(fragment poprawiony. Poprzednio umieściłem 9 lutego; poniżej uwzględniłem większość uwag z komentarzy. Dla porównania):
W czasie okupacji hitlerowskiej Janek też wstąpił do lokalnego oddziału Armii Krajowej, podobnie jak wielu innych młodych chłopaków z okolicznych wsi. W okresie lata przeważnie przebywali w lesie, szkoląc się i przeprowadzając krótkie akcje zbrojne lub staczając potyczki z niemiecką żandarmerią oraz lokalnymi litewską policją i wojskiem podlegającymi władzom okupacyjnym. Na zimę dowódca oddziału rozpuszczał większość partyzantów do domów.
W czasie jednego z takich letnich pobytów rejon, w którym ich partyzancki oddział stacjonował, został otoczony przez oddziały niemieckie. Nie mogli ruszyć się z obozowiska w lesie, byli odcięci od wiosek, zaopatrzenia i informacji wywiadu. Blokada trwała dłuższy czas, zapasy żywności kończyły się. Nie mogli nawet rozpalać większych ognisk, aby się ogrzać w nocy czy zjeść ciepły posiłek, gdyż codziennie nad lasem przelatywał niemiecki samolot obserwacyjny „Storch”. Wprowadzony przez dowódcę nakaz zachowywania ciszy i całkowity zakaz używania broni palnej nie pozwalał też zapolować na zwierzynę leśną czy ptactwo. Zaczęli głodować; został im tylko worek grochu i konwia bimbru. W czasie okupacji samogonu nigdy nie brakowało, był też często traktowany jako zastępcza waluta wymienna.
Uratowała ich zmyślność starszego gajowego, który był również w oddziale, a właściwie jego wieloletnia znajomość zwyczajów w przyrodzie. Zameldował się u dowódcy:
– Panie poruczniku, znam stary sposób. Może uda się coś upolować bez wystrzału. Potrzebuję tylko wiadra grochu i bimbru.
Dowódca długo się nie namyślał, nawet nie spytał o ten sposób. Nie metoda, tylko efekt się liczył. Żarcie. Żarcie dla żołnierzy! Polecił kwatermistrzowi wydać podwładnemu to, czego ten potrzebował. Gajowy wsypał groch do wiadra, zalał bimbrem i zostawił na noc. O brzasku rozsypał nasączony już groch na jednej z polan. Potem zaległ w lesie na jej skraju wraz z kilkoma partyzantami.
– Chłopaki, tylko cicho leżta, co by nie spłoszyć.
– Wiemy, wiemy – odezwalo się dwóch z nich.
– Co spłoszyć? – zdziwił się najbliższy z leżących.
– Ot, głupi – zaśmiał się jeden z partyzantów. – Gęsi. Dzikich gęsi.
– Aaa...
– Cicho już! – nakazał im gajowy i z niepokojem spojrzał w niebo.
Miał doświadczenie. Górą przeleciał jeden klucz gęsi, potem drugi, trzeci. Żaden nie wylądował na polanie. Leżący już dłuższy czas partyzanci zaczęli się niecierpliwić, co chwila rozpoczynali rozmowy między sobą.. Gajowy nie odpuścił:
– Cholera, uspokójta się. Aby mieć, trza czekać.
W końcu cierpliwość została wynagrodzona. Przelatywał nad polaną kolejny klucz; prowadzący gąsior zaczął się zniżać, a po kilku sekundach wszystkie gęsi. Przewodnik wyraźnie obrał polankę na miejsce odpoczynku. Kiedy tylko stado usiadło, jeden z ptaków dojrzał jadło i z głośnym krzykiem rzucił się na nie, a za nim pozostałe gęsi. Połykały rozsypany groch tak łapczywie, że w niecały kwadrans wszystek pożarły do ostatniego ziarna. Zalegający w krzakach partyzanci już chcieli wyskoczyć na polanę, ale gajowy ich wstrzymał:
– Poczekajta, jeszcze chwila.
Po następnym kwadransie gęsi zaczęły się chwiać i jedna po drugiej przewracać. Kiedy ostatni z ptaków także utracił równowagę, gajowy z cicha krzyknął:
– Teraz! Za łby i ukręcać!
Ruszyła biegiem partyzancka wiara. Nie mieli dużo roboty; już po kilku minutach mogli wracać z przytroczoną do pasów zdobyczą.
Kiedy tylko znaleźli się w obozowisku i triumfalnie podnieśli trofea do góry, zbiegli się wszyscy odpoczywający partyzanci, na czele z dowódcą. Biorący udział w wyprawie błyskawicznie ustawili się w króciutki dwuszereg i zamarli w bezruchu. Gajowy sprężyście wybił trzy kroki w stronę oficera, wyprężył się jak na defiladzie, zasalutował i służbiście zameldował:
– Panie poruczniku, melduję wykonanie bojowego zadania! Straty przeciwnika dwudziestu pięciu. Wziętych do niewoli zero. Straty własne zero. Zużycie amunicji zero.
– Przyjąłem. Dziękuję – odpowiedział oficer, próbując również zachować pozory powagi. – Dajcie spocznij.
– Spocznij! – powtórzył gajowy w stronę dwuszeregu podwładnych.
– Kucharz! – Dowódca nie musiał nawet go wołać, gdyż tenże już stał przed nim. Przygotowany był do wykonania specjalistycznego zadania – na wojskowy mundur miał założony biały, chociaż przybrudzony fartuch, na głowie podobnego koloru czapka kucharska, w ręku dzierżył krótki nóż. Jedynie wpadnięty brzuch odróżniał go od podobnych jemu w regularnej armii.
– Na rozkaz! – Szef jednoosobowej obsady kucharskiej przyjął postawę najbardziej służbistą ze służbistych. Nawet rękę z nożem zgiął po wojskowemu w łokciu, kierując jego ostry czubek w górę, jak nałożony na karabin bagnet.
Porucznik zlustrował go spojrzeniem. Już chciał zrugać za niepierwszej świeżości fartuch, ale wstrzymał się. Warunki frontowe to nie koszary, nie sprzyjają przestrzeganiu regulaminów i czystości oporządzenia w każdym calu. Ważne, że osobista broń w ręku kucharza lśniła, wypolerowana do połysku. Wydał tylko rozkaz:
– Wasze zadanie. Zdobycz oczyścić, oporządzić, upiec. Nie jest to niedźwiedź, ale nie będziemy narzekać. Jedno ognisko, drewno tylko suche, bezdymne, czas zakończenia przed zmierzchem słońca. Szef oddziału dopilnuje równego podziału prowiantu. Pytania?
– Panie poruczniku, sam nie zdążę wszystkich ptaków. Potrzebuję kilku chłopaków do pomocy, co by oskubali i pomogli patroszyć.
– Szef przydzieli wam tylu, ilu potrzebujecie. Czuję, że sami będą się pchać na ochotnika. Coś jeszcze?
– Pan porucznik chce same udka czy piersi?
– Powiedziałem, po równo, bez wyjątku. Wykonać.
– Taa jee…!
Dowódca wiedział, co mówi; szef oddziału nie musiał wyznaczać pomocników kucharza, ochotników do oporządzania gęsi nie zabrakło. Prawie wszyscy partyzanci pochodzili ze wsi, znali się na przygotowaniu ptactwa do pieczenia. Ich entuzjazm wynikał bardziej z prozaicznej chęci zajęcia pierwszych miejsc w kolejce do tak dawno wyczekiwanego, porządnego posiłku, ale to zrozumiałe. Na wojnie jedzenie dla żołnierza jest równie ważne, jak amunicja.
Kucharz i tak uwijał się jak w ukropie, poganiany przez wygłodniałych akowców. Pomocnicy nadziewali wypatroszone gęsi na metalowe szpikulce i bagnety, opiekali nad jednym ogniskiem. Podział „pieczystego” odbywał się pod czujnym okiem szefa oddziału.
Nikt nie narzekał na brak przypraw; ptaki smakowały wszystkim wybornie, jakby były najwykwintniej przyrządzonymi bażantami z wielkopańskiego stołu. Głód potrafił przesunąć wskaźnik na skali smaczne – niesmaczne w jedną, skrajną pozycję – wszystko smaczne, co nadaje się do zjedzenia. Do tego „chłopcy z lasu” zaspokoili ssanie w żołądkach nie zwykłymi bulwami, ziemniakami, a delikatnym mięsem; było ono jak wisienka na świątecznym torcie.
Ten prawdziwy posiłek, pierwszy po długim okresie postu, pozwolił im przetrwać. Po kilku dniach udało się zwiadowcom znaleźć lukę w okrążeniu i cały oddział, pod nosem Niemców, przemknął przez nią w nocy i przeniósł się w inny kompleks lasów. „Gęsią ucztę” każdy z partyzantów jeszcze długo wspominał. W pełni zasłużyła na taką nazwę i pamięć.
Okrążenie II (wspomnienie) /opo poprawione
1Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.