Stali bywalcy Wery nie wrzucają już tutaj swoich tekstów, jakby to był dział tylko dla nowicjuszy. A nie jest. Więc wrzucam ja. Powiedzmy, że ze względu na czas teraźniejszy :wink:
To fragment ze środka powieści, więc nie ma w nim prezentacji bohaterów. Dla ułatwienia, kilka informacji:
Wiek obu – 30 ++
Armin – wiedeńczyk.
Till – Polak, od szóstego roku życia w Austrii.
Poznali się w szkole muzycznej, jeszcze przed maturą. Razem studiowali, razem założyli zespół. Grają muzykę średniowieczną.
Czas i miejsce akcji – wspólny urlop w Gorcach, w góralskiej chałupie, wykorzystywanej przez całą rodzinę Tilla jako wakacyjne siedlisko.
Reszta wynika z tekstu.
Nie ma wartkiej akcji, nie ma momentów, wulgaryzmów właściwie też brak.
***
Nadszedł wrzesień. Ranki i wieczory stały się wyraźnie chłodniejsze, niebo nabrało przejrzystości szkła, lecz w ciągu dnia słońce przygrzewało. Późne śniadania nadal jadaliśmy na ganku, potem rozstawialiśmy leżaki w ogródku. Mięta i hyzop pod ścianą chałupy pachniały świeżo i gorzko, na pędach malin, przewieszających się przez ogrodzenie, lśniły nabrzmiałe sokiem ostatnie owoce. Kiedy je zrywaliśmy, zostawiały na palcach czerwone plamy. Smakowaliśmy aromatyczną krew odchodzącego lata.
Parę książek całkowicie wystarczało, żeby wypełnić nam godziny sytego lenistwa. Na półkach w paradnej izbie lektury polskie, włoskie i niemieckie mieszały się w proporcjach rozmaitych. Armin najbardziej żałował, że Ronja córka zbójnika jest tylko po polsku. Ulubiona książka jego dzieciństwa!
– Till, mógłbyś czytać głośno, tłumacząc a prima vista. Przecież kiedyś chciałeś być tłumaczem.
– A prima vista to ja się angażowałem, ale nie w głośne czytanie. I nie Ronja była tego przyczyną.
– Wiem, Pani Luna. Zawsze sobie wysoko ustawiałeś poprzeczkę w tych perwersjach.
– A w ucho chcesz?
– No już, już, spróbuj tylko…
Spróbowałem i trochę się poszarpaliśmy. Wrócił potem do przeszukiwania półek; zadowolił go wreszcie opasły tom Mankella po niemiecku.
Przed wyjazdem obiecaliśmy sobie: żadnej muzyki, nawet z płyt, nie mówiąc już o ćwiczeniach. Cztery tygodnie abstynencji, wygaszenie wszystkich projektów. Koniec z pospiesznym zapisywaniem fraz, które dopiero formują się w głowie. Całkowity reset umysłów, gdyż ciała mają własną, niezależną pamięć, doskonale wytrenowaną przez lata spędzone nad instrumentami. Kiedy wrócimy do studia i koncertów, szybko odzyskają sprawność.
Armin jeszcze w Torre złamał postanowienie i wpakował do bagażnika futerał ze skrzypcami. Wzgardzone jako narzędzie kariery, lecz nigdy nie porzucone całkowicie, opowiadały teraz jego historie bardzo własne. Improwizował. Wieczorami siadał na ganku i po paru próbnych akordach wstążka melodii unosiła się w ciemniejące niebo. Pasma gór stopniowo traciły wyrazistość, ginęły w mroku, gwiazdy pobłyskiwały coraz intensywniej, nieoczekiwane szelesty i trzaski wskazywały, że wokoło krążą stworzenia, dla których noc jest porą czuwania, żeru i seksu – a ja wchłaniałem wszystkie obrazy i dźwięki z poczuciem, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać.
Nie chciało nam się ruszyć nawet do Krakowa. Miejscem kontaktów z cywilizacją uczyniliśmy sklepik spożywczy i karczmę we wsi, gdzie czasem schodziliśmy na obiad. Nie sprawdziły się obawy Natalii; jeść tam dawali tłusto, lecz nam wcale to nie przeszkadzało. Na widok Armina dziewczyny z obsługi ożywiały się, a on, niezrażony tym, że żadna nie mówi ani po angielsku, ani po niemiecku (tylko karta dań była dwujęzyczna, polsko-angielska, lecz z nią trudno dyskutować) wypytywał o skład i zalety kolejnych dań, bez skrupułów wykorzystując mnie jako tłumacza. Pasowały mu te wszystkie pieczenie, kluchy i sosy, w gruncie rzeczy nie różniące się wiele od menu w prowincjonalnych knajpach Austrii, w smaku jednak bardziej wyraziste, zdecydowane. Któregoś dnia, nad talerzem kopytek z sosem grzybowym skojarzył, że jeszcze sto lat temu wieś i góry wokoło należały do monarchii, którą rządził najjaśniejszy pan z wiedeńskiego Hofburga. Ucieszył się.
– Wiesz, to był jednak całkiem dobry pomysł geopolityczny, tyle krajów i narodów w jednym państwie. I Wiedeń w tym konglomeracie, wielkie centrum, przyciągające najlepszych ludzi ze wszystkich stron. Naprawdę szkoda, że to nie przetrwało.
Chyba po ojcu odziedziczył przekonanie, że Wiedeń jest jakąś odrębną, mityczną krainą, o której marzą najlepsi. Cóż, podobno wiedeńczyk to stan umysłu, nawet jeśli dobrowolnie porzucił miejsce urodzenia i wyruszył w świat.
Przestaliśmy rozróżniać dni tygodnia, do niczego nie była nam potrzebna świadomość, czy mamy czwartek, czy niedzielę. Codzienna zmiana daty na ekranie smartfona przypomina jednak bezlitośnie, że kończy się już trzeci tydzień naszego urlopu. Ja mógłbym nadal pławić się w nicnierobieniu, lecz Armin wyciągnął atlas samochodowy i zaczął sprawdzać, gdzie właściwie mieszkamy. Najwyraźniej planuje jakiś wyjazd. Skrawki Polski poznał już wcześniej, chociaż głównie od strony hoteli i festiwalowego zaplecza. Przyjeżdżaliśmy z kapelą do Jarosławia, Wrocławia, Gdańska, więc coś tam obejrzał, jeśli akurat mogliśmy sobie pozwolić na parę godzin łazęgi po mieście. Teraz wertuje mapy, oblicza odległości, przeszukuje strony w necie marudząc, że za wolno się otwierają.
Wreszcie kończy działalność eksploracyjną i przygląda mi się z ukosa, co u niego zawsze oznacza wahanie. Nie wypytuję. Długo nie wytrzyma, sam powie. Nalewa do szklanek cydru od Natalii – ochoczo przerzucił się z piwa na ten dziękczynny dar sadownika – a potem zaczyna ostrożnie, sondująco.
– Mówiłeś kiedyś, że dziadek często cię zabierał na wycieczki po Polsce.
– W każde wakacje. On uczył geografii, więc sam rozumiesz.
– Aha. Dużo jeździliście. Zwiedzałeś?
– Jasne. Ja chyba po nim to mam, że lubię się włóczyć.
– A w Auschwitz też byłeś?
– Byłem. I nie chciałbym po raz drugi.
– Ale ze mną pojedziesz, dobrze, Till?
Milczę. Nie odzywam się, bo nie wiem, co powiedzieć. Czuję tylko napięcie mięśni pleców, nagłe usztywnienie. Cholera, że akurat to musiał wykombinować. Tyle jest w tym kraju ładnych miejsc, w Pieniny moglibyśmy pojechać albo do Wieliczki, skoro tak mu się spodobała moc z głębi ziemi, albo nawet do Zakopanego, chociaż tam chyba straszny tłok. Zresztą, sam Kraków również niczego sobie. Smok wawelski mu nie wystarczy? Katedra na wzgórzu jest średniowieczna, minstrel w takiej powinien czuć się jak w domu. A najlepiej, żeby siedział tutaj na tyłku, patrząc na Gorce, zadowolony, że żyjemy w takich dobrych czasach, kiedy nikt nas z niczego nie rozlicza. Tu Polska, tam Austria, po drodze parę granic solidnie już utrwalonych, lecz budki strażnicze opustoszały, szlabany rozmontowano, za to kantory wymiany walut pracują przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Co tam kantory, w takim Znojmie duty free shopping to złoty interes dla całej okolicy, pilnowany przez smoki, które zwieszają plastikowe łby z baszt Excalibur City Centre. Po drodze do Polski jedliśmy tam steki z brokułami i przez okno restauracji widzieliśmy dzieciaki, plączące się po najprawdziwszych sztucznych ruinach zamku króla Artura. I tak właśnie powinno być, na tym wielkim jarmarku zwanym Europą, gdzie i my znaleźliśmy swoje stałe miejsce w zakątku oznaczonym szyldem Muzyka. Jej miłośnicy zaglądają do naszego kramu wystarczająco często, by zapewnić nam dodatnie saldo na rachunkach bankowych. Trzeba się cieszyć, że nikt nie sprawdza wpisów i stempli w naszych paszportach ani nie docieka, gdzie i w jakim towarzystwie spędzamy noce. Jest dobrze tak, jak jest i nie mamy powodu, żeby wchodzić w rzeczywistość sprzed siedemdziesięciu lat. Nie, nie, zupełnie bez sensu. Nie pojadę. Jeśli on musi pogłębiać znajomość historii, to na własną rękę. Ja mam już za sobą parę etapów edukacji i więcej nie potrzebuję.
Jasne, że w szkole w Wiedniu o tym nie uczą, lecz są sprawy, o których po prostu się wie. Austriak i Polak, syn inżyniera z dobrej wiedeńskiej dzielnicy i przybrany syn mechanika z dalekich przedmieść; wspólny zespół, wspólne mieszkanie, a w nim sypialnia też wspólna – dwa pokolenia temu zmierzalibyśmy drogą prowadzącą wprost do kryminału i żadna muzyka, żaden talent nie mogłyby tego zmienić. Nie wiadomo nawet, co gorsze, moje pochodzenie czy ta skaza nieusuwalna w nas obu, domagająca się napiętnowania. Daj sobie spokój, Armin, zrezygnuj, nieraz już się przekonałem, jak hula twoja wyobraźnia, wejdziesz tam, spojrzysz wokoło i zobaczysz siebie w pasiaku z naszytym różowym trójkątem. Mnie obok nie będzie, nie dojechałem, coś mi się stało po drodze, są takie odpady, które trzeba szybko zutylizować, żeby nie zatruwały zdrowej tkanki społecznej. Po cholerę ci takie konfrontacje?
A jemu nagle straszliwie zaczęło zależeć, żeby jechać, koniecznie jechać, bez dyskusji, to wcale nie jest daleko. Spieramy się, zupełnie absurdalnie, o kilometry i czas, do Oświęcimia mamy stąd ze dwie godziny w jedną stronę, więc blisko też nie jest. Zresztą, wolałbym nawet przez całą Polskę do Gdańska jechać albo do Międzyzdrojów i potem wracać do Wiednia choćby przez Berlin, ale nie, on musi być tam właśnie, a nie gdzie indziej, musi przejść przez bramę, zobaczyć wszystko na własne oczy i usłyszeć wyjaśnienia przewodnika. Musi i już, bezapelacyjnie.
Przedpołudniowe słońce przygrzewa zupełnie jak w lipcu, kiedy czekamy przy wejściu, aż zacznie się zwiedzanie z przewodnikiem mówiącym po niemiecku. Nie przyjeżdża żaden autokar wycieczkowy, lecz powoli formuje się niewielka grupa. Głównie młodziaki, na oko studenci, ciągle jeszcze na wakacyjnych trasach. Armin wpatruje się we mnie uporczywie, ale już nie nalega. Dorosły jest, nie muszę go trzymać za rękę. Przyglądam się chwilę, jak wreszcie znikają pomiędzy koszarowymi barakami z czerwonej cegły i jadę do miasta. Rynek jaśnieje świeżymi tynkami, od niedawno odnowionych fasad niemal bije blask. Wchodzę do kawiarni w białym budyneczku, zamawiam colę i lody kawowe, a potem zapadam się w fotel i z plecaka wyciągam książkę. Erynie Krajewskiego znalazłem na półce w chałupie i przezornie zabrałem ze sobą, wiedząc, że będę czekać przynajmniej trzy godziny. Staram się skupić na czytaniu, akcja jednak szybko zaczyna mnie męczyć. Przeskoki w czasie i przestrzeni, zmiany wątków – Wrocław Anno Domini 2008 i 1949, do tego przedwojenny Lwów, opowieści o Żydach i Cyganach w tle okrutnego morderstwa na dziecku – całość wydaje mi się nadmiernie wydumana i wysilona, niczym pokolorowana czarno-biała fotografia. Może zresztą to sprawka mojej polszczyzny. Kiedy tu przyjeżdżałem, dziadkowie zawsze podsuwali mi stos książek, pełni nadziei, że lektury ocalą moją polską duszę i pamięć. Kolejne tomy Pana Samochodzika czytałem gładko, przez Trylogię jednak nie przebrnąłem, nie mówiąc już o Mickiewiczu, doskonale nieprzystępnym, chociaż czasem uwodził mnie rytm jego wiersza. Trzecia część Dziadów, gdzie trafiają się miejsca niemalże taneczne, to niezbity dowód, że melodia zawsze będzie miała pierwszeństwo nad słowem. Od książek wolałem filmy; do dziś całkiem nieźle orientuję się w polskiej kinematografii. Dzięki dialogom z taśmy przyswoiłem nawet trochę grepsów, których nigdy nie słyszałem w domu, lecz literatura wymaga większego wysiłku.
Wracam do książki. A zatem, Lwów 1939 i Wrocław 1949, a pośrodku to fatalne, ciągle jeszcze nie do końca przezwyciężone pęknięcie świata, w które także my obaj z Arminem jesteśmy uwikłani. Przecież nie bez powodu nie poszedłem razem z nim.
Dziadek przyjechał do Austrii dopiero na pogrzeb mojej mamy. Babka wpadała przynajmniej na tydzień w każde wakacje, a on nie. Mówił, że zna Wiedeń, był tam w czerwcu roku trzydziestego ósmego, tuż po maturze i to mu wystarczyło. Naoglądał się dosyć, na całe życie.
– Ale co takiego widziałeś? – nie mogłem pojąć tego uporu.
– Parady młodzieży i powszechny entuzjazm. Mnóstwo entuzjazmu. Właśnie wtedy powstawały Wielkie Niemcy.
Zrozumiałem to znacznie później.
Pradziadek Kowalik był jeszcze poddanym Franciszka Józefa, zdążył nawet w stolicy imperium studiować farmację, a kontakty z paroma kolegami z wydziału podtrzymywał przez długie lata. Wir Wielkiej Wojny unicestwił cesarstwo, granice zmieniły swój przebieg, lecz studenckie przyjaźnie okazały się trwalsze, niż monarchia. Dziadek urodził się już w wolnej Polsce. Kiedy wyruszył w pomaturalną podróż, w Wiedniu zamieszkał u dawnego przyjaciela ojca. Ten spędzał całe dnie w aptece, natomiast obowiązki lokalnego cicerone scedował na córkę. Panna aptekarzówna jest dla mnie postacią bez twarzy, młodzieńczy dziadek też nie ma wyrazistych rysów, lecz to akurat widzę całkiem wyraźnie: stoją oboje na brzegu trotuaru na am Graben, wpatrzeni w równo maszerujące szeregi rówieśników. Ona śmieje się, macha ręką, on stoi nieruchomo, bo nie dla niego jest ten entuzjazm, poczucie plemiennej wspólnoty i pokaz gotowości pod łopoczącymi flagami. Ma porządne ubranie, jasne włosy i szare oczy – zupełnie, jak ja – więc łatwo wziąć go za swego, ale wystarczy, że otworzy usta i już słychać obcość. Może więc tylko stać i patrzeć, bo tam, gdzie wszyscy wyruszają na podbój, nie ma przyjaźni ani nawet dobrej woli wobec obcych, lecz jedynie chęć uczestnictwa w oczekiwanym podziale łupów.
Ciekawe, co mu wtedy mówiła aptekarzówna. I co usłyszałby od tych chłopaków, wśród których pewnie dałoby się odnaleźć późniejszych dziadków Armina. Jeden z nich był rodowitym wiedeńczykiem, mogli się natknąć na siebie w piwiarni. Albo na placu przed kościołem, po niedzielnej mszy. Przekazywali sobie znak pokoju?
Powracam pod bramę obozu trochę spóźniony, Armin już na mnie czeka. Jest szary na twarzy i nie mówi nic. Przemykamy przez miasto w kierunku na Limanową. Zatrzymuję się na pierwszej stacji benzynowej, na szczęście jest przy niej sklep i mały bar.
– Wysiadaj.
Po paru łykach Żytniej nabiera normalnego koloru, lecz nadal milczy. Jedziemy wśród wzgórz oblanych popołudniowym słońcem. Dużo błękitu, dużo zieleni, tu i ówdzie połacie złota na nie zaoranych jeszcze ścierniskach – idylliczny krajobraz późnego lata pozwala wierzyć, że świat jest łagodny i przyjazny, a zło to jedynie chwilowa, przemijająca przypadłość, liszaj na gładkiej skórze, która ma jednak nieograniczone możliwości regeneracji i zagoi się szybko.
Dopiero w domu zaczyna mówić.
– Ja nie miałem pojęcia, że to mogło tak wyglądać. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałem. Takie tam wszystko… solidne. Porządnie zbudowane. Trwałe, jakby miało działać do końca świata. Nic tymczasowego. A widziałeś te zdjęcia Cyganów? Tyle tam dzieci...
Kiwam głową w milczeniu, bo cóż mogę powiedzieć? Chroni nas przywilej późnego urodzenia i późnego spotkania: mieliśmy wtedy po szesnaście lat i od dawna już nie bawiliśmy się w wojnę. Nie było sporów, kto z kim i przeciw komu, gdzie przyjaciel, gdzie wróg, czyja będzie wygrana i co zrobić, kiedy tata powiedział, że tak naprawdę, to było zupełnie inaczej. Nigdy również nie opowiadaliśmy sobie wojennych historii rodzinnych, instynktownie czując, że lepiej nie wchodzić na teren nie do końca rozminowany. Na szczęście, rodzice się nie liczą w tych rozgrywkach, powojenni już, więc zbyt młodzi. Dziadkowie. Prawie nic nie wiem o rodzinie Armina. Kim w czasie wojny mógł być rozrywkowy Bruno Budak, później tak srodze ukarany za słabą głowę i niewierność? Ten drugi dziadek, ojciec ojca, miał jakąś niedużą fabrykę barwników do tkanin, ale przecież nie było to IG Farben, cyklonu B pewnie nie produkował. Parę razy widziałem jego żonę, tę, której przeszkadzały meble art deco, czeczota kaukaska. Pogodna, zawsze starannie ufryzowana, opowiedziała kiedyś nam obu, szyderczym niedowiarkom, że gdy zachorowała na raka żołądka – jej dzieci były wtedy jeszcze całkiem małe – uratowała ją woda z Lourdes. Takie łagodnie wyglądające panie też mogły należeć do personelu za ogrodzeniem z kolczastego drutu, ale może jednak nie ona? Rachunek prawdopodobieństwa by temu przeczył, rozkład statystyczny, nie mówiąc już o cudownym uzdrowieniu. Cuda zdarzają się chyba tylko dobrym ludziom?
Chociaż mogła iść w paradzie, porządnie uczesana w warkocze, w koszulowej bluzce z opaską na ramieniu. Dużo takich dziewcząt maszerowało w równych szeregach, kiedy mój dziadek stał na brzegu chodnika.
Ale Armin, co on tam wypatrzył? Wyobraźnia potrafi działać, wykorzystując przypadkowe skojarzenia: o, ten żołnierz tutaj, całkiem podobny do wujka Tola, przystojny taki, a jak się śmieje, tak, to musi być on. Dobrze mu w tym mundurze, wyróżnia się z całej reszty, jakżeby nie, zupełnie jak amant filmowy, wszyscy w rodzinie pamiętają, że ledwo spojrzał na jakąś pannę i uśmiechnął się, a już była jego! Na kolejnym zdjęciu przystojniak z kolegami stoi pod szubienicą, a na niej – panny. I nie wiadomo, czy to naprawdę mógł być wujek Tolo, czy jego bliźniak astralny, mniej udana, a może tylko bardziej nieszczęśliwa wersja jakiegoś projektu na życie, czy też może byt demoniczny, który na pewien czas przybrał postać szczupłego blondyna w uniformie, łudząco podobnego do wujka, który przecież, no nie, nigdy, on był frontowym żołnierzem i człowiekiem honoru.
Nie chcę, żeby tak siedział, pogrążając się w rozmyślaniach, do których nie mam dostępu, ale nie chcę też wypytywać. Nie ma dziedziczenia win, do tego w trzecim już pokoleniu i tej konkluzji będziemy się trzymać.
– Chodź, zrobimy ognisko.
– A tutaj wolno?
– Pewnie, że wolno. Widziałeś krąg z kamieni w ogródku? To specjalnie przygotowane, żeby posiedzieć sobie przy ogniu.
Obok szopy leży stos gałęzi. Mocno wysuszone, obłażące z kory, łamią się z ostrym trzaskiem. Kiedy przyjeżdżaliśmy tu z dziadkiem, nieraz nad ogniskiem piekliśmy kiełbasę. Gorące kawałki miały popękaną, miejscami czarną skórkę, pachniały dymem i przypalonym tłuszczem, a pies – przy dziadku zawsze musiał być jakiś pies – niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, pewien, że i jego nie ominie udział w uczcie prawie dzikich ludzi. Może by i teraz coś upiec?
Wieczorem nie ma wiatru i pomarańczowe iskry szybują prosto w niebo. Nabita na patyki podsuszona kiełbasa skwierczy słabo i nie pęka, lecz jemy ją łapczywie, przegryzając kiszonymi ogórkami. Dopiero teraz czuję głód, od śniadania zjadłem tylko te lody, a Armin chyba nic.
– Podoba mi się tutaj. – Armin wreszcie odtajał. Wskazuje głową na światła w dolinie. – W ogóle te góry są ładne. Nieduże, łagodne.
– Ładne – potwierdzam z zadowoleniem. Jednak mogę coś mu ofiarować. Nie jest to całkiem własne, raczej wspólnotowe, rodzinne, jak wtedy, gdy uczył się grać od Italianich, lecz tak również może być. Tutaj wchodzę w rolę gospodarza, on zaś ma dostęp do czegoś, czego by nie zaznał w inny sposób. Choćby takiej prywatności na kawałku ziemi, który teraz należy tylko do nas.
– Poczekaj chwilę – wstaje i idzie w stronę chałupy. Wraca ze skrzypcami.
Melodia, śpiewna i łagodna, wydaje się bardzo prosta, lecz nie potrafię określić jej pochodzenia. Słychać w niej ślady ludowych, bałkańskich tańców, wyraźnie jednak przetworzonych przez fachowca.
– Co to jest?
– Paneurytmia.
– To ma cos wspólnego ze Steinerem?
– Steinerem? Nie, chyba nie. To Beinsa Duno, Bułgar. Taki trochę mistyk. Wierzył, że taniec jest najlepszą formą osiągnięcia harmonii ze światem.
– A jednak, ezoteryk. Ja bym się od takich trzymał z daleka, ale fajnie to brzmi. Pasuje tutaj. Zagraj jeszcze trochę.
Widziana przez woal płomieni biała zwykle twarz Armina przybrała barwę złota. Sweter w różnokolorowe wzory etno – wypatrzył go niedawno w Nettuno, nadal nie odpuszcza sobie przeglądania wieszaków w egzotycznych sklepikach – nadaje mu wygląd trochę hipisa, trochę cygańskiego grajka. Aż się prosi, żeby wokół ognia zaczęły krążyć dziewczyny w długich spódnicach, pobrzękujące bransoletkami. Może rzeczywiście jego przodkowie ściągnęli do Wiednia skądś z Bałkanów, może ma to we krwi, te skrzypce, te rozlewne, tęskne melodie, nieoczekiwanie zmieniające rytm i tempo, nagle podrywające do tańca, by po paru chwilach powrócić do smętnego zaśpiewu.
Odkłada skrzypce i zaczyna wpatrywać się w ogień.
– Patrz, jak to drewno się żarzy. Niesamowite.
W spękanych, niemal przezroczystych kawałkach pulsuje żywa czerwień. Armin pochyla się i zaczyna przegarniać żar patykiem. Pęki iskier strzelają wokoło.
– Uważaj, nie jesteś salamandrą. – Odsuwam mu z policzka pasmo włosów.
– Podoba mi się ogień. – Opiera podbródek na podciągniętych kolanach.
– Min.
– Tak?
– Min.
– Mhm.
Osuwamy się na trawę poprzerastaną macierzanką. Twarz Armina jest rozgrzana, wargi suche i gorące. Świat odpływa, a wraz z nim rozprasza się i ulatnia ciężar win własnych i cudzych, tracą znaczenie wszystkie ślady z przeszłości. Cokolwiek się zdarzyło, minione nie będzie miało władzy nad nami.
Retrospekcje. Fragment powieści.
2Jak zwykle pozostaję w zachwycie. I wstydzie, że cokolwiek napisałam.Rubia pisze: Osuwamy się na trawę poprzerastaną macierzanką. Twarz Armina jest rozgrzana, wargi suche i gorące. Świat odpływa, a wraz z nim rozprasza się i ulatnia ciężar win własnych i cudzych, tracą znaczenie wszystkie ślady z przeszłości. Cokolwiek się zdarzyło, minione nie będzie miało władzy nad nami.
Rubio, wydaj to, proszę.
Retrospekcje. Fragment powieści.
3Się dla mnie również:))
Teraz to się można pastwić do woli, za te wszystkie wwwerywki, wytykania, i w ogóle:))
Ile masz znaków i na ile przewidujesz?
W całości będzie choć jeden mały blużdżek, i ten, no... momemt?Rubia pisze: nie ma momentów, wulgaryzmów właściwie też brak.
Teraz to się można pastwić do woli, za te wszystkie wwwerywki, wytykania, i w ogóle:))
Ile masz znaków i na ile przewidujesz?
Retrospekcje. Fragment powieści.
4btw - czytam, czytam drugi raz i trzeci, i mija mnie to zupełnie.
poprawne, ładne, tylko takie o niczym. urywki, jakby niedokończone szkice i nie zmienione w obrazy - tu o skrzypcach, tam o sklepiku, o książkach i że mickiewicz niestrawny, powyginane trochę o czas sprzed dwóch pokoleń i podróż w przeszłość, z której nic nie wynika, bo armin upiera się nie wiedziec czemu - serio, czemu? - na wycieczkę, a po nie buduje to przeżycie w nim nic konkretnego: że nie wiedział, że solidnie, to mozna domyśleć się ze zdjęć. Ale brak tęczy uczuć, emocji po zwiedzaniu obozu, poza kolorem - mam wrazenie - nic sie w muzyku nie zmienilo, chociaż aż sie prosi o reperkusje.
później dziadek i aptekarzówna - kolejny obraz, w którym powinny grac emocje - gdzies powinnien drżeć bruk pod butami maszerującej młodzieży, nie slychac lopotu flag, chociaż są w szkicu, mam wrazenie prześlizgnięcia się po tej scenie, bez zblizenia na uczucia dziadka - w efekcie nie ma dla mnie znaczenia kim on jest i że nie czuł wspólnoty.
z drugiej strony dziadkowie armina i babcia, z której zostaje w głowie woda z lourdes i niechęć do mebli. ale to nie zbliża nas do emocji armina po wizycie w obozie, nie zakorzenia nawet oficera podobnego i nie nadaje bohaterom tożsamości, a co za tym idzie trudno ich polubić, bo prześlizgują się niewyraźnie przy kolejnej klatce filmu.
ładne.
tylko - jak dla mnie - nie jest nośne emocjami i zapomnę o tych obrazkach, o bohaterach, bez żalu i namysłu, bo sa opisani, nie żywi.
poprawne, ładne, tylko takie o niczym. urywki, jakby niedokończone szkice i nie zmienione w obrazy - tu o skrzypcach, tam o sklepiku, o książkach i że mickiewicz niestrawny, powyginane trochę o czas sprzed dwóch pokoleń i podróż w przeszłość, z której nic nie wynika, bo armin upiera się nie wiedziec czemu - serio, czemu? - na wycieczkę, a po nie buduje to przeżycie w nim nic konkretnego: że nie wiedział, że solidnie, to mozna domyśleć się ze zdjęć. Ale brak tęczy uczuć, emocji po zwiedzaniu obozu, poza kolorem - mam wrazenie - nic sie w muzyku nie zmienilo, chociaż aż sie prosi o reperkusje.
później dziadek i aptekarzówna - kolejny obraz, w którym powinny grac emocje - gdzies powinnien drżeć bruk pod butami maszerującej młodzieży, nie slychac lopotu flag, chociaż są w szkicu, mam wrazenie prześlizgnięcia się po tej scenie, bez zblizenia na uczucia dziadka - w efekcie nie ma dla mnie znaczenia kim on jest i że nie czuł wspólnoty.
z drugiej strony dziadkowie armina i babcia, z której zostaje w głowie woda z lourdes i niechęć do mebli. ale to nie zbliża nas do emocji armina po wizycie w obozie, nie zakorzenia nawet oficera podobnego i nie nadaje bohaterom tożsamości, a co za tym idzie trudno ich polubić, bo prześlizgują się niewyraźnie przy kolejnej klatce filmu.
ładne.
tylko - jak dla mnie - nie jest nośne emocjami i zapomnę o tych obrazkach, o bohaterach, bez żalu i namysłu, bo sa opisani, nie żywi.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
Retrospekcje. Fragment powieści.
5Hm. Może moje spojrzenie jest inne, bo znam większy kontekst - w sensie czytałam więcej z historii Tilla i może dlatego we mnie emocje to budzi i czuję emocje tych dwojga. Nie mija mnie, tylko wpada, dopasowuje kolejne puzzle i wypełnia w spoinach.ravva pisze: poprawne, ładne, tylko takie o niczym. urywki, jakby niedokończone szkice i nie zmienione w obrazy - tu o skrzypcach, tam o sklepiku, o książkach i że mickiewicz niestrawny, powyginane trochę o czas sprzed dwóch pokoleń i podróż w przeszłość, z której nic nie wynika, bo armin upiera się nie wiedziec czemu - serio, czemu? - na wycieczkę, a po nie buduje to przeżycie w nim nic konkretnego: że nie wiedział, że solidnie, to mozna domyśleć się ze zdjęć. Ale brak tęczy uczuć, emocji po zwiedzaniu obozu, poza kolorem - mam wrazenie - nic sie w muzyku nie zmienilo, chociaż aż sie prosi o reperkusje.
Retrospekcje. Fragment powieści.
6Tu
Pomijając, jeżeli napawa się, czy odgłosami, czy widokiem tychże, to dewiant...
Synonim, a najlepiej bez 'seksu'
Z tym seksem. Nie ma sztywnej definicji, że termin odnosi się do rodzaju ludzkiego, ale z pewnością tak kojarzy.Rubia pisze: wokoło krążą stworzenia, dla których noc jest porą czuwania, żeru i seksu – a ja wchłaniałem wszystkie obrazy i dźwięki z poczuciem, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać
Pomijając, jeżeli napawa się, czy odgłosami, czy widokiem tychże, to dewiant...
Synonim, a najlepiej bez 'seksu'
Retrospekcje. Fragment powieści.
7historie bardzo własne.... tak średnio trochę to brzmi
cały fragment nie jest "zaczepiony" we fragmencie. Dlaczego informujesz czytelnika o sosach i kopytkach? I o tym, że Austro-Węgry to był jakiś fajny projekt. Nie był, a legenda Józefa Franciszka, jest przecież tylko legendą. Chyba, że próbujesz wskazać na związki między bohaterami, między kulturą polską i austriacką. Tylko, jak mówi ravva, to jest taki szkic ołówkiem.Rubia pisze: Miejscem kontaktów z cywilizacją uczyniliśmy sklepik spożywczy i karczmę we wsi, gdzie czasem schodziliśmy na obiad. Nie sprawdziły się obawy Natalii; jeść tam dawali tłusto, lecz nam wcale to nie przeszkadzało. Na widok Armina dziewczyny z obsługi ożywiały się, a on, niezrażony tym, że żadna nie mówi ani po angielsku, ani po niemiecku (tylko karta dań była dwujęzyczna, polsko-angielska, lecz z nią trudno dyskutować) wypytywał o skład i zalety kolejnych dań, bez skrupułów wykorzystując mnie jako tłumacza. Pasowały mu te wszystkie pieczenie, kluchy i sosy, w gruncie rzeczy nie różniące się wiele od menu w prowincjonalnych knajpach Austrii, w smaku jednak bardziej wyraziste, zdecydowane. Któregoś dnia, nad talerzem kopytek z sosem grzybowym skojarzył, że jeszcze sto lat temu wieś i góry wokoło należały do monarchii, którą rządził najjaśniejszy pan z wiedeńskiego Hofburga. Ucieszył się.
– Wiesz, to był jednak całkiem dobry pomysł geopolityczny, tyle krajów i narodów w jednym państwie. I Wiedeń w tym konglomeracie, wielkie centrum, przyciągające najlepszych ludzi ze wszystkich stron. Naprawdę szkoda, że to nie przetrwało.
bezapelacyjnie bym usunął. Poza tym znów nie wiem po, co bohaterowi tak bardzo śpieszno do tego Oświęcimia. Czy jakaś potrzeba doświadczenia hekatomby pcha go do Auschwitz? Nie bardzo wiadomo, czemu bohater zachowuje się w ten sposób - stanowi wspomnienie narratora, ale wspomnienie niepełne, niespójne. Może te skrawki łączą się w większą całość, ale ja tego we fragmencie nie widzę.
No dobra, to teraz o pozytywach - dalej jest to bardzo plastyczne, obrazowe pisanie - wynikające, tak mi się wydaje, z Twojej wyobraźni. Piszesz obrazami, zwracasz uwagę na detal, zapach, barwę, atmosferę. Chciałbym jednak, jako czytelnik, żebyś pokazała mi te "puzzle" jako elementy większej układanki. Ja nawet rozumiem takie pisanie, trochę jak Myśliwski, trochę jak Eco, zbieranie takich urywków rzeczywistości, zwracanie uwagi na niekompletność tego, co pamiętamy, i na subiektywność naszych wyobrażeń. Może dobrze by było, gdyby narrator zderzył się ze ścianą, uprzytomnił sobie, że to co pamięta niekoniecznie musi odzwierciedlać rzeczywistość.
Pamiętam Georga, bo on, cholera był kompletny, fajnie opowiedziany, rozumiałem jego motywacje, postrzegałem go jako człowieka. Armin mi się wymyka, nie potrafię go posklejać.
Pozdrawiam.
I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer
Retrospekcje. Fragment powieści.
8Dzięki za wszystkie komentarze
Na razie tylko jedna kwestia.
To jest rzeczywiście fragment, więc nie ma konstrukcji odrębnego opowiadania, tu są tylko zasygnalizowane pewne sprawy.
Tylko cały czas stylizuje się na średniowiecznego minstrela. Ich zespół nazywa się Vagantes. Życie w drodze, nie ma granic, cały świat stoi otworem, itp. A Cyganie przebijają gdzieś w tle.
To nie jest sytuacja do wyjaśnienia w tym fragmencie, to się rozkłada na kilka epizodów.
Added in 4 minutes 34 seconds:
Slavec, pisałam to, zanim przeczytałam Twój post. Więc to takie wyjaśnienie i dla Ciebie
A co do kopytek z sosem i wspaniałości c.k. monarchii - to przecież subiektywne zdanie Austriaka. Wolno mu
Dlatego Till traktuje go pobłażliwie.
O innych sprawach będzie potem.

To jest rzeczywiście fragment, więc nie ma konstrukcji odrębnego opowiadania, tu są tylko zasygnalizowane pewne sprawy.
Upiera się, bo w Auschwitz zginęła jego babka, która była Cyganką. W Austrii od 1943 r. był zakaz małżeństw mieszanych, dziadkowie wzięli ślub wcześniej, mieli już dziecko (ojca Armina), kiedy ktoś doniósł na policję, że żona dziadka to wcale nie Ormianka (takie miała papiery), tylko właśnie Cyganka. Jest rodzinny trup w szafie, bo nie wiadomo, czy dziadek nie mógł jej ratować, czy nie chciał, itd. Ale o tym Till dowiaduje się znacznie później, od siostry Armina. On sam o tym nie mówi.ravva pisze: armin upiera się nie wiedziec czemu - serio, czemu? - na wycieczkę, a po nie buduje to przeżycie w nim nic konkretnego: że nie wiedział, że solidnie, to mozna domyśleć się ze zdjęć. Ale brak tęczy uczuć, emocji po zwiedzaniu obozu, poza kolorem - mam wrazenie - nic sie w muzyku nie zmienilo, chociaż aż sie prosi o reperkusje.
Tylko cały czas stylizuje się na średniowiecznego minstrela. Ich zespół nazywa się Vagantes. Życie w drodze, nie ma granic, cały świat stoi otworem, itp. A Cyganie przebijają gdzieś w tle.
To nie jest sytuacja do wyjaśnienia w tym fragmencie, to się rozkłada na kilka epizodów.
Added in 4 minutes 34 seconds:
Slavec, pisałam to, zanim przeczytałam Twój post. Więc to takie wyjaśnienie i dla Ciebie

A co do kopytek z sosem i wspaniałości c.k. monarchii - to przecież subiektywne zdanie Austriaka. Wolno mu

O innych sprawach będzie potem.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Retrospekcje. Fragment powieści.
9Ba. "Georg" był właściwie odrębnym opowiadaniem. Zauważyłam, że kiedy tak "domykam" poszczególne fragmenty, zamiast powieści powstaje ciąg opowiadań, powiązanych chronologią i bohaterami. To wcale nie jest dobre, bo wtedy umyka dużo materii, która jest "pomiędzy". Owszem, część epizodów może być tak właśnie zamknięta, lecz powieści z tego by nie było

Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Retrospekcje. Fragment powieści.
10Zastanawiam się jak określić ten fragment. Język jest piękny, każde zdanie dopieszczone i wiem, że stworzyłaś cały, ogromny świat. To słońce, lato, przeszłość, tęsknoty, muzykę... tylko bohaterowie są posągowo chłodni. Trudno ich dotknąć, pokochać - może właśnie dlatego, że to fragment. A może dlatego, że są bardziej ucieleśnieniem idei niż ludźmi? Są ulotni jak charakter greckich bóstw - jak Zefir czy Kairos. Oni też wydają się spoglądać na ten świat - ten cały piękny świat, który masz w głowie - z oddali i z wysoka. Czasem jednoczą się z nim, jak w ostatnim zdaniu fragmentu. Chętnie zobaczyłabym więcej takich momentów, w których bohaterowie, ich świat i emocje są połączone. I nieco więcej dzikości, chropowatości, tęsknoty która jest drapieżna, nie tylko smutna - w końcu w Arminie płynie cygańska krew 

Retrospekcje. Fragment powieści.
11Ładny język, dobry warsztat. Trochę błędów i niezręczności w rodzaju "granice zmieniły swój przebieg" ( zamiast np. "kształt"). W tekście brakuje uczuć. Znaczy pisze się o uczuciach, ale ich nie przeżywa. Są chłodne, kliniczne opisy, nie ma emocji. Fabularnie przyzwoicie, ale nic ponadto. Jako wprawka, naprawdę dobra rzecz. Jako skończony tekst literacki, nie. Generalnie (IMHO) można zainteresować czytelnika na trzy sposoby: dobrą fabułą, emocjami, albo językiem. W takiej właśnie kolejności. W tym fragmencie najlepszy jest język.
I na koniec; wielkie brawa za odwagę!
I na koniec; wielkie brawa za odwagę!

Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
Retrospekcje. Fragment powieści.
12Kolejne dzięki za komentarze 
Co do uczuć - to skoro kolejni czytelnicy piszą, że ich brak, pewnie coś w tym jest, czyli sprawa do przemyślenia
Chociaż nie wiem, czy gdyby było więcej uczuć, nie pojawiłby się inny zarzut: że bohaterowie to kobiety w męskim przebraniu, bo autor jest przecież autorką. Sprawa szeroko dyskutowana na Wery jakiś czas temu 
Co do fabuły - okaże się. Fragment nigdy nie jest odzwierciedleniem - w mikroskali - konstrukcji fabularnej całości i nie da się jej tu omawiać.
Co do języka - miło przeczytać pochwały.
A odwaga? Że dałam kawałek tekstu do rozdziobania? Nie można poprzestawać na wysyłaniu go osobom starannie wybranym, bo czytelników zasadniczo się nie wybiera
Added in 15 minutes 29 seconds:
A, i jeszcze jedno: czas teraźniejszy, obficie wykorzystywany w narracji, nie przeszkadza? Pytam bez złośliwości, lecz w związku z niedawnymi dyskusjami na SB.

Co do uczuć - to skoro kolejni czytelnicy piszą, że ich brak, pewnie coś w tym jest, czyli sprawa do przemyślenia


Co do fabuły - okaże się. Fragment nigdy nie jest odzwierciedleniem - w mikroskali - konstrukcji fabularnej całości i nie da się jej tu omawiać.
Co do języka - miło przeczytać pochwały.
A odwaga? Że dałam kawałek tekstu do rozdziobania? Nie można poprzestawać na wysyłaniu go osobom starannie wybranym, bo czytelników zasadniczo się nie wybiera

Added in 15 minutes 29 seconds:
A, i jeszcze jedno: czas teraźniejszy, obficie wykorzystywany w narracji, nie przeszkadza? Pytam bez złośliwości, lecz w związku z niedawnymi dyskusjami na SB.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Retrospekcje. Fragment powieści.
13Nie chodzi o więcej uczuć, a sposób ich przedstawiania. Ty je opisujesz, ale w Twoich opisach nie czuć emocji. Przykładowo;Rubia pisze:Co do uczuć - to skoro kolejni czytelnicy piszą, że ich brak, najwyraźniej coś w tym jest, czyli sprawa do przemyśleniaChociaż nie wiem, czy gdyby było więcej uczuć, nie pojawiłby się inny zarzut: że bohaterowie to kobiety w męskim przebraniu, bo autor jest przecież autorką. Sprawa szeroko dyskutowana na Wery jakiś czas temu
Powracam pod bramę obozu trochę spóźniony, Armin już na mnie czeka. Jest szary na twarzy i nie mówi nic.
To opis.
Spotykamy się pod bramą obozu i natychmiast żałuję każdej minuty spóźnienia. Armin milczy, ale chory z przerażenia i odrazy wzrok, mówi więcej niż słowa. Szlag! Trzeba było wdusić gaz do dechy!
A tu masz emocje.
I tak i nie. Generalnie masz rację, jednak całość składa się z takich właśnie fragmentów. Oczywiście nie można nieustannie jechać na wysokiej nucie, jest czas kiedy napięcie fabularne musi opaść. Jeśli to taki właśnie moment, to ok. Jeżeli nie, masz problem.Rubia pisze: Co do fabuły - okaże się. Fragment nigdy nie jest odzwierciedleniem - w mikroskali - konstrukcji fabularnej całości i nie da się jej tu omawiać.
Tu jest wszystko w porządku, mogę Ci dać certyfikat z pieczątkąRubia pisze: Co do języka - miło przeczytać pochwały.

Mnie bardziej chodziło o to, że masz na tym forum ustaloną, wysoką pozycję. Jak czarny pas w dojo karateRubia pisze: A odwaga? Że dałam kawałek tekstu do rozdziobania? Nie można poprzestawać na wysyłaniu go osobom starannie wybranym, bo czytelników zasadniczo się nie wybiera


W tym fragmencie, nie. Pasuje do Twojego sposobu narracji, choć oczywiście nie wiem czy bez niego nie byłoby lepiejRubia pisze:A, i jeszcze jedno: czas teraźniejszy, obficie wykorzystywany w narracji, nie przeszkadza? Pytam bez złośliwości, lecz w związku z niedawnymi dyskusjami na SB.

Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
Retrospekcje. Fragment powieści.
14Navajero, ja to rozumiem. Ale powiem szczerze: gdybym napisała tak, jak Ty proponujesz, to przy ponownym czytaniu bym wycięła i zastąpiła czym innym. Z obawy, że i ten chory z przerażenia, i ten, co się spóźnił, zostaną zaklasyfikowani jako "histeryczne baby". No, bo autorka też baba. Chociaż zakładam, że ciut przeszarżowałeś, żeby pokazać różnicę pomiędzy emocjonalnością i jej brakiem :wink:Navajero pisze:
Powracam pod bramę obozu trochę spóźniony, Armin już na mnie czeka. Jest szary na twarzy i nie mówi nic.
To opis.
Spotykamy się pod bramą obozu i natychmiast żałuję każdej minuty spóźnienia. Armin milczy, ale chory z przerażenia i odrazy wzrok, mówi więcej niż słowa. Szlag! Trzeba było wdusić gaz do dechy!
A tu masz emocje.
A ponieważ najbardziej pasuje mi jednak narracja w pierwszej osobie, to jest to pewien problem, żeby ten narrator Till nie był kobietą. Potrenuję sobie

A poza tym - nie, ja się nie boję. Przecież i tak, najpóźniej po wysłaniu tekstu do redakcji autor dowie się, co inni myślą o jego dziele (brak odpowiedzi z wydawnictw też jest jakąś oceną). Nie warto tworzyć sobie takich bezpiecznych kokonów, bo i tak kiedyś trzeba będzie z nich wyjść. Jeśli naprawdę coś chce się wydać, naturalnie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
Retrospekcje. Fragment powieści.
15Przerobiony fragment napisałem ad hoc, na kolanie, więc na pewno nie jest wzorcowy, natomiast osobiście nie widzę w nim niczego histerycznego, mimo, że jestem facetem i piszę "męskie" książki
Ale każdy ma inny poziom wrażliwości, więc nie będę kruszył kopii, tym bardziej, że nie przepadam za teoretyzowaniem. Pisarstwo to szczególny biznes, parafrazując Owsiaka: "Róbta co chceta, dostanieta to, na co zasłużyliśta" 


Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson