Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

1
Jest to długi kawałek. Surowy. Wrzucam głównie w kontekście rozmów nad użyciem czasu.

Pan Stanisław Karczewski opiera się o piec z białych kafli w dużym salonie. Obok niego stoi młody mężczyzna i obydwaj słuchają, jak Marianna gra na fortepianie.
Karczewski ma majątek niedaleko Rogaszyc. Z Sobierajskim różnią się charakterami i usposobieniem, ale nigdy nie nadwyrężyli cieniutkiej nici sąsiedzkiego porozumienia. Towarzyszy mu syn. Przyjechali nieco za wcześnie i teraz czekają na resztę towarzystwa, racząc się wiśniówką.
Marianna ma nową suknię w kolorze bladego fioletu z atłasowymi kwiatami i drobną koronką przy dekolcie. Włosy upięła do góry, ale niektóre pukle wokół twarzy specjalnie zostawiła luźno. Wszystko, by znaleźć uznanie u pana Radeckiego. Ale jego jeszcze nie ma. Dziewczyna z podenerwowaniem patrzy przez okno za każdym razem, gdy szurgot kamieni na podjeździe obwieszcza kolejnego gościa. Nie wpływa to na melodię, która lekko wybrzmiewa spod jej drobnych palców.
Tymczasem młody Karczewski przysunął się bliżej i nie spuszcza z Marianny wzroku. I choć nie dla niego stroiła się cały ranek, zmieniając wstążki i podkręcając loki, to właśnie on, a nie Radecki podziwia efekty jej starań. To on, a nie Radecki widzi, jaka jest ładna, jaką ma delikatną skórę, jaką smukłą szyję. To on z widoczną przyjemnością przygląda się, jak powabnie falują jej dłonie, jak nadgarstki miękko wznoszą się i opadają, jak każda kość i każda najdrobniejsza chrząstka dłoni porusza się nad wstęga klawiszy.
W końcu dziewczyna wstaje od fortepianu, bo gości jest coraz więcej i tłoczą się w salonie. Jest już ciotka Dojewska z synem i synową, wuj Henryk i ciotka Ludmiła, jest doktor z żoną, nawet ksiądz proboszcz. Wszyscy nagradzają dziewczynę oklaskami, a najgłośniej młody Karczewski. Mogłaby zagrać byle jaki pasaż, i tak
Marianna lubi krewnych i sąsiadów, ale oni wszyscy są jak żywa jednolita masa o takich samych gustach, usposobieniach, wiodący takie samo życie, czytający te same książki. Ciotka Dojewska, która od lat już nie jest damą we dworze, w małym pokoiku kamienicy w Chojnicach trzyma fortepian, na którym nie gra, nuty z lat młodości i cztery komplety porcelany wciśnięte do jednego kredensu – które wyciąga w zalezności od okazji, jakby od podania herbaty zależało jej szlachectwo. Wuj Henryk pielęgnuje swoje wąsy, jak najdroższy skarb, bo tak robił jego ojciec, dziad i pradziad, a przed nimi zapewne wszyscy przodkowie począwszy od rycerza Zagierzy herbu Stroina. I chociaż wcale ich nie lubi, uważa, że bez nich będzie mniej Strojskim, niż jest. A Blińscy, którzy jako ostatni dołączają do towarzystwa, których majątek obłożony kredytami ledwie się unosi nad krawędzią licytacji, zamiast nauczyć córkę rzeczy pożytecznych i praktycznych, wysłali ją na pensję dla bogatych panien, gdzie dziergała robótki i całymi dniami uczyla się francuskiego – gdyby zaś teraz miała jechać do misat po sprawunki, potrafiłaby tylko powiedzieć Quelie heureuseren contre! albo Qu’est devenu mon livre?
Im bardziej świat się zmienia, tym oni mocniej obstają przy swoim i jak te zmurszałe stare grzyby – z daleka więlkie i piękne, z bliska ledwie stoją na swoich przegnitych nogach.
Właśnie Klara Blińska podchodzi do Marianny i wita się z nią czule, jak z własną siostrą. Ukończyła w tym roku szkołę dla panien w Warszawie i zdaniem ojca, jest już wystarczająco dorosła, by rozpocząć poszukiwania męża z odpowiednim majątkiem – najlepiej pożądającego jej koligacji rodzinnych bardziej niż posagu. Marianna lubi ją, bo chociaż to nieśmiała, małomówna dziewczyna - jest szczera, co rzadko spotyka się u panien dobrze wychowanych. I dziś zwierza się jej ukradkiem:
- Marianno, tak się cieszę, że jest tutaj pan Karczewski. Widuję go od niedawna w kościele i był nawet raz u nas z Matyldą. Och, Marianno, on chyba na nas patrzy!
Pan Karczewski rzeczywiście spogląda w ich stronę, a dziewczyna natychmiast oblewa się rumieńcem.
- Marianno, on jest taki miły… - przerywa, bo mężczyzna zbliża się do nich.
- Pozwolę sobie jeszcze raz pogratulować wykonania sonaty, panno Marianno.
- Tak. Marianna gra… gra doskonale.
Głosik Klary jest jak świergot skowronka. Jest jeszcze bardzo dziecinna mimo panieńskiego wieku, ale ta dziecinność tylko dodaje jej uroku.
- To niezasłużone pochwały. Pominęłam dwa takty i przemknęłam bez ładu po kilku pasażach.
Karczewski jest zaskoczony tak bezpośrednia odpowiedzią, niepodobną do tych, które zwykle słyszy.
- Pani gra także wspaniale, panno Klaro. Pamiętam, bo umilała nam pani czas przy okazji ostatniej wizyty.
Klara prawie drży z podniecenia. Myśl, że zapamiętał jej grę – jest tak niedorzeczna, że aż trudno jej uwierzyć, w to, co słyszy.
- Dziękuję, ale Marianna ma daleko większy talent… i … Czy pańska siostra także gra?
- Matylda, przyznam szczerze nie ma wrodzonego talentu, ale ćwiczenia uczyniły z niej przyzwoitego rzemieślnika. Proszę tylko nie wydać mnie przed matką, że tak bezwzględnie tarktuje temat talentów mojej ukochanej siostry – uśmiecha się przy tym łobuzersko, i tak urokliwie, że biedna Klara już zupełnie zatraca się w uwielbieniu.
Tymczasem ochmistrzyni dyskretnie zerka z sieni i liczy wszystkich, upewniając się co do odpowiedniej ilości nakryć. Zresztą i ona jest niespokojna. Obiad już powinien być podany. Zupa z dyni nie powinna za długo stać na kuchni. Nie czuć będzie później nuty szafranu, a cynamon zgorzknieje.
Marianna zostawia na chwilę gości i podchodzi do pani Raczyńskiej.
- Babciu, nie powinniśmy dłużej czekać.
- Tak, masz rację, dziecko.
Pani Raczyńska kiwa głową, dając znak Annie i zaraz prosi na obiad.
Goście chętnie przechodzą do jadalni, na środku której rozłożono długi stół. Na białym obrusie błyszczą przebite złotymi promieniami słońca kryształowe kieliszki, a między nimi flakony z bukietami białych róż. Marianna sama ścinała kwiaty wczesnym rankiem. W powietrzu unosi się ich słodkawy, niemal miodowy zapach. Nawet pszczoła, wiedziona instynktem, wpadła przez okno i teraz nie może się zdecydować, czy usiąść na puchatych żółtych pylnikach, czy może na lukrowanym cieście, albo bezach obsypanych jagodami.
- Proszę. – Delikatny głos Michała Karczewskiego odsuwającego krzesło dla Marianny, nie umyka uwadze pani Raczyńskiej.
- Czy ten Rosjanin, który kupił Mieżyce, nie został zaproszony? – Pada wreszcie pytanie ciotki Dojewskiej – starszej pani, która po śmierci męża, mieszka z synem w Chojnicach.
- Tak, droga Magdaleno, był zaproszony, ale niestety wcześniejsze zobowiązania nie pozwoliły mu dziś z nami świętować.
- Na szczęście nie brak nam kawalerów, nie musimy się oglądać na obcych! – kwituje Karczewski głośno.
Nie bez powodu się wtrąca, a pani Raczyńska zaczyna domyślać się jego intencji.
- Jak się udała podróż, panie sąsiedzie? – pyta Sobierajski.
- Doskonale. Matylda została jeszcze u ciotki w Warszawie, a my wróciliśmy, żeby móc pannie Mariannie życzenia złożyć. Dwudzieste pierwsze urodziny to wspaniała okazja.
- To miło z pańskiej strony.
- Michał nalegał, a i ja sam nie mogłem odmówić sobie przyjemności spotkania z sąsiadami.
Marianna jest pełna uznania dla sprytu pana Michała, który mimo, iż wskazano mu inne miejsce, zręcznym sposobem usiadł obok niej. Pamięta go z dzieciństwa, jak przyjeżdżał niekiedy ze swoim ojcem. Ale i wtedy nie znała go bliżej. Teraz jest dorosły i szczęśliwie odziedziczył urodę po matce.
- Była pani kiedyś we Włoszech? – zapytuje.
- Niestety nie. - Mariannie zdaje się, że słyszy stukot końskich kopyt. Udając, iż poprawia fałdę sukni, odwraca się do okna, ale na próżno. Nikogo nie ma.
- Panie Michale, a jakże w szkołach? Czy już ukończył pan edukację i zamierza pomagać ojcu w majątku? – pyta wuj Henryk, podkręcając siwe wąsy, które z upodobaniem pielęgnuje, tak, jak robił to jego ojciec, dziad i pradziad.
- Ojciec uznał, ze teraz czas na praktyczną naukę w folwarku.
- Chodzą młodzi po tych szkołach, chodzą, człowiek wydaje tylko pieniądze, a potem i tak nie odróżni wołu od krowy! – śmieje się głośno Karczewski.- To czas już żeby zajął się majątkiem. Ja przecież nie młodnieję!
- Ano nikt nie młodnieje, panie Karczewski, nikt. – Wuj Henryk sam ma już sześćdziesiąt dwa lata, chociaż nie wygląda na tyle.
Teraz Marta podaje zupę i rozmowy nieco ustają. Jeszcze tylko doktor pyta o zdrowie pani Raczyńskiej, a ksiądz Maciej, który w ostatniej chwili dołączył do towarzystwa, wymienia uwagi z proboszczem na temat spowiedzi wielkanocnej i zbioru kazań, jakie na okoliczność świąt zalecił ostatnio biskup.
Goście zdążyli już zgłodnieć i pierwsze z dań znika szybko, nawet za szybko, gdyby brać pod uwagę wskazówki podręcznika dobrych obyczajów Hoffmanowej. Ochmistrzyni przynosi więc spiesznie mięsa. Miała to zrobic Jadźka, ale oblała fartuch i spódnicę pomyjami i teraz nie można jej dopuścić do gości.
Na srebrnym półmisku Anna podaje więc szynkę glazurowaną konfiturą z róży. Nawet ksiądz biskup, gdy raz przyjechał z wikarym Raczyńskim był zachwycony smakiem mięsa subtelnie przenikniętego słodkawym winnym aromatem. Pod złoto – brunatna skórką pociętą we właściwej szerokości romby widać smużkę tłuszczu. Aniela tak zgrabnie wykonała cięcie, by soki nie wypłynęły, ale by odkryć nieco różowego mięsa, które teraz nieśmiało przebija się ze środka, kusząc obietnicą kruchości.
Doktor i pan Karczewski niemal z pożądaniem w oczach spoglądają na pieczeń wołową, odpoczywającą jeszcze pośrodku stołu i ozdobioną wianuszkiem świeżych gałązek rozmarynu, a Adam Dojewski czeka na sarni udziec wędzony jałowcowym dymem, którego zapach poczuł, gdy tylko przekroczył próg domu. Marta niesie dziczyznę na półmisku malowanym w małe scenki z polowań na bażanty. Obok mięsa rozłożyła pieczony seler, marchewki i liście szałwii - a wszytko polała dla smaku gęstym, ciemnym sosem.
Karczewski głośno zachwyca się potrawami. Niegrzeczne to, ale Raczyńska jest zadowolona, że przynajmniej obiad się udał. Szkoda tylko, że wszystkie wydatki i przygotowania nie przyniosą właściwego skutku. A trzeba przyznać, że Aniela przeszła samą siebie i wszystko – od zupy, przez mięsa i delikatne bezy uszykowała wspaniale. Zapachy rozszalałe już zupełnie kotłują się nad stołem i kuszą nozdrza gości.
Pszczoła, która na dłuższą chwilę ukryła się między pylnikami róży, znów rusza przed siebie i skołowana niezgrabnie siada Mariannie na rękawie sukni. Młody Karczewski delikatnie łapie owada przez chusteczkę, muskając przy tym dłonią ramię dziewczyny. Wstaje i wyrzuca pszczołę przez uchylone okno, stwierdzając żartobliwie, że skoro się nasyciła, może teraz zająć się swoją pracą.
Marianna jeszcze przez chwilę czuje jego dotyk na skórze. Nie jest pewna, czy zrobił to z rozmysłem.
- Czy Matylda przyjedzie niedługo? Dawno jej nie widziałam – czuje się w obowiązku zabawiać Karczewskiego rozmową skoro już usiadł przy niej.
- Myślę, że za kilka dni. Czy wówczas będę mógł wraz z nią panią odwiedzić?
- Będzie mi miło. Może… - spogląda na Klarę siedzącą naprzeciwko ze wzrokiem wbitym w kawałek pieczeni – Może urządzilibyśmy wieczorek towarzyski? Zapraszam pana z Matyldą, i ciebie, droga Klaro. Może i Adam do tego czasu wydobrzeje? Wuju, czy Adam będzie już mógł chodzić niedługo?
- Myślę, że tak! – odpowiada wuj Henryk. – Prawda, doktorze?
- Tak, tak. Nasz drogi rekonwalescent wkrótce będzie całkiem zdrów.
- Cieszę się niezmiernie. Czyli ustalone? – zwraca się do zachwyconej pomysłem Klary i Karczewskiego, którego ściągnięte brwi demaskują niezadowolenie. Jakże jest inny od Radeckiego. Tamten z pewnością nie okazałby cienia uczucia.
Pani Raczyńska mimo, że zajęta zabawianiem ciotek i doktorowej, słyszy rozmowę i teraz na pewno wie, że Karczewski nie przypadkiem przyjechał z synem. Nie jest z tego zadowolona. Kilka miesięcy temu żona sędziego z Chojnic opowiadała jej, co ów młodzieniec wyprawiał w Warszawie, w jakim towarzystwie się obracał i ile pieniędzy musiał wyłożyć jego ojciec na spłatę długów karcianych. Teraz zaś Karczewski siedzi obok jej wnuczki i próbuje ja zwieść swoimi sztuczkami, wyćwiczonymi, jak sądzi na ulicznych dziewkach.
Sobierajski tymczasem jak zwykle opowiada o stajniach. Marta podaje mu mus owocowy ze śmietaną i biszkoptami, ale gospodarz nawet go nie próbuje – zbyt zajęty jest rozmową.
- Mój nieodżałowanej pamięci mąż miał pięknego konia, jeszcze dawniej… – zaczyna ciotka Dojewska, urywając w pół zdania, bo ma na myśli czasy, nim utracili swój niewielki majątek i przenieśli się do miasta. – W każdym razie, ów koń zachorzał i już nie było ratunku, trzeba było… Ach…
- Może soli trzeźwiących!? – Doktor odruchowo szuka torby, zapominając, że tym razem nie jest na wizycie.
- Nie, nie… Nie trzeba.
- U nas ostatnio Śnieżyca, Marianny klacz chorowała, ale już ma się lepiej, chociaż nie wyglądało to dobrze – ciągnie Sobierajski.
- Wiadomo, że stary Ślewa najlepiej zna się na końskich chorobach i potrafi je wyleczyć.
- Tutaj nawet Ślewa nie pomógł! Gdyby nie pan Radecki, klacz zapewne by padła.
- Mówisz pan o naszym nowym sąsiedzie?
Karczewskiemu z zainteresowania aż oczy błysnęły.
- Ponoć to jakiś pół-Rosjanin, nietowarzyski i jak to oni, barbarzyńca.
- Nie powinien pan takich sądów wygłaszać o człowieku, którego pan nie zna! – Marianna niespodziewanie włącza się w rozmowę. Goście milkną na chwilę, a pani Raczyńska swoim zwyczajem surowo marszczy brwi, mówiąc:
- Pan Radecki to porządny Polak, chociaż jego ojciec był Rosjaninem. A trzeba też dodać, że był i szlachcicem, panie sąsiedzie.
Karczewski nie otrząsnął się jeszcze ze zdumienia po śmiałych słowach Marianny i patrzy na nią z lekko rozchylonymi ustami.
- Złożył nam sąsiedzką wizytę nie tak dawno i wydał mi się nader uprzejmy – dodaje Henryk Stroiński.
- Widocznie wybiórczo traktuje nowych sąsiadów, gdyż do nas jeszcze nie zawitał. – Pani Karczewska lekko wydyma usta.
- Henryk ma rację, że pan Radecki jest uprzejmym młodzieńcem i z pewnością jeszcze państwa odwiedzi. Być może nie miał dotąd okazji, państwo przecież podróżowali. – Raczyńska nie potrafi odmówić sobie tej lekkiej uszczypliwości.
Tylko proboszcz nie zauważa tonu, jaki przybrała rozmowa. Zjada ostatni kawałek biszkoptu, mlaska i pyta:
- To jakże ów dżentelmen pomógł klaczy, pani Sobierajski?
Sobierajski opowiada, jak to stary Ślewa przyjechał i powiedział, że klaczy nie uratuje.
- Marianna była niepocieszona. Już mieliśmy… no w każdym razie popołudniu przyjechał rządca z Mieżan, bo pan Radecki dowiedział się od Ślewy o koniu i przysłał go z nowym lekarstwem, które sprowadził aż z Warszawy dla swoich koni. Jasiek, nasz parobek znaczy, musiał się namęczyć, żeby jej wlać do pyska, ale podziałało. Jeszcze jest słaba, ale wydobrzeje.
- Doprawdy, niezwykła uprzejmość. – Michał Karczewski wydaje się to mówić z pełnym uznaniem.
- O kondycji ducha człowieka nie świadczy jego pochodzenie, ani majątek – wtrąca ksiądz Maciej.
- Prawda, to prawda – przytakuje proboszcz. – Wyobraźcie sobie państwo, jak nie dalej, niż zeszłej niedzieli przyszedł do mnie chłopina i …
Ksiądz ciągnie swoja opowieść, przypominającą raczej exemplum z kazania, niż towarzyską pogawędkę, a Marianna zatapia się we własnych myślach. Pan Radecki rzeczywiście przysłał lekarstwo dla Śnieżycy, ale sam się nie zjawił.
Rozmowy przy stole stają się tak nużące, że nawet Klara ziewa – chociaż robi to dyskretnie i z wielkim wdziękiem.
- Panno Marianno – zagaduje nagle Karczewski - panna Klara wydaje się wyjątkowo blada, czy nie należałoby jej wyprowadzić na świeże powietrze? – I chociaż minę ma zatroskaną, wygląda to, jakby grał w naprędce urządzonym teatrze. Marianna pierwszy raz tego dnia spogląda na niego z zaciekawieniem, a napotykając spojrzenie rozbawione i znaczące, dodaje postanawia wziąć udział w zabawie:
- Ach, tak… droga Klaro, zdecydowanie zbladłaś. Babciu, czy możemy wyjść na powietrze, pan Karczewski z pewnością posłuży Klarze ramieniem.
Klara zupełnie nie rozumie, dlaczego jest blada, ale gdy tylko słyszy, że to pan Michał ma ją wyprowadzić, rzeczywiście czuje zawrót głowy.
- Oczywiście – odpowiada pani Raczynska - I mnie się zdaje, że powietrze wyjątkowo gorące. Może wszyscy wyjdziemy do ogrodu, kazałam na wszelki wypadek stoły uszykować, wypijemy kawę na świeżym powietrzu.
Goście przytakują, a Sobierajski woła Martę, by przyniosła jeszcze fajki i koniak.
- Doskonale! - Adam Dojewski bierze pod rękę młodziutką i cichą żonę i wychodzą kolejno za gośćmi.
Najbardziej cieszy się jednak Klara Blińska, bo pan Michał, tak jak obiecał, służy jej ramieniem. Marianna widzi jednoczesne zakłopotanie i zachwyt przyjaciółki, jej ukradkowe spojrzenia kierowane na wysoką postać Karczewskiego i małą białą dłoń niepewnie spoczywającą na rękawie jego surduta.
W ogrodzie wszystko już czeka – ustawiony w cieniu starego jesionu stół z łakociami i paterami pełnymi soczystych letnich owoców, krzesła i ławy nakryte zielonym welurem. Marta jest gotowa, by częstować gości, ale większość po obfitym posiłku prosi tylko o herbatę lub kawę.
Młodzi siadają w altanie. Dołącza do nich Anna Dojewska, bo choć jest mężatką, to bliżej jej wiekiem i upodobaniami do towarzystwa Marianny i Karczewskiego, niż swojej teściowej, albo pani Raczyńskiej.
- Słyszałam, że wrócił pan z Włoch - odzywa się, ale tak nieśmiało, że ledwie słychać jej głos. - Piękny kraj. Byłam w Wenecji, jeszcze jako panna z wujostwem. Wspaniale wspominam podróż.- Wydaje się poruszona własną śmiałością, lekko pochyla głowę, a jej policzki pokrywają się rumieńcem.
Jest niezbyt urodziwa i nieczęsto ma okazję bywać. Większość czasu spędza z mężem w kancelarii, pomagając mu w prowadzeniu notariatu.
- Tak. Bawiliśmy tam z ojcem i siostrą przez miesiąc. - Mężczyzna spogląda szybko na Martę, która właśnie przyniosła filiżanki. Porównanie aparycji młodej służącej i żony Dojewskiego wypada zdecydowanie na korzyść tej pierwszej. – Zwiedzaliśmy kilka wspaniałych miast.
Mężczyzna jest czarujący. Przychodzi mu to zresztą z wielką łatwością, jest niemal naturalne i tożsame z jego charakterem i usposobieniem. Rozprawia o urokach Florencji, zabytkach Rzymu i wspaniałych winnicach Toskanii, jakby malował obrazy, przy czym co chwilę obdarza wdzięczne słuchaczki zalotnym spojrzeniem złotobrązowych oczu.
Marianna siedzi z boku i spokojnie popija swoją herbatę, obserwując jak każde słowo Karczewskiego wywołuje zachwyt na twarzach dziewcząt, a każde jego spojrzenie, niemal zakłopotanie. Widocznie jest w tym mężczyźnie coś, czego ona nie dostrzega.
- Może to aparycja – myśli.
Ale przecież Karczewski, choć niebrzydki, to nie grecki bóg. Prawda, ma przyjemną twarz, żywe oczy, które w świetle słońca przybierają odcień ciemnego miodu, postawę właściwą. Ale i Adam Dojewski jest przystojnym mężczyzną, a nigdy nie widziała, by tak się podobał.
Marianna odrywa się na chwilę od myśli o Karczewski, od rozmów i opowieści o podróżach. Jej uwagę przykuwa mały pożółkły liść szaleńczo wirujący nad głowami gości, który spada w końcu na głowę doktorowej i układa się wygodnie na miękkim posłaniu siwawych włosów. Nikt inny nie widzi tego liścia. Jakis ptak go zerwał, może wypadł z małego dzióbka. Pewnie szczygieł mościł gniazdo. Witek jej mówił, że na jesionie mieszkają ptaki.
- Wspaniałe kazanie, księże proboszczu, wspaniałe! Szczególnie co się tyczy sierot! Doskonałe porównanie do tych biednych opuszczonych owieczek! - Nieświadoma dodatkowej ozdoby kobieta wciąż rozprawia na swój ulubiony temat.
- Bóg zapłać pani doktorowej za dobre słowo. Gdybym wiedział, że i wielebny Raczyński nas zaszczyci swa obecnością, ośmieliłbym się poprosić go o wygłoszenie kazania… tak, tak… ośmieliłbym się – proboszcz sięga jeszcze po ciasto.
- Nie śmiałbym odmówić, ale z pewnością parafianie docenią i przyjmą lepiej słowo proboszcza, niźli moje.
- Tak… tak… - ale teraz proboszcz woli zajmować się jedzeniem, niż kontynuować rozmowę. Do brody przyczepiły mu się kawałki białej bezy, które trzęsą się z każdym ruchem żuchwy.
Za szpalerem lip i niskich bukszpanów, odgradzających ogród od drogi słychać chichot dzieci. Wikary Raczyński sięga po gruszki i jabłka, wkłada też do kieszeni sutanny kilka białych śliwek i klejące bezy.
- To jak sądzę nie są sieroty, ale niech i one się poczęstują – żartuje do gości i idzie wzdłuż dworu, aż do północnego alkierza, w którym znajduje się kuchnia. Za winklem w cieniu trafia na dzieci. Część z nich od razu ucieka, a te odważniejsze chwytają owoce i dopiero potem biegną drogą prowadzącą wprost do zabudowań folwarku.
Na schodkach od kuchni siedzi jeszcze Witek. Z ponurą miną struga coś w kawałku drewna. Jakiś czas obserwował całe towarzystwo w ogrodzie. Widział, że Marianna siada w altanie z młodym dziedzicem, i jak tamten podaje jej słodycze na małym talerzyku. Ostrze coraz szybciej i mocniej żłobi drewno, aż w końcu ześlizguje się i ociera o jego skórę. Chłopak ze złością ciska wszystko w trawę i przykłada rękę do ust. Na szczęście to tylko otarcie.
- Coś taki zły? – pyta Raczyński, upewniwszy się, że rana nie jest głęboka.
Witek odsuwa się.
- Nie jestem zły.
Wikary przysiada na schodku. Nie lubi przyjęć, a do tego jest mu gorąco, bo matka stanowczo zabroniła mu zakładać letniej znoszonej sutanny, a dała ciepłą, która na specjalne okazje trzymała w szafie
Drzwi do kuchni są otwarte na oścież i Aniela właśnie wychyliła się, zobaczyć, co za głosy słyszy na zewnątrz.
- Matko Bosko, co ksiądz tutaj robi?
- A siedłem, Anielu, bo tu chłodno. Czy Aniela będzie tak dobra i da mi mleka?
- Mleka? – dziwi się kobieta, ale idzie do komory, by nalać kubek z popołudniowego udoju.
Raczyński w tym czasie napawa się chłodnym wiaterkiem i spogląda na Witka.
- A mnie się zdaje, żeś zły.
- Nie.
- Nie kłam księdzu, to grzech.
Witek odwraca się twarzą do niego.
- Byłem zły, ale już nie jestem.
Raczyński łatwo domyśla się skąd ta ponurość u chłopaka. Pierwsze, młodzieńcze uczucie jest jak boże tchnienie – łagodne i czyste. A Witek do tego jest prostym chłopem – kocha szczerze i uczciwie, bez pychy, fałszu – silnie i całym sobą. Oczywiście ożeni się kiedyś z jakąś jemu pisaną panną i wie o tym. Ale teraz nic nie poradzi. Miłość nie zważa na rozsądek, podziały i majątki. Rodzi się po prostu – tam, gdzie trzeba i tam, gdzie nie trzeba. Sama z siebie. I ani jej odpędzić, jak jest, ani na powrót przywołać, gdy odejdzie.
- Ksiądz nie lubi gości?
- Lubię. O, Bóg zapłać, Anielu – bierze gliniany kubek z mlekiem i pije, aż na wąsach zostają mu białe ślady. – Lubię gości, ale czasem wolę posiedzieć na schodach w cieniu.
- A… ten tam młody dziedzic…
- To młody pan Karczewski, przecież znasz ich.
- Aa, no pana i panią znam przecie, ale tego młodego nie bardzo.
- Bo go długo nie było.
- I teraz już będzie? Znaczy…
- Nie wiem, czy będzie, czy wyjedzie znowu.
Nagle Witek wstaje, bo zza rogu wylania się pan Sobierajski.
- Witek, co ty tutaj robisz?
- A, żem se tylko przysiadł, ale już idę do koni.
- Idź, idź, zobacz tylko, czy im czego nie brakuje i możesz wracać do domu.
Witek biegnie do stajen. Jego bose i czarne od pyłu stopy dudnią o ziemię i wzbijają obłoki kurzu.
- No matuchno najmilejsza, że też pan dziedzic tutaj? – Aniela znowu wygląda przez drzwi. – I pewno też chce mleka?
- Chcę, Anielu droga, chcę.
Kobieta sapiąc i mrucząc coś pod nosem przynosi zaraz kolejny kubek.
- No to niech teraz Aniela zamknie drzwi i nas zostawi.
- I tak mam robotę – mruczy kucharka i idzie do czeladnej, pomóc Jadzi myć rondle.
- Odpocznę i ja, nim wrócimy do gości.
- Matka kazała ci mnie szukać.
Sobierajski uśmiecha się.
- Powiedz mi, Mikołaju, skoro już tak sami jesteśmy. Czemu to nie ma pana Radeckiego?
- Może jakieś ważne sprawy go zatrzymały.
- A ty jesteś pewien, że to dobry kandydat dla naszej Marianny?
- A skąd mam to wiedzieć, drogi Macieju… - Sobierajski wzdycha. – Ona sama zdecydowała.
- Matka mi coś niecoś pisała, ale nie wszystko.
- Pani Szaniawska, kuzynka nasza, ta, która mieszka w Warszawie, zna dobrze jego i jego rodzinę. Marianna była u niej wiosną i tam tego Radeckiego spotkała, a gdy wróciła, oznajmiła, że chce wyjść za mąż. Potem przyjechała Aleksandra z wizytą, opowiadając, że Radeckiemu także spodobała się Marianna. Okazało się, że jego ojciec, który był zastępcą naczelnika w Warszawie zmarł niedawno, a teraz babka jego zaczęła nalegać, by się ożenił.
- Toć nie mógł się żenić w Warszawie?
- Widocznie nie mógł. Ponoć były jakieś plany, żeby poślubił pewną rosyjską pannę, ale się nie ziściły.
Raczyński wypija resztę mleka i wyciera się chusteczką, mając świeżo w pamięci strzępy bezy na brodzie proboszcza. Sobierajski także odkłada kubek i wstają z mozołem, obaj niechętni dalszym rozrywkom.
Towarzystwo się nieco rozproszyło. Proboszcza już nie ma. Marianna spaceruje z panem Michałem, ale niezbyt daleko od reszty. Mężczyźni rozprawiają o polityce, a panie oglądają klomby różane.
Słońce jest już bardzo nisko. Nie zaplanowano tańców, ale Karczewski prosi, by Marianna umiliła im jeszcze wieczór muzyką, więc wszyscy wracają do dworu. Niektórzy siadają w bawialni, gdzie prowadzą polityczne spory, inni w salonie. Po chwili dźwięki wszelakich melodii rozchodzą się po całym domu.
Karczewski miałby ochotę zatańczyć, ale tylko Marianna gra na tyle dobrze, by móc akompaniować. Młoda Dojewska grać potrafi, ale oblewa się rumieńcem na samą myśl o publicznym wystąpieniu. Jest jeszcze pani Raczyńska, która gra bardzo dobrze, mimo lat, ale wymawia się zmyślonym reumatyzmem w palcach.
- Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak wydać bal u nas i zaprosić orkiestrę, bym mógł z panią zatańczyć.
Marianna nie wie, co odpowiedzieć. Tak jawne przyjęcie jego konkurów mogłoby mieć nieprzyjemne skutki, zwłaszcza, że nie wiadomo, dlaczego pan Radecki się nie pojawił.
- Młodzież ma dziś tak mało rozrywek, zwłaszcza tu, na prowincji. Doskonały pomysł synu, wydamy niedługo przyjęcie. – Pani Karczewska nie pozostawia złudzeń, co do swojego stanowiska.
- Być może uda nam się wreszcie zaprosić pana Radeckiego i poznać nowego sąsiada.
- Będziemy wszyscy radzi z zaproszenia – ratuje sytuację pani Raczyńska.
Na szczęście doktor z żoną wychodzą, dając i innym sygnał, że czas się pożegnać. Słońce już prawie zaszło i na ganku zapalono lampy. Tlą się słabym światłem, które miesza się z szarówką wieczoru i słabo wydobywa sylwetki gości.
- Mam nadzieje na kolejne spotkanie – mówi cicho pan Michał, całując rękę Marianny. Muska dłonią fałdę jej sukni. Wie, że nikt nie zauważy.
- Było nam bardzo miło.
- Ufam, że wkrótce złoży nam sąsiad rewizytę, będziemy oczekiwać.
W końcu wszyscy odjeżdżają. Światło powozu kołysze się w oddali, a we dworze słychać tylko stukanie naczyń i szybkie kroki ochmistrzyni. Zastawa wraca do kredensu, reszta jedzenia do komory. Sobierajski wychodzi jeszcze na wieczorny obchód gospodarstwa, a Marianna i ksiądz Raczyński siadają na ganku. Są podobnie znużeni. Marianna nawet nieco zawiedziona.
- Miło spędziłaś dzień? Pan Karczewski to przyjemny młodzieniec.
- Chyba tak, wuju, ale to wszystko jest takie skomplikowane.
- Wiem, dziecko, wiem – gładzi ja po włosach.
- Powiedz mi proszę, tego pana Radeckiego dobrze poznałaś?
- Nie. Poznałam go wiosną w operze, później był u nas…
Z domu słychać panią Raczyńską.
- Marianno, Marianno!
- Co się stało babciu?
- Spójrz, dziecko. – Wręcza dziewczynie liścik. Marianna przysuwa się bliżej lampy, ale ledwie widzi litery.
- Pan Radecki przysłał, ale byliśmy wtedy w ogrodzie i odebrała go Aniela, a potem rzuciła na komodę i tak leżał do teraz.
- Co w nim jest? – dopytuje ksiądz Maciej.
Marianna idzie do sieni, tam jest jaśniejsze światło.
- Nie przyjechał, bo dostał wiadomość, że jego babka poczuła się gorzej, musiał natychmiast wyjechać do Warszawy.
- A więc jednak chciał przyjechać… - dziewczyna szepcze do siebie.
- Sprawę mamy rozwiązaną, teraz możesz spokojnie iść spać.
- Nie, jeszcze nie. Przejdę się trochę.
Pani Raczyńska bierze syna pod rękę i siadają w bawialni.
- Dobrze, że napisał. Ale złoiłabym skórę tej Anieli, tyle nerwów!
- To znaczy, że sprawa małżeństwa jest otwarta.
- Zdaje się, że tak.
- A nie lepiej, żeby wydać ja za tego Karczewskiego, wydawał się być dziś zauroczony.
- Zobacz, czy dziewczęta są w czeladnej, nie chce, żeby która podsłuchała.
Ksiądz Maciej wygląda z pokoju. Od kuchni słychać chichoty i oschły głos ochmistrzyni.
- Nie ma nikogo.
Raczyńska może teraz opowiedzieć wszystko, co wie o młodym Karczewskim.
- Matko, przecież on jest młody, a młodość popełnia błędy.
- Może i tak. Ale nawet, jeśli chłopak szczerze polubił Marianne, to ten szczwany lis Karczewski widzi w niej tylko majątek.
- W takim razie zostaje pan Radecki. Ale nadal tak naprawdę nie wiem, dlaczego.
- Wiesz, Mikołaj od jakiegoś czasu wdraża Mariannę w sprawy gospodarstwa. Ona już wie, że jest ciężko, a będzie gorzej.
- Aż tak?
- Na razie Mikołaj zaciągnął kilka pożyczek, ale niewielkich, spłaca je regularnie.
- W czym więc rzecz?
- Znasz swoją siostrzenicę. Tak długo nad wszystkim myślała, aż uznała – nie bez racji przyznaję – że trzeba się zabezpieczyć na przyszłość. Do tego ona wciąż boi się, że sprawa naszego kochanego Dominika, świeć Panie nad jego duszą, się wyda. Jakiś czas temu byli żandarmi i dopytywali o tamtą sprawę. Ponoć złapali jednego chłopa, który wtedy był z nimi i zaczęli znowu szukać.
- To niedobrze.
- Ba! Nie chciałam ci mówić wcześniej, miałam nadzieje, że znów wszystko ucichnie.
- Więc o to chodzi Mariannie, żeby rosyjskie koligacje pana Radeckiego uchroniły nas przed skutkami tego nieszczęścia. Przenikliwość tego dziecka jest niezwykła.
Marianna tymczasem jest już w ogrodzie. Patrzy w niebo i czeka, kiedy kolejne gwiazdy zabłysną na jego aksamicie, a w myślach toczy walkę z chaosem. Wieści od Radeckiego oznaczają, że nie wszystko stracone, ale na ramieniu nadal czuje dotyk pana Michała.
- Witek, nie chowaj się. – Zauważa wreszcie postać snująca się między drzewami.
Witek chodzi w tę i z powrotem. Chce coś powiedzieć, ale nie wie jak. W końcu wyciąga zza koszuli zawiniątko i podaje Mariannie.
- Co to?
- Zrobiłem. Dla ciebie.
Marianna odkręca szare płótno i wyjmuje niewielką drewnianą figurkę. Nie widzi jej dokładnie, ale czuje pod palcami zarys piór i głowy z dziobem.
- To jakiś ptak?
- Sowa. Taka, jak w tej książce z obrazkami, co mi pokazywałaś. Bo jest mądra.
Marianna przypomina sobie, że oglądała z nim kiedyś atlas ptaków. Byli wtedy jeszcze dziećmi spędzali ze sobą tyle czasu, że aż babcia Raczyńska uznała za stosowne zakazać jej wizyt we wsi i przesiadywania z parobkami.
- Dziękuję – uśmiecha się dziewczyna.
Witek nie odpowiada. Łazi koło drzewa.
- Powiedz, co tam we wsi, co u twoich? Dawno nic mi nie opowiadałeś.
- Moi zdrowi. Matka trochę kaszlała, ale już jej przeszło.- Witek odpowiada prędko, niemal mamrocząc. Jest niespokojny – nie raz bywał sam z Marianną, ale nigdy nie czuł się, jak teraz. Może urok na niego rzuciła. Gdyby tylko chciała, wlazłby na stodołę i skoczył. Zrobiłby to, nie pytając o powód. Może i życie by ofiarował. Za nią. Dla niej.
Marianna jakby czując to wszystko, co kłębi się w nim i prawie wybucha - podchodzi i chwyta jego dłoń – tak jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy bawili się razem.
- Dziękuję ci za ten prezent.
Chłopak gwałtownie cofa rękę. Oblewa go gorąc i musi się odsunąć.
– Idę już.
Odwraca się szybko i ginie gdzieś między drzewami, nim dziewczyna zdąży cokolwiek powiedzieć. Marianna spaceruje jeszcze chwilę w dziwnym zamyśleniu. Czuje jakąś pustkę, prawie nostalgię podsycaną aurą cichego, mglistego zmierzchu. Wraca w końcu do domu, bo pora się położyć. Nie wie tylko, że Witek wcale nie poszedł do wsi. Schował się w cieniu pod murem i czeka, aż Marianna zapali lampy w swojej sypialni. Będzie mógł zobaczyć zarys jej sylwetki cieniem snujący się na zaciągniętych zasłonach, a gdy światła zgasną, wróci polną drogą do domu, pielęgnując wspomnienia każdej chwili, w której ona się pojawiała.
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

2
iris pisze: Pan Stanisław Karczewski opiera się o piec z białych kafli w dużym salonie. Obok niego stoi młody mężczyzna i obydwaj słuchają, jak Marianna gra na fortepianie.
Karczewski ma majątek niedaleko Rogaszyc. Z Sobierajskim różnią się charakterami i usposobieniem, ale nigdy nie nadwyrężyli cieniutkiej nici sąsiedzkiego porozumienia. Towarzyszy mu syn. Przyjechali nieco za wcześnie
Nie bardzo wiadomo, czy ten "młody mężczyzna" to syn Karczewskiego (jak by wynikało z przedostatniego zdania), czy może Sobierajski, który został tu wymieniony wcześniej.
iris pisze: Dziewczyna z podenerwowaniem patrzy przez okno za każdym razem, gdy szurgot kamieni na podjeździe obwieszcza kolejnego gościa. Nie wpływa to na melodię, która lekko wybrzmiewa spod jej drobnych palców.
Nie da rady. Podjazd jest od frontu, salon od ogrodu. Panna grająca na fortepianie w salonie nie słyszy "szurgotu kamieni" na podjeździe i w ogóle go nie widzi. I, generalnie, nie powinna wówczas grać, tylko razem z resztą rodziny witać przybywających gości. Rozumiem, że to jest taka kameralna scenka, żeby młody Karczewski mógł się napawać sam-na-sam z piękną Marianną, ale moment jest źle wybrany. Przecież ci goście, którzy już przyjechali, nie stoją gdzieś sieni, czekając, aż zbierze się cała reszta, tylko od razu przechodzą do salonu! A Marianna sobie gra...
Może by raczej poprawiała bukiety kwiatów, sprawdzała, czy są dobrze rozstawione - to są takie poprawki, które można robić w ostatniej chwili, a młodzian mógłby wtedy podziwiać grację jej ruchów.
iris pisze: W końcu dziewczyna wstaje od fortepianu, bo gości jest coraz więcej i tłoczą się w salonie.
No właśnie. Ciotki z miejsca powinny się obrazić za takie lekceważenie, a nie nagradzać Mariannę oklaskami. Na popisy młodych panien jest miejsce POTEM. Po jedzeniu przychodzi czas na umilanie/uprzykrzanie życia gościom. Dlatego też i cały fragment o tym, jaka Marianna zdolna, jest do usunięcia. No i potem - rozmowa między młodym Karczewskim, Marianną i Klarą mogłaby dotyczyć spodziewanej przyjemności wysłuchania Marianny, która ma opinię doskonałej pianistki.
iris pisze: Tymczasem ochmistrzyni dyskretnie zerka z sieni i liczy wszystkich, upewniając się co do odpowiedniej ilości nakryć.
Nakryć powinno być tyle, ile osób zaproszonych + domownicy. To już dawno zostało uzgodnione.
iris pisze: - Proszę. – Delikatny głos Michała Karczewskiego odsuwającego krzesło dla Marianny, nie umyka uwadze pani Raczyńskiej.
Iris, on wypowiedział zaledwie jedno słowo w zamieszaniu, jakim zwykle jest siadanie do stołu. Tu nie "delikatny głos" dałby się zauważyć, ile raczej "wyraźna atencja", gdyż ta widoczna jest w postawie, ruchach, itp.
A w trakcie obiadu - dużo piszesz o potrawach, ale czy oni tam niczego nie piją? W takim ziemiańskim domu alkoholi własnych powinien być cały kredens, a i rozmaite kupowane też miały swoje miejsce na stole. I podawano je dostosowując do potraw.
CDN.

Added in 1 hour 6 minutes 17 seconds:
iris pisze: Quelie heureuseren contre! albo Qu’est devenu mon livre?
Wyśmiewasz się z panny? Bo francuski to nie jest.
iris pisze: - Czy ten Rosjanin, który kupił Mieżyce, nie został zaproszony? – Pada wreszcie pytanie ciotki Dojewskiej – starszej pani, która po śmierci męża, mieszka z synem w Chojnicach.
Rosjan się do porządnego obywatelskiego domu nie zapraszało! Wyobrażasz sobie Rosjanina na obiedzie u Korczyńskich w "Nad Niemnem"? Nawet "zruszczanie się" Polaków (np. przez urzędniczy awans w administracji rządowej) było dla rodziny problemem i utrapieniem. Żeromski bardzo dobrze opisał te relacje polsko-rosyjskie w "Urodzie życia".
iris pisze: - Złożył nam sąsiedzką wizytę nie tak dawno i wydał mi się nader uprzejmy – dodaje Henryk Stroiński.
- Widocznie wybiórczo traktuje nowych sąsiadów, gdyż do nas jeszcze nie zawitał. – Pani Karczewska lekko wydyma usta.
- Henryk ma rację, że pan Radecki jest uprzejmym młodzieńcem i z pewnością jeszcze państwa odwiedzi. Być może nie miał dotąd okazji, państwo przecież podróżowali. – Raczyńska nie potrafi odmówić sobie tej lekkiej uszczypliwości.
Jeśli on jest nowy w tej okolicy, to nie powinien składać wizyt sąsiadom bez żadnego powodu i uzasadnienia. Z którymś z sąsiadów mógł się spotkać np. w miasteczku, u rejenta albo przy załatwianiu jakichś spraw w gronie "obywateli", ten go zaprosił do domu, tam poznał całą rodzinę i przy okazji kogoś jeszcze z sąsiedztwa - taką drogą szło nawiązywanie znajomości, a nie przez niezapowiedziane wizyty u obcych ludzi.

CDN.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

3
Użycie czasu teraźniejszego wymusza ( przynajmniej w Twoim przypadku), konstruowanie zdań zaburzających melodię tekstu, jakby żywcem wziętych z policyjnego raportu. Np.

Pan Stanisław Karczewski opiera się o piec z białych kafli w dużym salonie. To jest opis sytuacji: kto, gdzie, o co oparty. Nic więcej.

Towarzyszy mu syn. To samo. To nie cześć opowieści, a odpowiedź na pytanie: kto mu towarzyszy?

Nie chce mi się kontynuować dyskusji na temat użycia przez Ciebie czasu teraźniejszego, moje zdanie znasz.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

4
Nie wiem, jakie miejsce w Twojej powieści zajmuje ten fragment (przypuszczam, że jest blisko początku, lecz nie otwiera całego tekstu), lecz mam wrażenie, że za dużo informacji chciałaś w nim przekazać. Przypuszczam, że wiele z nich można by spokojnie przesunąć do innych rozdziałów. O ile istotna jest nieobecność Radeckiego i to wszystko, co o nim opowiadają, o tyle np. nieobecność siostry Karczewskiego, jej talent muzyczny czy jakieś wzmianki o podróży do Włoch, bardzo zresztą powierzchowne, to typowy zapychacz tekstu. O nieobecnych mówić jak najmniej i tylko z istotnych przyczyn - sami obecni i tak sprawiają dość kłopotów. Spokojnie wyrzucić można ciotkę Dużewską i sole trzeźwiące, rozmowę sąsiadów o Mariannie, a jej plany matrymonialne sprowadzić do rozmów między trzema osobami: panią Raczynską, księdzem Maciejem i samą zainteresowaną. Tzn. ja wiem, że to całe sondowanie i rozważanie, kto za kogo wyjdzie i z jakich powodów, może ekscytować wszystkich obecnych, ale tekst przez to staje się rozwlekły. Podstawowe opcje: młody Karczewski zainteresowany Marianną - Marianna zainteresowana nieobecnym Radeckim - ukryte powody, dla których małżeństwo tej pary byłoby korzystne dla rodziny - jest całkowicie do obgadania w kameralnym gronie, które wcześniej wymieniłam. Plus pokazane (i już nie komentowane przez nikogo) zainteresowanie panny Klary młodym Karczewskim. To całkowicie wystarczy. Resztę można spokojnie wyeliminować. Nie zawsze potrzebne są rozmaite detale, jak np. rozmowa księdza i służącej o mleku. Z jednej strony - jest to element kolorytu miejsca i czasu, z drugiej - obciąża ten fragment. Można by taką rozmówkę przeprowadzić przy innej okazji.
Zastanawia mnie jeszcze sposób, w jaki prowadzisz Witka.
iris pisze: Marianna przypomina sobie, że oglądała z nim kiedyś atlas ptaków. Byli wtedy jeszcze dziećmi spędzali ze sobą tyle czasu, że aż babcia Raczyńska uznała za stosowne zakazać jej wizyt we wsi i przesiadywania z parobkami.
Skądinąd słusznie zakazała, natomiast wątpliwe jest, żeby dziewczynka mogła sama łazić po wsi (tam się nie "składa wizyt"). Nawet w "Anielce" Prusa znajomość tejże z Magdą wydaje się otoczeniu wysoce niestosowna. Lepiej byłoby, gdyby to Witek wychowywał się przy dworze, jako syn np. pomocy kuchennej i stajennego, który po śmierci ojca wrócił do wsi na gospodarstwo, zabierając tam rodzinę. To nie jest tylko kwestia konwenansów, lecz również pewnej poufałości, z jaką mogą go traktować mieszkańcy dworu. Co innego wlasna służba, a co innego chłopi we wsi. To była jednak wyraźna różnica.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

5
Dzięki Rubio :) Bardzo :) Pewnych rzeczy nie zauważyłam. I nigdy nie wiem gdzie jest ta granica - między pokazaniem kolorytu, czy tła, a zapchaniem tekstu. Musze popracować nad tym. A nie razi Cie ten czas teraźniejszy? Tak z ciekawości pytam :)
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

6
iris pisze: Tymczasem młody Karczewski przysunął się bliżej i nie spuszcza z Marianny wzroku. I choć nie dla niego stroiła się cały ranek, zmieniając wstążki i podkręcając loki, to właśnie on, a nie Radecki podziwia efekty jej starań. To on, a nie Radecki widzi, jaka jest ładna, jaką ma delikatną skórę, jaką smukłą szyję. To on z widoczną przyjemnością przygląda się, jak powabnie falują jej dłonie, jak nadgarstki miękko wznoszą się i opadają, jak każda kość i każda najdrobniejsza chrząstka dłoni porusza się nad wstęga klawiszy.
iris, gdzie tu jest narrator? skąd patrzy i co wie? kim jest?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

8
Nat, tu jest normalny narrator wszechogarnięty "Tymczasem młody Karczewski przysunął się bliżej i nie spuszcza z Marianny wzroku. I choć nie dla niego stroiła się cały ranek, zmieniając wstążki i podkręcając loki, to właśnie on, a nie Radecki podziwia efekty jej starań."

A dalej wchodzi poniekąd w Karczewskiego i jego odczucia.

Hmmm...
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

9
Patrz:
Tymczasem młody Karczewski przysunął się bliżej i nie spuszcza z Marianny wzroku.
OK, narrator przykleja się do Karczewskiego - od niego patrzy (zapowiada to "Karczewski ... nie spuszcza z Marianny wzroku)
I choć nie dla niego stroiła się cały ranek, zmieniając wstążki i podkręcając loki... a tu przykleja się do Marianny.
mam, jako obbiorca, zeza rozbieżnego
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

10
Aaaaa... Ale przecież narrator musi jakoś przechodzić z jednej osoby na drugą... Tyle że tu nie przeszedł, a przeskoczył?
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski

Przyjęcie - fragment powieści obyczajowej

12
Chciałam pokazać z jednej strony rodzące się u niego takie zwykłe męskie powierzchowne zainteresowanie, z drugiej nieco sytuacje Marianny, która jest zawiedziona nieobecnościa Radeckiego.
„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch

FB - profil autorski
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”