniew mąci nam w głowach. Wręcz przeciwnie, daje ostrość widzenia - widzimy wyraźnie, co powinniśmy zrobić i na jedną cudowną chwilę wykraczamy poza ciasne granice swojego ego. Żadna inna emocja nie posiada tak katarktycznej mocy.
WWW- Ty chuju! - zagrzmiał, czerwony na twarzy. - Zapłacisz mi za to.
WWWMówił prawdę - najlepsze, że jeszcze o tym nie wiedział. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Piłka bębniąca o parkiet, pisk butów, okrzyki z sali gimnastycznej niosły się echem gdzieś daleko, za wzniesieniami i wzgórzami, a on był w samym sercu pulsującej ciszy. Nawet ból z rozbitego kolana z trudem docierał do mózgu przez zajęte pożogą nerwy. Ruszył szybko na lekcje.
WWWNa historii nie mógł się skupić. Zapytany o wojnę secesyjną nie potrafił sformułować odpowiedzi, chociaż cały poprzedni wieczór uczył się tego tematu. Gniew ustępował miejsca lękowi. Klasa niecierpliwie wyczekiwała przerwy, on jednak bał się wyjść na korytarz. Co jeśli ich napotka? Będzie miał przechlapane. Co mu przyszło do głowy? To już nieważne. Stało się, więc będzie musiał się przemęczyć. Najwyżej zamkną go w jakieś szafce i nie będzie mógł iść na kolejną lekcję. Spędzi godzinę w ciemności, uderzając pięściami o drzwi i wołając na pomoc. Albo każą mu zrobić coś kompromitującego, a jeśli się nie zgodzi, spiorą go na kwaśne jabłko po zajęciach. Takie rzeczy się zdarzały.
WWWKu jego zgrozie zabrzęczał dzwonek.
WWWWypadł z sali i szybkim krokiem poszedł do toalety. Zamknął się w kabinie i stanął na desce klozetowej. Nasłuchiwał. Wiedział, że po niego idą. Serce waliło mu w piersi jak młotem, zdawało się, że w tej grobowej ciszy ktoś przypadkiem je usłyszy.
WWW Skrzypnęły drzwi i wrzawa z korytarza wlała się do środka. Rozległy się kroki, dużo kroków.
WWW- Tu wchodził, widziałem.
WWW- Pedał.
WWW- Wiemy, że tu jesteś, pizdo!
WWWEryk wstrzymał oddech. Obserwował jak klamka zniża się powoli, a gdy napotkała opór przekręconego zamka, zaczęła podskakiwać w górę i w dół.
WWW - Wyłaź, cioto! Taki mocny w gębie, a teraz się chowa.
WWW Krzyczeli. Łomotali w drzwi. Kopali. Dlaczego nie mogą go zostawić w spokoju? A gdyby tak wcisnąć jakiś ukryty guzik i przestać istnieć? To go przekonywało najbardziej. Człowiek powinien mieć taki guzik, na wszelki wypadek. Na karku albo za uchem, w jakimś łatwo dostępnym miejscu. Zacisnął zęby i rozmarzył się o nieistnieniu.
WWWW końcu nastała cisza. Chyba poszli. Odetchnął cicho, ostrożnie. Odczekał cierpliwie do dzwonka i wyszedł.
WWWGdy był na korytarzu, czyjeś ręce zakleszczyły go z obu stron. Kolejne ręce chwyciły jego nogi i podniosły. Uf. Więc tylko go ochszczą. Futboliści rozlewali czasami olej na podłodze i robili coś, co nazywali "grą w kręgle".
WWWRozkołysali jego bezwładne ciało, wzięli duży rozmach i na głośne: trzy! cisnęli go na śliską podłogę. Rozpędzony sunął na plecach przez pół korytarza i nie mógł się zatrzymać, choćby mocno chciał. Uderzył w kłąb uczniów, podciął komuś nogi i wszyscy upadli jak kostki domina. Na końcu rąbnął głową w szafkę.
WWW Wszyscy patrzyli na niego, wielooki konglomerat ślepców, szemrający i wybuchający śmiechem, wytykający go każdym palcem jak lufą pistoletu. Pomacał się po potylicy, chciałby odkryć tam krew. Może ktoś pomyślałby, że jest martwy, bo naprawdę był martwy. Od dawna.
***
WWWLudzie często pytają: co on sobie myślał?WWWUlubioną kapelą Eryka był Rammstein, tak samo moją. Oczywiście dowiedziałem się o tym, jak i o wszystkim innym, po całym zdarzeniu. Ta niewielka zbieżność wzbudziła we mnie pewien sentyment. Skoro można żywić sympatię do ciemiężcy, który był fanem podobnej muzyki, czy winno czuć się skruszonym? Odkąd Bóg wyprowadził się z naszych domów i kościołów, możemy przestrzegać prawa, darzyć ludzi serdecznością, żyć w swoich czterech ścianach i nie skrzywdzić muchy - poza tym wszystko jest moralnie dozwolone. Nic tak nie wymyka się sztywnym kleszczom moralności jak sztuka.
WWWLecz to nie jest tak, że muzyka, książki i filmy kreują furiatów - one jedynie czynią furiatów bardziej kreatywnymi.
WWWMuzyka sączyła się w jego uszy, pobudzając uśpione, otorbione ogniska zapalne w mózgu, wyciągała na wierzch traumy i burzliwe marzenia senne. Czarna żółć rozchodziła się po ciele, przeinaczając zmysły. Aż dziw pomyśleć, że zdolne są do tego zwykłe drgania cząsteczek powietrza, coś, czego w istocie n i e m a, że potrafią one rozniecić taką moc, otworzyć przed człowiekiem przestrzenie, których istnienie wcześniej tylko się przeczuwało głęboko pod skórą. Przeczuwało - lecz nie było na to słów. I oto nagle słowa pojawiają się, przychodzą z radioodbiorników, z muzycznych płyt, płyną ze słuchawek i drążą kanały we floresach przewodów słuchowych niczym pasożyty, docierają do samego rdzenia. Jakimi ścieżkami doszedł do stanu ówczesnego, ciężko stwierdzić, lecz można je było prześledzić za pośrednictwem jego ulubionych kawałków.
WWWTo była muzyka z podziemia albo raczej post-muzyka, zrodzona w rozstrojonych instrumentach, inspirowana świstem kul i granatów jak z czarno-białego filmu o drugiej wojnie światowej. Rytm maszerujących ludzkich maszyn, industrialny zgiełk i brud, krajobraz w plątaninie czarnych rur i kabli, wysypiska śmieci, każda myśl i emocja pomniejszona do roli automatyzmu, a zza ściany tego wszystkiego przebijający się głos rozgoryczenia i niezgody... na co? Na ten świat? Zaczęło się, gdy odkrył Nine Inch Nails. Piękna maszyna nienawiści i Trent Reznor szepczący: zraniłem się dziś, aby sprawdzić czy wciąż jeszcze czuję. Reznor wrzeszczący, że pragnie pieprzyć się jak zwierzę, nienawidzący Boga, rozwalający scenę na koncercie, wysmarowany błotem, upajający się smutkiem i wściekłością, Reznor śpiewający o spirali upadku.
WWWPotem był KMFDM ze swoim Keine Mitleid Fur Die Mehrheit*, dźwięki z podziemia wprawiające w dygot ziemię, na której kultura masowa urządziła swe mrowisko. Nikt tak nie śpiewał o anarchii, destrukcji i zepsuciu, które łykamy w bezpiecznych dawkach ze szmacianych gazet i sensacyjnych wiadomości, a Eric chłonął cały brud jak gąbka, malując swój świat czernią i bielą.
WWWBo w rzeczy samej, zdrowie jest okazem szaleństwa. Prawda o rzeczywistości leży przed naszymi oczami, jednak ludzki mózg, gmatwanina mechanizmów obronnych, cała ta rzekoma osobowość, która codziennie broni się przed rozpadem, robi wszystko, abyśmy jej nie zauważali. W przeciwnym wypadku ujrzelibyśmy ile bólu jest w każdym, najmniejszym nawet stworzeniu. Bowiem świat to depresyjny konstrukt - jedno musi pochłonąć drugie, aby przetrwać.
WWWEryk słuchał ciężkich, opadających jak ołowiane buty rytmów Rammsteina, przemierzając wzrokiem zagmatwaną trasę pęknięć na suficie. Zaprzyjaźniał się z własnym bólem. Powoli, nie od razu, gdzieś za zamkniętymi drzwiami, wyrósł cierń na wklęśniętej piersi. Wtedy rozwarła się w nim jakaś furtka do rejonów świadomości, z których płynęła jego własna muzyka. Zaczął pisać pamiętnik. Życie przeobraziło się w kompozycję przypadków, które sam prowokował w artystyczny sposób do urealnienia. Czy było tak naprawdę? Nigdy się nie dowiem, pozostaje tylko snuć domysły. A ja uwielbiam snuć domysły.
WWWMiałem okazję obserwować go pewnego styczniowego poranka 1998 roku, kiedy siedział w szkolnej stołówce, drapiąc w roztargnieniu ranki na przegubie. Ja byłem kilka stolików dalej, anonimowa para oczu we wrzącym tłumie uczniów liceum Columbine, kończących swoje drugie śniadanie. Ktoś strzelił w niego gumką za pomocą spinacza do papieru.
WWWJego nieco rachityczna postura tonęła w czarnym prochowcu, ale po tej dwuletniej podróży w czasie muszę zaznaczyć, że coś się w nim zmieniło: ciemne brwi opadły nisko, a kości policzkowe i żuchwa wyłamały się ostrymi liniami z dawnej twarzy, co nadało jego osobie saturnowy wygląd - niepokojący i tajemniczy. Czasem uśmiechał się chłodno i patrzył w niebyt zamglonymi oczami, które za rok patrzeć będą w podobny sposób z pierwszych stron gazet, zadając światu zagadkę.
WWWLudzie pytają: co on sobie myślał? Gdyby zapytali mnie, odpowiedziałbym tak: Eryk Harris siedział w szkolnej stołówce. Na wargach miał smak krwi i bezsennej nocy. Usta wciąż produkowały nowy nabłonek, a on wciąż go gryzł. Jakby miał przegryźć policzek na wylot...
NIENAWIŚĆ
WWWEryk Harris siedział w szkolnej stołówce. Na wargach miał smak krwi i bezsennej nocy. Usta wciąż produkowały nowy nabłonek, a on wciąż go gryzł. Jakby miał przegryźć policzek na wylot. To ciało, całe życie w jednym wagonie, sunącym mozolnie po stałej ścieżce myślenia, to marne opakowanie z żył i mięsa, nie było dla niego grą wartą świeczki. Nie cierpiał go. A tak ogólnie to nie znosił wielu rzeczy. Potrafił znienawidzić kogoś tylko za ton głosu. Za nim też nikt szczególnie nie przepadał.WWWWszyscy ci ludzie wokół kręcili się puści jak wydmuszki, bezwolne roboty, znaczące zygzaki, pętle i kręgi wieloletniej wędrówki bez żadnego celu. Ten fakt go strasznie dręczył, a zarazem fascynował.
WWWWyjął puszkę Dr Pepper'a i otworzył ją zębami, pozwolił lodowatym cząsteczkom gazu zaatakować gardło. Poczuł na skroni ostre pacnięcie rozpędzonej gumki do włosów. Metalowa skuwka odcisnęła się boleśnie na skórze, jednak odpowiedział na zaczepkę fasadą spokoju, pozostał zimny i obojętny, popijając dalej schłodzony napój, a w środku gruczoły skręciły się do granic możliwości w nagłym paroksyzmie, wypuszczając kolejną dawkę nienawiści w jego żyły, od której niemal dostawał erekcji. Bo nienawiść potrafi być piękna. Wyobrażał sobie, że jest Michaelem Douglasem z Upadku, wychodzi nagle z samochodu w środku gigantycznego korku, przemierza duszne, spalone słońcem miasto z torbą wyładowaną po brzegi ciężkimi spluwami. Jest niepowstrzymany. Jeśli nie mógł być demonem z Doom'a, to przynajmniej będzie Michaelem Douglasem.
WWWTo nie wszystko, czego pragnął. Marzyły mu się czarne leje w ziemi jakie zostają po eksplozji granatu, budynki osuwające się pod zszarzały grunt, zgliszcza i ukośne słupy ciemnego dymu. Przypomniał sobie napis na murze starego prosektorium, który oglądał codziennie, jeżdżąc autobusem do szkoły: Radość niszczenia jest też radością tworzenia. A tuż obok kto inny - a może ta sama osoba? - napisał: Nienawidzę siebie i chcę umrzeć!!
WWW Krople czarnej żółci spadały na pochyłość losu, który wybrał odkąd pewnej piątkowej nocy wpadł ze swoim przyjacielem Dylanem na pomysł, aby wykraść rzeczy z tamtej furgonetki. Oczywiście ich przyłapano, przyciśnięto twarzą do maski samochodu, zakuto w kajdanki. Od tamtej pory wszystko stało się jeszcze gorsze, jeszcze bardziej zintensyfikowane. Jak gdyby jeden szczeniacki wybryk przekreślił paletę barw całej jego osobowości rozwijanej latami od płodu do dziecka, od dziecka do chłopca, od chłopca do nastolatka, aż wreszcie od nastolatka do zwyrodnialca? Pomyślał: Jeśli widzą mnie zwyrodnialcem, takim się stanę! A kto widział? Te wszystkie ciotki, nauczycielki gdaczące o Faulknerze albo o tym, że Proces ukazuje bezsilność jednostki wobec machiny biurokratyzacji, postawione między ławkami pękającymi od szkolnej beznamiętności. Jakby nie wiadomo do kogo i o czym, ale jednak o t y m, rozumiejąc, a jednocześnie n i e r o z u m i e j ą c, godząc się - ot tak! - z rolami jakie zostały tu rozdane. W ich spojrzeniu grała ta odwieczna poczciwa niełaska, kiedy wchodził do klasy w postrzępionych butach, ze zdartymi kłykciami w kieszeniach bojówek. Z umęczonym westchnieniem odwracały wzrok, godząc się w duchu z faktem, że kolejny dzieciak schodzi na złą drogę - nienawidził! - a w lustrze ich oczu oglądał narodziny zwyrodnialca, wykolejeńca, wandala.
WWWPo objęciu jego osoby tą haniebną anatemą nieustannie miał na pieńku ze swoimi prześladowcami, cwaniaczkami w sportowych czapkach, którzy wreszcie otrzymali zielone światło do wbijania mu długopisów pod żebra, popychania na szafki, zamykania w kiblu. I - o dziwo! - stał się wdzięczny, że tak się dzieje, gdyż wreszcie sam siebie mógł określić - bo jeśli nie mógł być kujonem, zapatrzonym w siebie artystą, sportowcem ani nawet zwykłą łajzą, to przynajmniej będzie pogmatwanym, uwznioślonym masochistą. Ziarno zostało zasiane, niech więc drzewo gniewu rośnie ze smoły, prochu i szarego błota, niech ukształuje się w formę ostateczną, ukrzyżowaną na ekranach telewizorów. Tak niewielu ludzi przecież zdolnych jest przeżyć samego siebie.
WWWOcenił na oko wymiary stołówki, oszacował minimalną siłę rażenia. Wielkie okna napełniły go obietnicą eksplozji w bryłach szkła, którą pewnie usłyszy cała dzielnica. Będzie stał przed szkołą, oglądając potężniejący kwiat jego furii, a gdy pierwsi niedobitkowie wybiegną z gmachu krzycząc wniebogłosy - zacznie strzelać. On sam zginie od kul policjantów, a wszystko zostanie uwiecznione na oczach telewizyjnych kamer. Przez chwilę zastanawiał się jak to nazwą w nagłówkach prasowych: Bombardowanie w liceum Columbine? Zamach w Columbine? Wyjął podręczny notes i zaczął kreślić plan budynku, przechadzając się między stolikami. Ostentacyjnie rozglądał się dookoła jak członek ekspedycji naukowej w tropikalnej jaskini. Nie dbał o to, czy ściągnie na siebie czyjeś spojrzenia i czy może jakiś duży koleś w futbolowej koszuli go zaczepi, wyrwie notatki z ręki i doniesie nauczycielom...
WWWPewna malutka część niego zapłonęła niechcianą nadzieją, że ten rozpędzający się pociąg na urwanych torach jest jeszcze do odwrócenia - zdusił ją w sobie szybko. Głośno zatrzasnął notes. Przyłożył obie dłonie do skroni i zacisnął z całej siły powieki, jakby to mogło zabić gwar i gadaninę setek ust, przeżuwających jałowe rozmowy, mielących wciąż te same zdania.
***
WWWByła już czwarta nad ranem, a on wciąż nie mógł zasnąć. Oglądał rzednący z wolna mrok. Wsłuchiwał się w miarowe oddechy śpiących szczęśliwców. Są ludzie, którzy boją się ciemności oraz ci, którzy z grozą myślą o nadchodzącym dniu. Powieki miał nieznośnie lekkie. Już minęło wiele czasu odkąd potrafił zamknąć oczy i uciec w bezpieczny sen. Śniłby o polnych drogach, o splecionych palcach. Znów miałby trzynaście lat i trzymał kij bejsbolowy w dłoniach. Słońce raziło go w oczy, z trudem dojrzał nadlatującą piłkę. To miejsce istnieje naprawdę czy zamknął je w sercu jak w grobie? Cudowny bezwład. Wymykanie się ciepłą nocą z przyjaciółmi, owijanie domów papierem toaletowym, rowery sunące po pustych ulicach, jakby skończył się świat i zostali ostatnimi ludźmi na ziemi. Wyobrażał sobie, że chodzi po Księżycu. To był ostatni raz, gdy czuł się jeszcze zespolony z rzeczywistością - z grupką rozrabiających dzieciaków. Fantom uwierał, swędział dokuczliwie. Zostawił im kartkę na pożegnanie. Przynajmniej taką wersję wolał pamiętać. Na początku do nich dzwonił, z czasem coraz rzadziej. Rozmowy międzystanowe kosztowały. Spotykało go to czwarty, a może piąty raz - służba wojskowa ojca wymagała częstych przeprowadzek. WWWGdziekolwiek poszedł, odnosił wrażenie jakby odsiedział tam pięć minut i zaraz szykował do wyjścia, zanim przyjęcie rozpoczęło się na dobre. Tak też żył, na granicy istnienia i nieistnienia, jakby wpadł do tego świata tylko na chwilę i spieszył gdzieś indziej.
___
*Kein Mitleid Fur Die Mehrheit - Brak Litości Dla Większości, akronim zespołu