Specjalny plan

1
Dawno nie miałem żadnego specjalnego planu, tak dawno, że całkowicie zapomniałem jak to jest, gdy się taki ma. To coś, co traci się z biegiem lat, wszystkie te specjalne plany wieku dziecięcego, które walczyły o twoją uwagę znikają w jakiejś dziurze i to znikają tak dobrze, że w końcu zapominasz, jak to jest mieć specjalny plan, tracisz nawet wspomnienia o nim. W końcu nie wiedziałem już nawet, czego oczekiwać. Spodziewałem się chyba radości, być może podszytej lekkim niepokojem, bo było już ciemno, zabrałem się do wszystkiego później niż planowałem, znacznie później, w gruncie rzeczy prawie do niczego nie doszło, miałem machnąć ręką na mój specjalny plan. Do ostatniego momentu wszystko wisiało na włosku, bo musiałem pozamykać sprawy w pracy – oczywiście nie zrobiłem tego, zamknięcie wszystkich spraw w pracy nigdy nie jest możliwe, praca domaga się stałej uwagi, to najbardziej zaborcza z jędz, nawet podczas naszego ostatniego spotkania nie zmieniła charakteru. Mój specjalny plan miał określoną godzinę realizacji, czy może nie tyle godzinę, co porę dnia, coś w okolicach zachodu słońca, najlepiej jego końcówka lub początek. Tymczasem było już po dwudziestej, dwudziestej pierwszej i musiałem zapalić światło w pustym biurze. Zostałem sam i byłem spóźniony na mój specjalny plan, ale wciąż z nadzieją na jego realizację pracowałem najdokładniej jak mogłem, zostawiałem wskazówki dla ludzi, którzy mieli przyjść jutro, gdy mnie już tu nie będzie, pisałem długą służbową notkę w pliku Word, dopiero w trzech ostatnich zdaniach pozwalając sobie na trochę emocji i pożegnanie. Nie powiem, że się nie wzruszyłem. To była moja pierwsza praca tego typu, a do tego lubiłem ten nasz mały zespół, tych ludzi, przynajmniej na tyle, na ile można lubić współpracowników, i na ile pozwala niechęć leżąca u podstaw tego typu relacji. Oczywiście musieliśmy się lubić, alternatywą była nienawiść. Niewykluczone, że trochę ich nienawidziłem, ale teraz było mi ich już tylko żal. Wiedziałem, że sobie nie poradzą, byli zbyt niedoświadczeni, a praca zbyt trudna. Przed wyjściem wręczyli mi prezent, a niektórzy nawet uściskali. Naprawdę niesamowite. Czułość, w tych czasach to rzadkość, przynajmniej po przekroczeniu pewnego wieku dorośli unikają tego typu kontaktów cielesnych, zwłaszcza, jeśli znają się trochę lepiej. Paradoksalnie dość powierzchowna znajomość umożliwiła nam bardziej wylewne pożegnanie, udało nam się nawet ograniczyć poziom zażenowania do minimum.

Skończyłem pisać notkę i wysłałem ją do adresatów. W treści maila, unikając ckliwości, ograniczyłem się do uprzejmej prośby, by zapoznali się z dokumentem. W końcu każdy dzień to walka. Pozamykałem programy. Jakiś czas snułem się po biurze. Nowy pracownik zostawił włączony monitor, więc wcisnąłem odpowiedni przycisk i niebieska dioda zgasła. Zrobiłem mała roszadę w siedzeniach: przesunąłem swoje lekkie krzesło na miejsce masywnego fotela obok. Przypuszczałem, że to uszczęśliwi dziewczynę, z którą dzieliłem biurko. Poza tym niewiele już było do zrobienia. Posprzątałem swoje stanowisko, nie zostawiając niczego. Papiery i notes wrzuciłem do szuflady. Służbowy telefon odłożyłem – dziewczyna obok pewnie powinna zacząć używać go zamiast swojego starego modelu, chociaż nie ona miała o tym zdecydować i nic tu nie było własnością moją lub jej, mimo że pogięte kartki wysłużonego notesu, który zdążyłem wrzucić do szuflady, tworzyły iluzję czegoś przeciwnego. To przywiązanie trochę mnie niepokoiło i miałem nadzieję, że wkrótce minie. Ponownie obszedłem biuro, odwiedzając moje stare stanowisko w przyległym pomieszczeniu. Komputer był jeszcze włączony, więc wydałem ostatnie polecenie Windowsowi. Później poszedłem do toalety. Patrzyłem przez okno na tylną ścianę ceglanej kamienicy. Kiedy wróciłem, odniosłem wrażenie, że nigdy stąd nie wyjdę. Na zewnątrz robiło się już naprawdę ciemno, byłem sam, czułem się jakbym tylko ja został na świecie.

Mgliście zacząłem myśleć o szansie na realizację mojego specjalnego planu. Jego wykonanie stało po znakiem zapytania i od początku uwarunkowane było raczej impulsem niż postanowieniem. Żeby zrealizować mój specjalnym plan musiałem odczuć pewien impuls w określonym momencie drogi powrotnej do domu, a wiedząc, że prócz impulsu wymagana jest jeszcze interakcja z obcym człowiekiem, i nie mając na to najmniejszej ochoty, byłem niemal pewien, że nie zrealizuję planu. W gruncie rzeczy nie chodziło o coś, co będzie można w przyszłości przytoczyć jako anegdotę, ledwie rysowała się możliwość rozmowy o całej sprawie z kimś bliskim. Pewnych rzeczy nie da się tak opowiadać, bo tylko niewypowiedziane zachowują swoją wagę. Mimo tego, że wciąż dostrzegałem możliwość wykonania swojego postanowienia, wychodząc z biura chciałem po prostu wrócić do domu.

Gdy nacisnąłem klamkę drzwi wyjściowych, zadzwonił telefon. Wróciłem. Znałem dzwoniącego, jego imię pojawiło się na wyświetlaczu obok dwusylabowej nazwy firmy. I imię i nazwa zapisane były wielkimi literami. Ten facet dzwonił do mnie codziennie rano, zanim wyszedłem do pracy, i w nocy, kiedy wracałem do domu, przy czym jego zrezygnowany ton miał dawać mi do zrozumienia, że te nasze codzienne romanse nie są dla niego niczym przyjemnym. Ja z kolei musiałem grać rolę zadurzonego młodzieńca, w czym mój organizm się odnajdował. Symulując zakochanie, nawet na poziomie behawioralnym, dbał o przyśpieszone tętno i galopadę serca. Dłonie też mi się pociły.

Wiedziałem, że instrukcje, które zostawiłem współpracownikom pozwolą mi uniknąć konieczności odebrania połączenia, chociaż nie miałem wątpliwości, że w interesie dzwoniącego, a nawet w interesie firmy jest, bym odebrał teraz, albo przeprowadził tę rozmowę już wczoraj czy przedwczoraj (podbijając liczbę dziennych rozmów do trzech), nawet jeśli, jak zwykle, miała by ona polegać tylko na niezgrabnych wybiegach i graniu na czas, a ze strony dzwoniącego na biznesowych pogróżkach, do których, jako klient, miał prawo. Zmęczony odgrywaniem roli zacząłem już jakiś czas temu fantazjować o tym, że ta nasza trudna biznesowa miłość zostaje przerwana nieoczekiwaną śmiercią jednej ze stron. I tak w moich marzeniach to ja, przechodząc przez pasy na zielonym świetle, zostawałem rozjechany przez samochód ciężarowy, który nawet nie zwolnił, tylko pojechał dalej z maską zachlapaną moją krwią, ślizgałem się na mokrej powierzchni na wysokościach jakiegoś biurowca gdzie trafiłem w interesach i wypadałem przez otwarte okno, albo po prostu umierałem porażony prądem w wyniku nieszczelnej instalacji elektrycznej, w każdym razie: zgon na miejscu. Rzeczy te przytrafiały się mnie i klientowi mojej firmy na zmianę. Czasem to ja prowadziłem rozpędzoną ciężarówkę, myłem podłogę albo nacinałem przewód i w rezultacie zabijałem nieszczęśliwie zakochanego klienta. Marzenie trwało dalej: romans oczywiście ulegał zawieszeniu i wygaszeniu, lecz kilka dni później, temu, który przeżył, przedstawiana była osoba wysunięta z cienia przez kadry w celu zastąpienia denata. Pierwszy kontakt był czysto towarzyski i nawet jeśli mówiono o interesach, były to rozmowy nieistotne z punktu widzenia projektów w toku, bo ponury charakter wiszący na łączach pozwalał myśleć tylko o śmierci. Obie strony były dla siebie bardzo wyrozumiałe i uprzejme, w końcu każda została dotknięta przez stratę tej samej osoby. Powstawało środowisko idealne do rozpoczęcia nowego biznesowego romansu. Z jego wszystkimi fluktuacjami i zmianami charakteru dążył nieubłaganie, poprzez dozgonne zapewnienia wierności, pierwsze wątpliwości i wykryte przypadkowo zdrady, do miłości toksycznej, pełnej nienawiści. W takich to rolach się obsadzałem, podczas tych myślowych ucieczek, ale oczywiście w ostateczności zawsze wracałem do roli, którą grałem naprawdę. Aż do dnia, w którym skorzystałem z jedynego sposobu ucieczki – całkowitej rezygnacji z angażu. Odłożyłem telefon na biurko i pozwoliłem mu dzwonić, a sam popędziłem do drzwi. Zaprogramowałem alarm i wyszedłem. To był koniec.

Nic nie stało na przeszkodzie, żebym zrealizował swój lekko zmodyfikowany specjalny plan (było już po zachodzie słońca), tyle że nie czułem koniecznego impulsu i nie miałem siły rozmawiać z nieznajomym. Pozwoliłem autu przetoczyć się bez zwalniania przez miejsce, w którym powinienem był poczuć impuls, to jest przez ostatnią uliczkę, która, lekko opadając z nurtem przydrożnych lamp, wyprowadzała mnie łagodnymi meandrami z miasta. Zdążyłem minąć ostatnie zabudowania, wciąż mając nadzieję na pojawienie się impulsu lub chociaż ledwo wyczuwalnej wewnętrznej potrzeby. W końcu, tuż przed granicą drzew znieruchomiałych na skraju miasta, zatrzymałem auto i zawróciłem. To była w pełni świadoma decyzja, żadnego impulsu, czyste postanowienie o pierwszym kroku na drodze do realizacji planu. Wracałem do miasta właściwie bez wcześniej oczekiwanej ekscytacji, zresztą teraz wcale się jej nie spodziewałem, brakowało w tym serca, było już zbyt późno, zabrakło pierwszej składowej całego przedsięwzięcia, uleciał cały romantyzm. Machinalnie powtórzyłem w myślach cały mój plan, dodatkowo pozbawiając się radości z jego wypełniania i zrównując wszystko do kolejnego zadania, które zostało ustalone prędzej, właściwie nie przeze mnie, tylko przez kogoś, kim niegdyś byłem (plan w swej pierwotnej postaci powstał, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o zwolnieniu się z pracy). Krótko mówiąc wszystko to wydawało mi się zbędne. Wyglądało na to, że mój plan zawiódł, zanim zdążyłem poważnie wziąć się za jego realizację, właściwie był skazany na niepowodzenie już od samego początku, nie mogłem bowiem odczuć żadnego impulsu, ponieważ wszystko wcześniej przeanalizowałem, nie wyłączając symboliki moich zaplanowanych poczynań. Całkiem możliwe, że nawet gdybym wziął się za realizację planu o czasie, to jest krótko przed lub tuż po zachodzie słońca niczego by to nie zmieniło, a nawet wprost przeciwnie: efekt uległby pogorszeniu ze względu na brak tej nadprogramowej spontaniczności. „Właściwie”, myślałem parkując przed małym sklepem z podświetlanym szyldem „monopolowy”, „właściwie w tym jednym względzie powinienem uważać się za szczęściarza, w tym jednym aspekcie, nieplanowanym aspekcie, mój plan wyraża się najgłębiej, ponieważ aspekt ten najlepiej wyraża istotę mojego planu, to jest całkowitą wolność moich poczynań – wolność nawet od siebie samego, czego wcześniej nie planowałem”.

Wchodząc do sklepu minąłem chudego mężczyznę, który rozmawiał z innym, wychylającym się z okna piętrowej kamienicy naprzeciwko. Mężczyzna na ulicy zataczał się lekko, ten drugi nie miał koszulki, jego blade ciało niemal fosforyzowało w ciemnościach zdających się wylewać z pokoju. Rozmowa dotyczyła jakichś osobistych spraw, zdrowia czyjejś matki, zepsutego samochodu, co wydało mi się dość niepokojące, czułem jakbym naruszył prywatną przestrzeń tej dwójki i starannie unikałem wymiany spojrzeń, spodziewając się, że wezmą mnie za intruza. Wszystko to nie miało większego sensu, nie mieli prawa, znajdowaliśmy się przecież na ulicy, ale nie mogłem odeprzeć tych absurdalnych odczuć, jakie stały się moim udziałem przez kilka chwil, nim wszedłem do sklepu. To była tak jakby ich ulica, przynajmniej w tamtej chwil, i w pewnym stopniu stanowiła przedłużenie pokoju, z którego wychylał się mężczyzna bez koszulki. Tuż przed przekroczeniem progu i zanurzeniem się w jasne wnętrze sklepu dostrzegłem, że mężczyzna bez koszulki trzyma w ręku czajnik i żywo gestykuluje.

Odpowiedziałem na pozdrowienie ekspedientki i natychmiast zapytałem, czy mają tu jakieś papierosy, co było pierwszym elementem mojego planu. To dość naiwne pytanie było podyktowane chęcią jak najszybszego załatwienia sprawy i wyniesienia się w diabły.

Kobieta za ladą miała trochę nadwagi, ale wciąż mogła uchodzić za dość atrakcyjną, głównie za sprawą swojego uśmiechu. Uśmiechnęła się pięknie, gdy na pytanie o rodzaj papierosów odpowiedziałem, że nie potrafię określić jakie papierosy chciałbym kupić, bo nie palę. Jej uśmiech stopniowo przygasł, gdy dostrzegła powagę na mojej twarzy, albo gdy dotarło do niej, że nie rozwinę wątku. Miałem słaby refleks, co mogło wynikać ze zmęczenia pracą, nie zdążyłem uśmiechnąć się do niej w porę, a teraz było już za późno. Zresztą nie miało to żadnego znaczenia, nie zraziłem jej do siebie. Kiedy dobijaliśmy transakcji (wybrałem pierwszą z brzegu paczkę), w jej głosie brzmiało echo miłego rozbawienia i jakieś zupełnie nie na miejscu ciepło. Może z racji tego, że nigdy nie paliłem i w przeciwieństwie do długoterminowych palaczy uważałem papierosy za coś szkodliwego, pomyślałem: „to trochę perwersyjne”. Zamiast położyć paczkę na ladzie, podała mi ją do ręki. Nasze dłonie dotknęły się, ale to nic nie znaczyło. Przebiegłem wzrokiem po czarnym napisie, mówiącym, że palenie tytoniu może prowadzić do impotencji.

– Dziękuję – powiedziałem, a ona znowu się uśmiechnęła.

Czułem pod palcami śliskość folii i myślałem o zawartości kupionych papierosów, tych wszystkich metalach ciężkich, których nazw nie znałem, powracających jak echo historii cyjanowodorze i arsenie w dawkach pozwalających na spokojną kontemplację śmierci, o insektycydach i jak pająki zastygłych gdzieś w środku białej bibułki substancjach smolistych, czarnej rakowej chmurze, jeszcze nieuwolnionej. O nikotynie. W dziejach ludzkości nie było chyba bardziej ludzkiego z natury produktu niż papieros. Owinięta szeleszczącą folią paczka, jak całkowite zaprzeczenie tego co naturalne, jakiś ostateczny bunt człowieka przeciwko naturze i sobie samemu – tej zbędnej samoświadomej narośli wyrosłej na jej łonie – pomnik dla fabryk, chemikaliów, trutek na szczury, komór gazowych, zmywaczy do paznokci, kolorowych kałuży rozpuszczonej benzyny na parkingu przed sklepem, pralek i proszków do prania, wreszcie kostnic i zwłok.

Wypaliłem papierosa na parkingu obok cmentarza, rzuciłem peta na ziemię i zdeptałem. Na koniec zakręciło mi się w głowie. Byłem głodny i nieprzyzwyczajony. „Mimo wszystko”, pomyślałem, po zrealizowaniu swojego specjalnego planu idąc do samochodu, „mimo wszystko jeden papieros to chyba trochę za mało”.

Zapaliłem silnik i pojechałem do domu. Chciało mi się pić.

Specjalny plan

2
Właściwie jedyną rzeczą, która się rzuca w oczy, to powtórzenia: specjalny plan, praca (w pierwszym fragmencie), lubić (w pierwszym fragmencie). Rozumiem, że przynajmniej „specjalny plan” jest powtarzany z rozmysłem i celowo i nawet do pewnego stopnia spełnia to swoje zadanie jako zamierzony środek wtrazu artystycznego, jednak brakuje mu stosownej oprawy w której mógłby zabłysnąć. Bo tekst czyta się niewiarygodnie ciężko, topornie; ale brnąc przezeń na przekór wszystkiemu można mieć nadzieję, że czemuś to służy, coś ten autor musi przecież mieć do powiedzenia, finał będzie na pewno fajerwerkiem. O słodka naiwności! Finał jest totalną klapą, zakładając, że w ogóle jest - jako coś więcej niż koniec postu. Więc jako znużony i rozczarowany czytelnik, który przebrnął przezeń heroicznie (aż!) cztery razy pytam: po co to napisałeś? Co chciałeś przekazać (oprócz nudy)? Z opisywanych, nieciekawych i nieistotnych faktów (celuje w nich drugi akapit) nic nie wynika (chyba, że kompletnie niczego nie zrozumiałem, wtedy – mea culpa). Bo forma jest do przyjęcia, sztuka pisania nie jest Ci obca, ale dobrze by było, aby opko zawierało jeszcze jakąś treść, mogącą wzbudzić minimalne choć zainteresowanie oraz uzasadnić samo jego istnienie.
Bo tak, to - przepraszam – ale nasuwa się znana uwaga Eliota: „błogosławiony człowiek, który nie mając nic do powiedzenia, nie próbuje ubrać tego faktu w słowa”.
Wchodząc do sklepu minąłem chudego mężczyznę, który rozmawiał z innym, wychylającym się z okna piętrowej kamienicy naprzeciwko. Mężczyzna na ulicy zataczał się lekko, ten drugi nie miał koszulki, jego blade ciało niemal fosforyzowało w ciemnościach zdających się wylewać z pokoju.
Na przykład tutaj – nic nie rozumiem. Pierwsze zdanie błędnie zredagowane, drugie nie koreluje z pierwszym, nie sposób umiejscowić „mężczyznę” i nie wiadomo skąd się wziął „ten drugi”. Dalej powtarza się „mężczyzna bez koszulki”, ale po co, jaką pełni rolę w opowiadaniu – nie wiem.

Reasumując - na czym polegał/miał polegać sławetny „specjalny plan” - nie mam zielonego pojęcia.
Pewnych rzeczy nie da się tak opowiadać,
No właśnie.

Specjalny plan

3
Tekst bardzo ciężki w czytaniu, nużący, nic niezmieniający w oglądzie. Nie wynika z niego nic, co wzbudziłoby minimum zainteresowania, przynajmniej z mojej strony. Kiedy dotarłem do 1/4 tekstu i nie zmieniał się, pozostały tekst szybko przeleciałem wzrokiem. Może coś mnie zatrzyma, zaciekawi? Niestety. Brak zakończenia, chyba że to fragment większego tekstu.

Drobne uwagi, które wychwyciłem w szybkim czytaniu:
Chabanina pisze: zbyt niedoświadczeni, a praca zbyt trudna
"jeszcze niedoświadczeni, a praca zbyt trudna (uniknięcie powtórzenia "zbyt")
Chabanina pisze: I imię i nazwa
"Imię i nazwa"
Chabanina pisze: mężczyzna bez koszulki.
- za chwilę znowu jest powtórzenie "mężczyzna bez koszulki"

Jest jeszcze kilka miejsc do poprawy interpunkcji, ale to już drobnostki.
Piszę. Wspomnienia. Miniaturki. Satyriady. Drabble. Fraszki. Facecje. Podobne. Wystarczy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”