Tomasz Krzywik
Ta moja apokalipsa
- Matulu?...
- Co, synku? – ozwała się matka, którą dusiły łzy…
- Matulu, Pan Bóg mi da w niebie prawdziwe skrzypki?
~ H. Sienkiewicz, Janko Muzykant
(…)I była chwila ciszy; i powietrze stało
Głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało.
I łany zbóż, co wprzódy, kładąc się na ziemi
I znowu w górę trzęsąc kłosami złotemi,
Wrzały jak fale, teraz stoją nieruchome(…)
~ A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga Dziesiąta. Emigracja. Jacek.
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze Twym dzieckiem być!
O, pozwól, Czarna Madonno,
W ramiona Twoje się skryć!
~ fragment pieśni religijnej Czarna Madonno
Rozdział pierwszy
Mogilno
Mogilno
1
WWWIzba była ciemna i nieduża, nawet jak na wiejskie standardy. Pod ścianą tkwił stary piec węglowy, obok pieca – stół. Nieco dalej, w najlepiej widocznym miejscu, bo zaraz naprzeciwko drzwi wejściowych wisiała przykurzona Matka Boska z trzema bliznami na policzku, dzieciątkiem w ręku i smutkiem w oczach. Już od dawna nikt nie odkurzał jej ram, nikt nie uklęknął przed jej obliczem. Nikt nie wzniósł modlitw, nikt nie prosił o łaskę, gdyż nikt już w nią nie wierzył. I żal tylko ogarniał Czarną Madonnę, gdy widziała niszczejącą izbę, bo przecież Boga zawsze najwięcej było właśnie na wsi. Próżno bowiem było go szukać w pełnych przepychu miastach, w ustach fałszywych księży, w powołujących się na niego politykach. Bóg nie mieszkał w ogromnych świątyniach, pysznych szatach, pozłacanych relikwiach, ale w takich miejscach jak to. Krył się prostocie codziennego dnia, w pracy na polu, czy za piecem właśnie kaflowym, gdy sroga zima kładła się widmem na wsi i goniła dziatki do ciepła rozpalanego węglem czy drewnem.
WWWAle to wszystko już przecież minęło.
Pola umarły, przykryte najpierw popiołem gorejących miast, a potem śniegiem, gdy przyszedł grudzień, a wraz z grudniem sroga zima. Prostota dnia przepadła, wygnana przez walkę o codzienność i tylko ten piec węglowy został, tląc się słabym żarem i grzejąc pełne wody rondle.
WWWPrzy piecu tym siedział mężczyzna i choć włosy miał już przyprószone siwizną, nie był stary. Ściskał drewnianą chochlę w dłoni i spoglądał bez wyrazu na gotujące się mięso, błądząc ciemnymi oczami gdzieś daleko. Ubrany w ciepłą, ale brudną kurtkę, zniszczone buty i pozbawione palców rękawiczki uchodziłby kiedyś za żebraka, który zadomowił się w opuszczonej wiejskiej chacie. Jednak chata ta była jego domem od zawsze: przykurzone zdjęcia ustawione na starym telewizorze przedstawiały jego dziadków, rodziców, wreszcie jego samego, choć znacznie młodszego. Były też inne zdjęcia, lecz przykryte, położone frontem i całkiem zapomniane.
WWWI tylko maleńkich skrzypiec, ułożonych na sparciałej kanapie, nie przykryło zapomnienie. Leżały tam gotowe do użycia, jakby wpadające przez niewielkie, a przybrudzone okienko promienie słońca dodawały im witalności. Otaczała je aura dziecięcej wesołości i jakaś żywotność, którą mogą mieć w sobie tylko zadbane instrumenty. Lakierowane drewno lśniło w półmroku, jakby swoim blaskiem chcąc opowiedzieć o tym co było i o tym, co się skończyło.
WWWMężczyzna ożył nagle i zajrzał do starego garnka badając, czy aby z rosołu nie wydzieliły się już szumowiny. Ujrzawszy je wybrał starannie, by chwilę później dorzucić do wywaru nieco warzyw. Było ich mniej niż ostatnio i następnym razem będzie ich jeszcze mniej – kończyły się w zatrważającym tempie i właściwie było już raczej pewne, że nie wystarczy ich do końca zimy.
- Michał! – zawołał mężczyzna. Głos miał chrapliwy, przepalony. – Wołaj Zosieńkę i przychodźcie do domu. Obiad za niedługo!
WWWPojawiły się jak na zawołanie: dwa umorusane skrzaty w za dużych kurtkach i dziurawych butach. Na zaczerwienionych z zimna twarzach ciemne oczy dziatek wyglądały jak rozżarzone węgielki. Usiadły natychmiast do stołu.
- Czego siadacie? A do stołu kto nakryje? – powiedział zeźlonym głosem mężczyzna, gromiąc wzrokiem maluchy. – Mam gotować i jeszcze podawać wam pod nos?
WWWChłopiec ze skruszonym wyrazem twarzy zeskoczył z krzesła i pobiegł do zbutwiałej szafki, by wyjąć zeń miski. Wziął trzy i wrócił do stołu, człapiąc przy tym bucikami. Gdy wracał po łyżki, ojciec – bo przecież ojcem był dla nich ów ponury człowiek – spojrzał przelotnie na resztkę warzyw wystającą smętnie z szafki i drgnął.
- Mi nie podawaj – powiedział już łagodniejszym tonem, mając nadzieję, że ton go nie zdradzi. – Jadłem już wcześniej. Nałóż tylko sobie i siostrze.
WWWMały spojrzał na niego pytająco, jakby wyczuwając kłamstwo rodzica, ale mężczyzna ponaglił go kiwnięciem głowy. Dlatego już chwilę później na porwanej ceracie stały dwie miski z parującym rosołem. I już dzieci sięgały łyżkami, już miały się zajadać, gdy znowu ojciec warknął niezadowolony. Stuknęły odkładane łyżki.
- Modlitwa – mruknął ojciec, składając dłonie. - Zosieńko?
WWWDziewczynka posłusznie nachyliła się nad zupą, powtarzając gest po ojcu. Za nią poszedł młodszy od niej o dwa lata Michałek.
- Zdrowaś Mario…
WWWOjciec nie wierzył w Boga. Nie wierzył w świętych, nie wierzył w Marię. Ale robił to dla dzieci, tak sobie to w każdym razie tłumaczył. Dla niego nie było raju, nie było piekła, nie było życia po śmierci. Nie wierzył, nie potrafił.
WWWAle chciał, żeby dzieci wierzyły i potrafiły.
WWWRosół parował, a Czarna Madonna patrzyła.
2
WWWZaraz za kartofliskiem, a wzdłuż lasu ciągnęły się łąki.Jeszcze kilka zim temu ich miejsce zajmowała ciemna, miejscami wypalona ziemia. Ale to było dawno temu; tego roku na wiosnę leje po raz pierwszy od lat zarosły ubogim kwieciem, a zniszczone grunty pokrył poszarzały włos polnych traw. Zbite w ciemną masę chmury przepuszczały niewiele słońca, ale to wystarczyło, by już koło kwietnia w okolicy odezwały niesłyszane chyba od stuleci ptasie trele. Szybko jednak ucięła je nadchodząca jesień, która tego roku wyjątkowo rychło zastąpiła lato. A teraz, grudniową porą, i pola i łąki pokrywały czapy brudnego śniegu, który połączywszy się z zalegającym od listopada błotem utworzyły szaroburą breję. Błota zresztą wszędy zalegało pełno: zima, kapryśna pani, okazała się bowiem wyjątkowo łagodna, a mróz tylko dwa razy skuwał powierzchnie okolicznych stawów i jezior.
WWWI tylko ten pas łąk, tajemniczy jak przeszłość, ciągnął się hen, daleko. Przestwór poszarzałego oceanu polnych traw ucinała dopiero majacząca w oddali wieś, kładąca się czarnym korowodem zgliszcz na horyzoncie. Była to niewielka miejscowość, Mogilno Druge – jedna z wielu małych wsi zagubionych na mapie Rzeczpospolitej. Niegdyś żyjąca własnym tempem, dzisiaj straszyła wypalonymi szczątkami gospodarstw, a nocą oblekała się w ponure cmentarzysko.
WWWWśród pól i łąk, mniej więcej w połowie drogi do Mogilna Drugiego stał czołg. Ciężki, masywny i na wpół przykryty dziwnie poskręcanymi roślinami w niczym już nie przypominał tej strasznej ognistej bestii, jaką kiedyś był. Stracił gąsienicę, a część kadłuba rozerwał wybuch – nawet ze swojej pozycji widzieli czarną wyrwę i zwisający z niej ciąg szmat i ludzkich kości.
WWWPadł strzał.
Wypasające się przy czołgu sarny poderwały się jak oparzone i rzuciły w kierunku lasu przerażoną masą. Jedna z nich wyraźnie utykała, lecz jakby nie zwracała na to uwagi i starała równać do reszty uciekającego stada.
- Jerzy… - leżący w trawie mężczyzna westchnął ciężko, spoglądając przez lornetkę. – Jerzy, ty ofiaro…
- Lufa mi opadła – bąknął drugi, zaciskający dłonie na starym karabinie myśliwskim.
- Lufa to ci opadła, kiedy zobaczyłeś swoje odbicie rano. Przyznaj się, chciałeś po prostu postrzelać do czołgu?
WWWJerzy Chmielewski podrapał się po brodzie z zakłopotaniem. Nawet w rozbitym szkle celownika widział, że nie trafił tak jak powinien. Kula dosięgła sarnę gdzieś na wysokości serca, co oznaczało, że mogła uciec jeszcze dobrych kilkaset metrów dalej w głąb lasu. A do lasu niebezpiecznie było się zapuszczać: wciąż leżało tam wiele min czy niewybuchów, gotowych zamienić knieję w szalejącą pożogę ognia.
- Lufa jest źle skalibrowana – mruknął Chmielewski na usprawiedliwienie.
- Co?
- Celowałem dobrze, wziąłem poprawkę na wiatr, ale kula zeszła z toru.
- No to w końcu opadła ci lufa czy jest źle skalibrowana? Ech, Jerzy, Jerzy… Ostatni raz wziąłem cię na polowanie. Dziatki mi z głodu pomrą jak będziesz taką chałturę odstawiał.
- Byłem lekarzem, nie myśliwym.
- A ja programistą. Boże, co mi strzeliło do głowy, żeby dać ci strzelać zanim coś upolujemy…
- Antek, daj już spokój – choć starał się tego nie pokazać, Jerzy w istocie zdenerwował się. Wczoraj przez warstwę konserw i butelek z wodą zaczęła prześwitywać podłoga piwnicy, co oznaczało tyle, że nad jego domem zawisło widmo głodu. Musiał nauczyć się strzelać.
- Spokój? – Antek zagryzł wargi. – Jestem spokojny! To do twoich drzwi zapuka kostucha, kiedy skończą ci się puszki... Tylko nie przychodź wtedy przypadkiem do mnie, bo ja dzieciakom nie będę odejmować nic od gęby.
WWWJerzy milczał. Wiedział, że Antoni ma rację.
- To co robimy?
- A co możemy robić? – Antek westchnął. – Bierz tyłek w troki i idziemy w kierunku Rossoszycy. Na krawędzi lasu czasem można się natknąć na dziki, może uda nam się coś uszczknąć. I gdybyś zauważył psy to dawaj znać i migiem na drzewo. Po wojnie rozbestwiły się i biegają te burki po wsiach, zawodząc jak upiory.
- Wiem, słyszałem.
WWWPodnieśli się z trawy i dopiero teraz poczuli podmuch zimnego powietrza. Wiało od zachodu, od strony Sieradza. Samego miasta, rzecz jasna nie widzieli, nie mogli stąd widzieć, lecz burzowe cumulonimbusy kłębiące się na horyzoncie były aż nadto widoczne – ciemny ich masyw wyróżniał się na tle pozostałych, przyobleczonych w szarość, chmury.
- Będzie burza – mruknął Antek biorąc karabin od przyjaciela. – Cholera, nie pamiętam, żebym kiedyś widział burzę w grudniu. A ty?
- Też nie – Chmielewski splunął na zabłocony grunt. – Lepiej załatwmy co mamy załatwić i zjeżdżajmy stąd.
WWWPrzebrnęli przez kartoflisko i ruszyli dalej, w kierunku rozciągającej się za nim przestrzeni poszarzałych pól. Czołg ominęli z daleka: stał samotnie w polu od wielu lat i obrósł w złe legendy, którymi nieliczni mieszkańcy Mogilna straszyli swoje dzieci. Antek i Jerzy pamiętali wprawdzie czasy, kiedy więcej takich stalowych potworów jeździło po świecie, ale to było dawno temu, jeszcze za czasów, gdy pola na wiosnę przykrywały kwiaty, a na ślubach śpiewano „Czarną Madonnę”. Nie wierzyli w te wszystkie opowieści, jakimi karmili się miejscowi, ale mimowolnie folklor zakorzenił się w mężczyznach i budził niekiedy irracjonalny niepokój.
- Kto ciebie nauczył strzelać? – zagadał Jerzy, pociągając nosem.
- Dziadek. Właściwie brat dziadka.
- Był myśliwym?
- Tak… - Antek zaklął, gdy z drzewa spadła mu na głowę brudna czapa śniegu. – Niech to! Szlag by tą zimę…!
- Już daj spokój, to tylko trochę śniegu i tyle. Często jeździliście na te polowania?
- Rzadziej, niż bym chciał. Wiesz, mieszkaliśmy w Warszawie, a brat dziadka pod Grudziądzem. Nie widywaliśmy się często, rodzice nie mieli za bardzo czasu, a mnie z kolei nie chciało tłuc się tam autobusem. Ale kiedy już tam byliśmy… Cóż, tata nie lubił polowań, uważał, że to nieludzkie, ale ja bawiłem się całkiem nieźle. Wiesz, młody, zafascynowany bronią i tak dalej.
- Zafascynowany bronią programista – Jerzy parsknął. Trochę z przeziębienia, trochę z wesołości. – Brzmi nieźle. Strzelaliście do kaczek?
- Do dzików i saren – Antek pociągnął nosem i opatulił szczelniej znoszoną kurtkę. – Potem nauczył mnie patroszenia, oprawiania skóry i wielu innych rzeczy, które dzisiaj zapewniają mi w miarę świeże jedzenie.
- Póki co, dzięki mnie, to świeże jedzenie biega sobie rączo po lesie.
- Nie tak zaraz rączo – pokazał Jerzemu karminowe, ledwie rysujące się w błocie ślady. – Zobacz, dostała i to całkiem nieźle, bo wykrwawia się. Nie mogła pobiec dalej jak sto, może dwieście metrów dalej. Widzisz, ile tego tutaj zostawiła?
WWWPrzykucnęli na skraju lasu.
Antek miał rację: na zrytej sarnimi kopytami glebie w kilku miejscach widniały krwawe ślady. Ponad wszelką wątpliwość było pewne, że zostawiła je sarna do której wypalił Jerzy.
- To co? Wchodzimy w las? – w głosie Chmielewskiego pobrzmiewał źle skrywany lęk. – Może nie zaszła zbyt daleko?
- Może – zamyślił się, patrząc w skryty w półmroku las. Kiedyś zielony, tchnący życiem, dzisiaj straszył szeregiem poskręcanych konarów i poszarzałych pni. – Ale nie będę ryzykował nogi dla sarniny. Pójdziemy wzdłuż lasu i poszukamy innej zwierzyny. Na szczęście na zimę pełno tego wyłazi na pola, ale zabij mnie, jeśli wiem czemu. Swoją drogą, masz u siebie w domu jakiś karabin?
- Nie.
- Wiesz, że w takim razie będziesz musiał zrobić sobie łuk? I to solidny?
- Ciebie też to czeka.
WWWJerzy miał rację: amunicja w czasach przed wojną nie była towarem dostępnym w każdym sklepie, a znalezienie kul o właściwych wymiarach graniczyło z cudem. Antek dotychczas starał się oszczędzać naboje, lecz tak na dobrą sprawę odwlekał nieuniknione. Owszem, mogli starać się uprawiać pola i żywić warzywami – jednak i ta perspektywa rysowała się wyjątkowo krucho i niepewnie, nawet jeśli ostatnie zimy nie należały do najcięższych.
- Cofamy się do epoki kamienia łupanego – mruknął Antek ruszając starą, niemalże już niewidoczną polną drogą. – Chodź, rozejrzymy się za czymś do jedzenia.
WWWSzli więc, niespokojnie obserwując horyzont, gdzie kotłowała się burza. Po jakimś czasie wiatr ustał, a pola przepełniła złowieszcza cisza.
- Antek, a jak tej twojej małej idzie granie? – zagadał Jerzy, chcąc zmienić temat na coś błahszego. – Umie już coś?
- Ech, Jerzy! Czy ona „umie już coś?” Żebyś to usłyszał! Zacina jak mały aniołek… Gdyby urodziła się w innych czasach to posłałbym ją na Miodową, a na studia może i za granicę. Nie wiem po kim ona ma ten talent, chyba że po matce: Danka też miała dar do muzyki, chociaż bardziej do śpiewania, jak do grania. Zdolna z niej była kobietka! I Zosieńka też taka będzie. Musisz kiedyś, Jerzy, wpaść do nas koniecznie, a posłuchać.
- Wpadnę, wpadnę… Jak tylko znajdę czas. Do wieczora jeszcze masę rzeczy koło gospodarstwa muszę zrobić. Myślałem ten agregat wreszcie ruszyć.
- Tęskno za czytaniem do poduchy, a?
- W rzeczy samej.
- I co, myślisz że to ruszysz? Ej, Jerzy, tylko sobie krzywdy aby nie zrób jak już będziesz bawił się w domorosłego złotą rączkę. Dobra, koniec gadania. Spójrz w pole: sarny znowu wylazły.
3
WWWBurza dopadła ich jakiś czas później, kiedy wracali polną drogą.Najpierw ciszę przerwał cichy, ale narastający pomruk wiatru. Wicher szedł od łąk, przez pola i kartofliska, niosąc ze sobą pierwsze krople deszczu. Deszczu pieruńsko zimnego: temperatura oscylowała w granicach kilku stopni Celsjusza, co było ewenementem o tej porze roku. Położyły się trawy, zadrżały drzewa, pociemniało niebo, jakby doświadczone jakąś grozą.
WWWMieli szczęście: ulewa uderzyła w momencie, kiedy dotarli do gospodarstwa Antka.
Samo zaś gospodarstwo wyglądało fatalnie: koło zarośniętego podwórka stał stary, podłużny dom z blaszanym dachem pomalowanym na czerwono. W dachu tym widniała dziura, teraz zresztą prowizorycznie zabita deskami i przykryta rzędem folii. Ściany były poszarzałe, brudne, a przykryte warstwą kurzu okna przypominały oczy niewidomego. I coś strasznego biło od tych okien, jakaś taka straszliwa aura, która zdawała się wręcz krzyczeć o okrutnych wydarzeniach przeszłości. Ciągnęła się siwa mgła pajęczyn.
WWWI te maszyny, te sprzęty rolnicze! Stare, zapomniane, zardzewiałe. Przeplatane dzikimi jeżynami brony; stary, a wkopany w ziemię pług; wreszcie traktor, poczciwy Ursus, całkiem zapadł się w sobie ze starości i korozji. Wszystko to razem wzięte tworzyło jakiś magnetyczny kalejdoskop grozy, tym potężniejszej, że wywodzącej się z deformacji starych, dobrych czasów.
- Wspaniała pogoda – powiedział Jerzy, niosąc na plecach zastrzeloną sarnę. Sapał przy tym, całkiem czerwony na twarzy, ale nie użalał się. – Wspaniała!
- Nie jęcz, już prawie jesteśmy – mruknął Antoni. – Zaraz usiądziemy i wypijemy coś na rozgrzanie. Chyba nie śpieszy ci się, co?
- Nie, nie śpieszy. Matko, ile ty masz tam u siebie tego alkoholu? Zwozisz to z okolicy, czy jak?
- Oszczędzam.
- Ta, jasna. O, popatrz, Michał biegnie.
WWWByło jak mówił – chłopiec faktycznie wybiegł przed dom i biegł w ich kierunku, sadząc swoimi drobnymi nóżkami jak najdłuższe susy. Za duża czapka zsunęła mu się na oczy, a stopy ślizgały w niedopasowanych butach.
- Tato!
WWWAntek zamarł, nagle zlękniony. Jest bowiem coś w instynkcie ojca, co pozwala mu odróżnić przeciągłe „Taaato!” od przestraszonego, niemalże urwanego krzyku „Tato!”. Od razu zrozumiał, że stało się coś strasznego, a utwierdził się w tym przekonaniu, gdy ujrzał zapłakaną i spuchniętą twarz chłopczyka.
- Tato! – chłopiec widząc swojego ojca zaniósł się jeszcze większym płaczem. – To nie ja… Ja nic nie zrobiłem…
- Michał! Co się dzieje?
- Zosia… Zosia sama wlazła na tą maszynę! Chciała sprawdzić..
- Chryste... Którą maszynę?
- Tą dużą, na polu u Kaźmierczaków!
WWWMężczyźni spojrzeli po sobie przerażeni. „Duże maszyny” w okolicy były dwie – wrak czołgu między Mogilnem a Mogilnem Drugim i porzucony kombajn, służący kiedyś połowie wsi, a który porzucił uchodzący przed wojną stary Józek Kaźmierczak. Antoni nie znał Kaźmierczaka osobiście: dopiero w czasie przeczesywania gospodarstwa rolnika natknął się na jego zdjęcia i dokumenty.
- I co z tą maszyną? Weszła na nią i…?
- Właściwie do niej… I tam są takie kolce… Jak druty...
WWWAntoni westchnął ciężko, pochwycił dziecko w ręce i pobiegł w kierunku gospodarstwa.
WWWBurza nad Mogilnem przybierała na sile.
Added in 1 hour 58 minutes 35 seconds:
Zapomniałem odhaczyć, że to FRAGMENT! Mea culpa!