Nigdy w życiu się tak nie bałem. Ani wtedy, gdy pędziłem sto dwadzieścia na czołówkę z tirem, ani parę lat później, gdy piorun uderzył w skrzydło samolotu, którym leciałem z żoną na wakacje i musieliśmy awaryjnie lądować na Atlantyku. Nie bałem się tak bardzo nawet, kiedy lekarz błędnie zdiagnozował moje zdjęcie rentgenowskie i wysłał mnie na onkologię. Mówię wam, nigdy się tak nie bałem jak w pewnym okresie mojego życia, tuż po ślubie, w nowym mieszkaniu.
Wiodłem sobie beztroskie życie, nie zwracając uwagi na rzeczy, które mnie nie dotyczą. Nie wzruszały mnie informacje w dzienniku o zabójcach dzieci, żon lub sąsiadów. „To był taki spokojny człowiek, nie mogę uwierzyć, że to zrobił” - żalił się świadek ze łzami w oczach w ekranie telewizora. „Pewnie stracił robotę, naćpał się i mu odbiło” - myślałem wtedy, nie wiedząc nawet jak bardzo się myliłem. Przynajmniej w większości przypadków. Po latach i własnemu doświadczeniu dotarło do mnie, że to właśnie zdrowi ludzie, niepijący, niećpający załamują się najprędzej. Monotonię rodzinnego życia niwelują pracą a znudzenie plus przepracowanie to już tylko krok od powiedzenia sobie: „Żegnam was, pora odkryć nieodkryte” i palnięcia sobie w łeb. „Aha, i żeby nikt nie rżnął mi żony, kiedy mnie nie będzie, to zabieram ją ze sobą”. Dwa strzały i po krzyku.
I tak jak w przypadku innych, przeciętnych ludzi owo nieszczęście spadło również na mnie, znienacka, pewnego letniego popołudnia.
W kuchni było duszno. Mimo otwartego okna skwar był nie do wytrzymania, ponieważ do upału z zewnątrz dołączył włączony piekarnik. Kończyłem właśnie kroić mięso na zapiekankę a Julia układała plastry ziemniaków na dnie naczynia żaroodpornego. Zadumałem się, spoglądając w swoje otępiałe odbicie w szerokim ostrzu noża, po czym odwróciłem się i bez wysiłku czy gniewu wbiłem ostrze w jej brzuch aż po samą rękojeść. Ciepła krew obtoczyła moją dłoń i spłynęła po przedramieniu. Szok i niedowierzanie uderzył mnie równie mocno jak to, które dostrzegłem w gasnących oczach Julii. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi a przed oczami pojawiły się plamki zwiastując omdlenie. „Co ja, kurwa, właśnie zrobiłem? Co mi strzeliło do łba?!”
- Co się stało, kochanie? - usłyszałem jej głos.
- Nie mam pojęcia - odparłem nie oderwawszy wzroku od przerażonego odbicia w ostrzu. - Naszła mnie bardzo dziwna i nieprzyjemna myśl...
Zanim zażądała wyjaśnień, odwróciłem jej uwagę.
- Przepraszam, już skończyłem.
- To dobrze. Piekarnik już się nagrzał a ja umieram z głodu.
Cmoknęła mnie w policzek i zabrawszy deskę z pokrojonym mięsem ułożyła przedostatnią warstwę zapiekanki. Podałem jej tarty ser z lodówki, usiłując zrozumieć dziwną wizję, która mnie naszła. Nie była halucynacją ani jakimś snem na jawie, to... tylko myśl, wyobrażenie. Ale dręczyły mnie pytania, dlaczego coś takiego przyszło mi do głowy i czy naprawdę byłbym do tego zdolny?
- Facet spędzający tyle czasu z żoną w kuchni to prawdziwy skarb - oznajmiła Julia, wkładając naczynie do piekarnika za pomocą grubej rękawicy. - Kocham cię.
Te słowa zazwyczaj wprawiały mnie w dobry nastrój. Często odpowiadałem tym samym, częstowałem soczystym całusem i prowadziłem w stronę łóżka.
Nie tym razem.
Tym razem owo "kocham cię" wbiło mi się w serce mocno i głęboko. Zabolało jak rana, którą sam w myślach jej zadałem. Ogarnęło mnie poczucie winy i podwoił się lęk... lęk przed samym sobą. Lęk, którego nie doznaje przeciętny zjadacz chleba. Owszem, zdaję sobie sprawę, że strach jest nieodłączną domeną w życiu każdego człowieka. Codziennie boimy się o swoje życie, życie bliskich, odczuwamy stres przed ważnymi egzaminami czy groźbą utraty pracy. Ale to wszystko jest naturalną koleją rzeczy o łagodnych objawach. Dopiero, kiedy zaczynamy bać się życia, pojmujemy potęgę strachu. Kiedy dzieje się z nami coś, czego nie rozumiemy i nie potrafimy zdiagnozować, objawia się lęk pierwotny w najczystszej postaci, który nieuchronnie prowadzi do tragedii.
"Czy naprawdę byłbym do tego zdolny?"
- Na pewno wszystko w porządku? - zapytała Julia, spoglądając mi w oczy.
- Tak, tylko... - otarłem dłonią spocone czoło i odparłem wymijająco: - ...strasznie tu duszno.
I zamiast, jak zwykle, spalać kalorie w miękkim łóżku, w oczekiwaniu na zapiekankę, siedzieliśmy w milczeniu, jedno z nosem w smartphonie, drugie z nosem w tablecie, od czasu do czasu przebąkując krótkie zdania, tak typowe dla obecnego, patologicznego społeczeństwa, że aż wstyd. W ten oto brutalny sposób ujawniło się zaburzenie, które doprowadziło mnie w najmroczniejsze zakamarki duszy, ponieważ złe myśli i lęki mają nieodpartą tendencję do nawrotów, często ze zdwojoną siłą.
Przekonałem się o tym jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Leżąc pod kołdrą, przeskakiwałem po kanałach telewizji kablowej, nie zauważywszy nawet, że robię trzecie okrążenie, gdyż moje myśli znów uczepiły się możliwości zamordowania żony. Serce przyspieszyło z impetem. Musiałem usiąść i dostarczyć mu więcej powietrza. Znowu się bałem. "Nie zrobię tego! Nie jestem złym człowiekiem! Kocham swoją żonę!" - krzyczałem w myślach ale wydawało mi się to równie skuteczne, co wołanie o pomoc spadającego w przepaść. Epizod z kuchni był już historią lecz mimo wszelkich wysiłków wciąż obsesyjnie przywoływałem go w pamięci. Zacząłem na serio obawiać się o swoje zdrowie psychiczne. Jakby tego było mało, co chwilę atakowały mnie świeże, brutalne myśli o mniejszym lub większym stopniu natężenia. Byłem przekonany, że tej nocy nie zasnę. Oczyma wyobraźni widziałem, jak budzę się rano skąpany we krwi, tuląc do trupa ukochanej, obdarowanej bezwiednie bukietem tulipanów z Tyskiego. Wyobrażenie było tym bardziej przerażające, gdyż przyłapałem się na liczeniu ile miałem butelek i jak je po cichu stłuc.
"Co się, kurwa, ze mną dzieje?"
Powstrzymałem się wszystkimi siłami przed spojrzeniem na cicho pochrapującą Julię i skupiłem uwagę na ekranie telewizora. Skoki po kanałach zakończyły się na jakimś starym sitcomie. Udało mu się przyciągnąć moją uwagę a po kilku minutach wywołać nawet namiastkę uśmiechu. Nie zapomniałem o strachu. Nie rozwiązałem problemu. Ale udało mi się wyprzeć go na tyle, bym mógł swobodnie zasnąć.
Telewizja - wróg intelektu - stała się moim... może nie lekarstwem ale czynnikiem łagodzącym. Przez następny miesiąc pochłaniałem na potęgę maratony seriali komediowych, szerokim łukiem omijając ulubione do tej pory thrillery i dramaty. Wszystko, co przygnębiające natychmiast przywoływało demony w mojej głowie, szepczące bezgłośnie złe, bardzo złe rzeczy. Kiedy odcinki zaczęły się zapętlać w panice szukałem innych tytułów. Z braku laku włączałem nawet kreskówki. Cokolwiek, byle było pozytywnie.
Paranoja jednak, niczym wirus grypy, potrafi mutować pokonując każdą przeciwność. Podczas gdy pokonałem ten problem w domu - o ile ucieczkę w świat seriali i zaniedbywanie żony można nazwać zwycięstwem - on dopadł mnie w pracy, równie znienacka jak w domu.
Zajmowałem się wówczas mechaniką samochodową w jednym z pobliskich warsztatów. Mój znajomy, który załatwił mi tę przejściową robotę, leżał właśnie pod uniesionym na lewarkach, starym Audi80. Kanał był zajęty a w grę wchodziła mało skomplikowana wymiana linki od hamulca ręcznego. Robert manipulował więc kluczami, spod auta wystawały mu tylko nogi a ja stałem z boku i podawałem mu czego zażądał. Śruby były mocno zapieczone. Robert próbował je poluźnić, nie szczędząc przy tym wulgaryzmów. Samochód gibał się na boki przy każdym jego ruchu. Wydawało mi się, że zbyt długo się z tym mordował. Wystarczająco długo by dać mi czas na rozważania a te ukierunkowały się na dźwigni lewarka. Korciły niczym wąż z porożem i czerwonymi ślepiami: "Ulżyj sssssobie, zwolnij dźwignię i podziwiaj ssssspektakl".
Spektakl, zaiste był efektowny aczkolwiek krótki. Kiedy pociągnąłem za dźwignię, auto runęło w dół a spod jego zawieszenia bluznęła gęsta, bordowa krew. I Cisza.
- No, w końcu puściła. Adam, przynieś linkę. Adam! - Robert wyjechał na desce spod samochodu i zastał mnie z ręką na dźwigni lewarka, bladego jak ściana. - Dobrze się czujesz?
Zamrugałem powiekami.
- Tak, miałem mały atak niestrawności.
- W takim razie bądź rozsądny i nie podtrzymuj się drążka kiedy jestem pod autem, ok?
"Oj, żebyś ty, kurwa, wiedział co ci przed chwila groziło..." Zacisnąłem zęby i puściłem uchwyt. Słyszałem w uszach bicie własnego serca, w umyśle zapanował niepokój a wzrok spoczął na dłoniach niedoszłego mordercy. Wiem, że nie byłbym w stanie tego zrobić, ale jednak się bałem, ponieważ z dnia na dzień byłem coraz bliżej. Przecież trzymałem już tą dźwignię, wystarczył jeden fałszywy ruch. Osobiście w życiu nie wszedłbym pod samochód tak niestabilnie ustawiony na lewarkach, czkałbym do skutku na wolny kanał. Pewnie dlatego byłem taki wstrząśnięty. Przydałaby mi się odrobina lekkomyślności.
- Sam pójdę po tę linkę - oznajmił wycierając ręce w bawełnianą szmatę.
Kiedy wyszedł zza pleców wrzasnął na mnie kierownik:
- Co się z tobą dzieje, młody?
- Źle się poczułem.
- Jak jesteś chory, to won do domu. Nie potrzebuję tu nygusów.
- Już mi lepiej - zapewniłem go.
Był to niewątpliwie plus napadów obsesji w pracy - brak czasu na rozczulanie się, myślenie, rozważanie, analizowanie. W chwilach kiedy zapominałem o wszystkim, byłem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Spędzałem czas z żoną, spotykałem się ze znajomymi. Żyłem. Niestety, myśli często wracały w najmniej oczekiwanych momentach i z dnia na dzień z coraz większym wysiłkiem kryłem moją zranioną duszę. W końcu pękłem i rozpłakałem na oczach Julii, pewnego jesiennego popołudnia, kiedy poprosiła mnie, żebym narąbał drzewa do kominka bo zmarzła.
Siekiera... i wszystko jasne.
W ciągu kilku sekund przez moje myśli przewinęło się kilkaset obrazów z absolutnie zróżnicowanymi możliwościami okaleczeń, od obuchowych po cięte, i tego mój system nerwowy już nie wytrzymał. Zareagowałem kompletną bezradnością i schowawszy głowę między kolanami zacząłem szlochać, zupełnie jakbym dowiedział się, że zmarł mi ktoś bardzo bliski. Co było dość dosłowne zważywszy na okoliczności. Wydawało mi się, że umarłem ja. A przynajmniej jakaś cześć mnie, ta szczęśliwsza... normalna. Przy życiu zaś została tykająca bomba, która właśnie miała niegroźne zwarcie w przewodach.
- O matko! Co się stało, kochanie? - zapytała zatroskana Julia klękając przede mną. Próbowała rozchylić oplatającą mnie osłonę z ramion i nóg, chcąc spojrzeć mi w oczy i wyciągnąć z nich prawdę.
Poległa jednak. Nie otworzyłem się przed nią. Byłem na to za słaby... zbyt samolubny. Obawa przed porzuceniem raniła mnie jeszcze bardziej niż ta, że mógłbym (nieeee!) zrobić jej krzywdę. Mechanizm obronny zadziałał w tym momencie bezbłędnie, przy ogromnej pomocy zbiegu okoliczności:
- Nic. Przepraszam. Przypomniała mi się mama. Dziś obchodziłaby urodziny.
Zmarła dwa lata temu na święta i były to najsmutniejsze święta jakie pamiętam.
Pociągnąłem nosem. Nie podnosząc głowy przytuliłem Julię i przez chwile poczułem bezwzględną błogość. Nie spojrzałem na nią z obawy, że dostrzeże to perfidne kłamstwo a zęby zaciskałem tak mocno, że czułem jak kruszą się plomby.
Otworzywszy oczy, dostrzegłem przez łzy leżący na stoliku nóż do papieru. Był w zasięgu ręki a Julia patrzyła w ścianę za moimi plecami. Złapałem go, wysunąłem ostrze na cała długość i przejechałem bo obu jej pachwinach. Ciepła fontanna krwi natychmiast zabarwiła moje uda i dłonie a ja, patrząc na odbicie w lustrze, gniewnie wrzasnąłem do własnych myśli: "Nie, kurwa! Nie zrobię tego!"
Strąciłem nóż do papieru ze stolika na podłogę.
Po tej akcji byłem przygnębiony aż do wieczora. Nie przerażony. Strach był obecny w chwilach, gdy przychodziły złe myśli. Kiedy zaś emocje opadały a ja zdołałem się przekonać, że nie byłbym zdolny do takiej zbrodni, pozostawało przygnębienie, które nieuchronnie prowadziło mnie w bezdenną otchłań depresji. Mało jadłem, humor poprawiałem sobie czekoladą i komediami zaś w pracy dawałem sobie wycisk, żeby zmęczeniem wygnać wszelkie groteskowe obrazy z mojej głowy.
Pewnego wieczoru, nie czekolada tylko Julia przepędziła wszelkie wizje, zabierając mnie tam, gdzie nie byłem od wielu tygodni - w rozkoszne źródło ludzkiej egzystencji. Spałem później jak niemowlę. Ale cóż z tego, skoro rano dostałem po pysku od surowej rzeczywistości. Ogarnął mnie wstyd, że nie byłem w stanie wyznać jej, co się ze mną działo. Bałem się odtrącenia. A przecież musiałem w końcu z kimś porozmawiać. Może w gruncie rzeczy nic poważnego mi nie dolegało? Myślałem, żeby wstąpić któregoś dnia do psychologa, dowiedzieć się co i jak, i... no właśnie. Była też druga strona medalu. Hamulec, który mnie zniechęcał. Co, jeśli to jednak coś poważnego? Zapakują mnie w kaftan w najgorszym wypadku. W najlepszym wyślą na przymusowe leczenie i odseparują od Julii.
Anonimowy telefon? Forum internetowe? Nieee, raczej mało wiarygodne źródła.
Przyjaciel? Żaden z obecnych, to pewne. Ale był jeden... Raczej wątpliwe, że przez ostatnie pięć lat nie zmienił numeru lecz spróbować warto. Postanowiłem, że jak tylko wrócę do domu, nawiążę kontakt a tymczasem pora zmienić kolejne opony. Klient czekał a szef gapił się na mnie zza szyby, swoim gniewnym wzrokiem, zupełnie jakbym gwałcił mu córkę, czy coś. Nie raz wyobrażałem sobie jak wjeżdżam autem w te jego oszklone biuro i przygniatam do ściany, albo jak najeżdżam mu na tors i zaczynam palić gumy. O tak. Te myśli nie były aż tak straszne. Delektowałem się nimi.
W ten sposób próbowałem godzić w moją przypadłość. Pozwalałem umysłowi bawić się makabrycznymi obrazami obcych, nieszczególnie lubianych ludzi, żeby dać upust zaburzeniu, by nie dręczyło mnie tymi, których kocham. Jednak ludzka wyobraźnia nie zna granic. Momentami jej upust stawał się nie do wytrzymania. Szczególnie rozsądek dawał się we znaki, podpowiadając, że zabicie przypadkowej osoby byłoby równie druzgocące dla mojego życia, co zabicie bliskiej lub siebie... Na tym ostatnim też doznałem kilku niegroźnych stanów przedzawałowych.
Kolejna próba walki zawiodła. Ludzie, których kochałem, lubiłem i szanowałem byli najczęściej i najbrutalniej atakowani przez złe myśli. Z niektórymi zerwałem kontakt, od innych się izolowałem, popadając w coraz większą nostalgię. Nawet Julię coraz częściej odtrącałem, tłumacząc zmęczeniem i problemami w pracy. Aż po pewnym czasie, gdy siedziałem w wannie a z rozciętych żył sączyła się krew, nie odczuwałem lęku, jak dotychczas, tylko spokój. "Nareszcie kończy się ten koszmar" - myślałem. Gdy mrugnąłem powiekami, znikły rany, znikła krew a pozostała beznadzieja i otwarta żyletka między palcami.
W akcie kompletnej desperacji postanowiłem zadzwonić do starego przyjaciela i to od razu. Trzęsącymi się rękoma chwyciłem swoją komórkę. Odnalazłem numer i nacisnąłem zieloną słuchawkę, spodziewając się usłyszeć obcy głos lub automat informujący, że abonent jest wyłączony. Lecz zamiast sygnału rozległ się głos i treść, którą dobrze znałem i która nie zmienia się od piętnastu lat:
- Siema, tu Alek! Masz trzydzieści sekund, żeby mi wyjaśnić, dlaczego postanowiłeś zawracać mi dupę, akurat kiedy nie mogę odebrać. Czas start!
I bipnięcie.
Gimnazjalny żart, o którym najprawdopodobniej zapomniał wywołał uśmiech na mojej twarzy i sprawił, że straciłem całe pięć sekund. Chrząknąłem i nagrałem wiadomość:
- Cześć, tu Adam... - zawiesiłem głos na kolejną chwilę, wspominając jak na nas wołali na osiedlu. Odnosząc się do inicjałów naszych imion oraz tego, co lubiliśmy robić najbardziej - chłopaki z AA. Wspomnienie przyprawiło mnie o marskość wątroby.
Zdawszy sobie sprawę, że straciłem zbyt wiele czasu rozłączyłem się. Ułożyłem kilka zdań w głowie i wybrałem numer ponownie. Miałem nadzieję, że tym razem odbierze ale znów włączyła się sekretarka, którą Alek sam skomponował. Po sygnale przyszła kolej na moje żale:
- Cześć, tu Adam... Wybacz mi, stary, że tak długo się nie odzywałem. Nie mam nic na swoje wytłumaczenie. Nie ukrywam też, że pewnie nie odzywałbym się dalej, gdyby nie problem, który mnie nęka od kilu miesięcy. Pamiętam, że kiedyś czytałeś te psychologiczne brednie i mam nadzieję, że może będziesz wiedział, co mi dolega. Otóż mam czasem... często, takie lęki, że mógłbym wyrządzić krzywdę bliskim mi osobom. Chociaż jestem pewny, że nie byłbym do tego zdolny, nawet w stanie skrajnego gniewu. Te myśli jednak mnie nękają niemal codziennie. Masz jakiś pojecie na temat podobnych zaburzeń? Byłbym bardzo wdzię... - i tu mój czas się skończył.
Trochę mnie ukoiło stwierdzenie: "...jestem pewny, że nie byłbym do tego zdolny, nawet w stanie skrajnego gniewu." Uśmiechnąłem się do własnego odbicia w wygaśniętym, lustrzanym ekranie telefonu. Nie minęła nawet chwila gdy dopadło mnie zwątpienie. Uśmiech zniknął z odbicia w telefonie, ustępując miejsca podkowie smutku i strachu.
"Nie byłbym zdolny" - oznajmił rozsądek.
"Czyżby?" - zapytało zwątpienie.
"Oczywiście! W życiu nikogo nie skrzywdziłem. Nie jestem agresywny."
"To nie jest kwestia agresji, tylko choroby umysłowej."
"Skoro wątpliwość mi mówi o chorobie umysłowej, to dla mnie sygnał, że wszystko ze mną w porządku."
"Aha, czyli uważasz, że myśli o zabijaniu ludzi są normalne."
"Nie normalne ale też nie prowokacyjne. To tylko myśli."
"Czyżby? Policz ile razy ocknąłeś się z dłonią zaciśniętą na rękojeści noża."
Szarpnąłem się za włosy zaciskając mocno zęby. Przerwałem ten wewnętrzny dialog, czując jak coraz bardziej mnie pogrąża i przegrywam. Otwartą dłonią trzepnąłem stojącą opodal, pustą szklankę po kawie, która z impetem roztrzaskała się na podłodze.
"Apropo agresji..." - dobiło mnie zwątpienie.
Za sprzątanie wziąłem się dopiero po dwóch godzinach siedzenia z brodą podpartą na łokciach i przygnębiającego gapienia się przez okno. "Muszę to ogarnąć, zanim Julia wróci z pracy" - myślałem. "Nie zapomnij zostawić większego kawałka, żeby wbić jej w szyję."
Niewidzialna dłoń ścisnęła mnie za gardło. Już się nie bałem swoich mrocznych myśli. Już od dłuższego czasu lęk wyręczała głęboka depresja a wyobrażenia śmierci bliskich, myśli samobójcze. Na przedramieniu codziennie pojawiały się krwawe kody kreskowe, kara, którą wymierzałem sobie za każdy makabryczny pomysł. Żonie sprzedałem bajeczkę o niegroźnym wypadku przy pracy. Musiałem. Chodzenie z bandażem po mieszkaniu trochę rzucało się w oczy. Wątpię, żeby mi uwierzyła ale dopóki nie drążyła tematu, miałem to w dupie. Tego dnia pojawiły się kolejne kreski do kolekcji. A następnego, zacząłem myśleć o nowej miejscówce, ramię już było prawie zapełnione.
Razem ze szkłem z rozbitej szklanki do kosza wyrzuciłem wszystkie noże z kuchni. Wszystkie od razu wyrzuciłem do śmietnika bez żadnego przemyślanego planu wyjaśnienia. Postąpiłem intuicyjnie, jak w przypadku realnego zagrożenia i tyle. Dzięki temu poczułem namiastkę bezpieczeństwa.
Gdy wróciła Julia, czekał już na nią gorący obiad i kawa. Przywitałem ją w progu całusami i opowieścią, połowiczną oczywiście, o tym, jak mi minął dzień. Następnie wysłuchałem jej dnia z pracy. W końcu poczułem się jakby wszystko wróciło do normy, gdyby nie pieczenie świeżych nacięć na przedramieniu.
Rzeczywistość walnęła we mnie jeszcze mocniej, gdy Julia zapragnęła zjeść jabłko po obiedzie. Opowiadałem jej o planach na następny dzień, kiedy usłyszałem jak przebiera w suszących się sztućcach. Zacząłem się jąkać, doszedłszy do wniosku, czego szuka. Niewzruszona otworzyła szufladę, całkiem pewna, że znajdzie nóż do obrania jabłka. Niestety. Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie. Zgubiłem swój wątek chwilę wcześniej i przywidując jej pytanie gorączkowo myślałem nad odpowiedzią.
- Gdzie są wszystkie noże?
- Zabrałem je... do pracy. Żeby naostrzyć.
Rozłożyła ręce w geście wymownego niezrozumienia.
- Przecież osełka jest w domu.
- Wiem, ale... chciałem je wszystkie porządnie naostrzyć, na diamentówce, a nie co drugi dzień męczyć się na kamieniu. Chyba z nudów robię za bardzo leniwy. Przepraszam - wymusiłem uśmiech.
Skinęła i odłożyła owoc na miejsce. Nie jadła ze skórkami ani jabłek, ani pomidorów, odkąd kawałek siadł jej na żołądku i rzygała pół dnia. Każdy ma jakieś obsesyjne dziwactwa, tylko mnie musiało się trafić to najgorsze. Łza zakręciła się w oku.
- Ciekawe jak zjemy kolację bez noża? - dobiegł mnie pretensjonalny głos z pokoju.
"Musze z tym skończyć raz na zawsze!" - pomyślałem. Odkręciłem kurki z gazem, po czym włożyłem buty na nogi.
- Masz rację, przepraszam. Pojadę po te noże. Zdrzemnij się a ja zaraz wrócę.
Chwyciwszy kluczyki i dokumenty wyszedłem pospiesznie z mieszkania. Wygrzebałem dyskretnie noże ze śmieci, następnie wsiadłem do auta i odjechałem w stronę warsztatu, żeby wybrnąć z kłamstwa. Postanowiłem, że skoro już jadę, to wstąpię po drodze do sklepu i kupię sobie coś na ukojenie nerwów. Jednak im bardziej się oddalałem, tym bardziej niepokojąca stawała się myśl, że kurki odkręciłem naprawdę a nie w wyobraźni. Wychodząc słyszałem, jak Julia włączyła telewizję. Na pewno nie usłyszałaby specyficznego syczenia z kuchni. "Jeśli uśnie, to po niej" - świtało mi w głowie.
Zatrzymałem auto na poboczu, gotowy wrócić pod byle pretekstem, ot choćby, zapomnianego klucza. Musiałem jednocześnie przygotować się na zebranie pretensjonalnych uwag o marnowaniu paliwa, łykaniu minerałów wspomagających pamięć, i tym podobnych. Nie lubiłem jak wylewała na mnie swoje fochy ale z drugiej strony nie mogłem dopuścić, żeby wszystkie moje dotychczasowe obawy się urzeczywistniły. "Wystarczy wrócić i się upewnić. Czym jest parę złotych i czerwone ucho w porównaniu z utratą życia" - dumałem. "Ale na dziewięćdziesiąt procent gaz jest wyłączony. To tylko złe myśli. Obsesja, która zżera mnie od środka, tak, że już zostały niemal same kości." Czułem się pusty, jakby w mojej głowie nie było nic, poza tą jedną, błądzącą, uporczywą myślą: "Zabij ją!", "Zabij!", "ZABIJ!" I tak mnie to zmęczyło, że z piskiem opon zawróciłem do domu.
Po drodze usiłowałem się doliczyć, ile czasu mnie nie było i jak szybko może wypełnić się śmiertelną dawką gazu trzydzieści metrów kwadratowych. Powrócił autentyczny lęk o życie mojej żony, którą kochałem ponad życie, pomimo wszystkich jej wad. Ścisnąłem kierownicę, chcąc rozładować gromadzące się napięcie, po czym wyrzuciłem je z siebie głośnym:
- Kurwa mać! Nieeee!!!
Kiedy nerwy opadły, niewidzialna dłoń depresji ścisnęła mnie za gardło, podduszając wprawnie do łez ale nie powodując omdlenia. "Nie. Jeśli ona naprawdę umarła, to kładę się obok i zasypiam razem z nią. Mam, kurwa, tego dość. I tak nie zniósłbym następstw tego wypadku."
Ostatni zakręt i już widać nasz budynek. Nic się nie paliło. To dobry znak ale jeszcze o niczym nie świadczył. Zatrzymałem się gwałtownie i wyskoczyłem z samochodu. Pobiegłem na piętro i wszedłem zdyszany do domu.
- Już wróciłeś? - zapytała z niedowierzaniem.
- Taaaak... - odparłem, ukradkiem zaglądając do kuchni. Wszystkie kurki od gazu były zakręcone, nic nie syczało. - Przypomniało mi się w połowie drogi, że nie zdążyłem ich wyciągnąć z samochodu. Pójdę po nie...
Wyszedłem z domu i ukryłem twarz w dłoniach. Zacząłem szlochać z bezsilności. Wyobraźnia zaczęła plątać się z rzeczywistością i to była granica, której przekroczenia obawiałem się najbardziej. "Błagam, niech to się skończy! - krzyczałem w myślach. - "Nie mam już sił!"
Wsiadłem do auta. Jedną ręką sięgnąłem do dźwigni otwierającej bagażnik a drugą po telefon. Na wyświetlaczu zobaczyłem trzy nieodebrane połączenia oraz informację o wiadomości na poczcie głosowej. Wszystkie od Alka.
Oddzwoniłem natychmiast ale po sześciu sygnałach przywitał mnie gimnazjalny żart. Rozłączyłem się i zadzwoniłem na pocztę głosową.
- Proszę, proszę! Kto się odezwał! Korci mnie, żeby się na ciebie wyjebać po tylu latach milczenia, lecz z drugiej strony, sam też nie spieszyłem się z telefonem, więc... powiedzmy, że jesteśmy kwita. Cieszę się, że chociaż pamiętasz czym się interesowałem i, tak, znam twój przypadek. Przede wszystkim, stary, idź do lekarza. Tylko nie takiego na kasę chorych. Psycholodzy na państwowej pensji bardzo często sami są antydepresantach i przez całą godziną będą kimać, zamiast słuchać a na koniec dostaniesz receptę na piguły, które po pół roku doprowadzą cię na stryczek. Wierz mi, wiem, co mówię. Mój stary tak skończył. Tak więc pociągnij się po kieszeni i idź do normalnego, dobrego lekarza. To trudne, wiem, żona się dowie, wszyscy będą dziwnie patrzeć, niektórzy będą cię unikać... ale konieczne...
Myślałem, że to koniec wiadomości i chciałem się rozłączyć, kompletnie zawiedziony tymi nowinami ale usłyszałem po chwili kontynuację monologu:
- Kurwa, kogo ja chcę oszukać. Przecież wiem, że nie pójdziesz do psychola nawet z pistoletem przy głowie... eeeh! Dobra, powiem ci, co wiem, wtedy sam zdecydujesz jak rozwiązać swój problem. Po pierwsze, znajdź sobie hobby. Tylko nie jakieś gówniane zbieranie znaczków czy monet, porządne hobby, które wypełni twoje myśli i zajmie ręce na kilka godzin. Poszukaj pasji. Według pewnego polskiego muzyka monotonia typu praca-dom-praca-dom to najkrótsza droga do schizofrenii. Po drugie, poznaj wroga. Poczytaj o obsesjach lub zaburzeniach obsesyjno-kompulsyjnych. Nie w google, tylko w bibliotece, to ważne. Wiki ma na ten temat ledwie trzy zdania a książka to książka. W siedemdziesięciu przypadkach na sto, zespół anankastyczny mija, kiedy się go zdiagnozuje. Kolejny krok to terapia, farmakologia na szarym końcu, dlatego powtarzam: nie waż się nic brać, tym bardziej na własną rękę! Poza tym, flirt z fajną bibliotekarką też wyjdzie ci na zdrowie. Powodzenia. Mam nadzieję, że tym razem odezwiesz się szybciej i nie z problemem a z zaproszeniem na przykład.
Ulga jaką poczułem była kojąca dla duszy i umysłu ale nieporównywalnie słabsza od tej, jaką poczułem kilka dni później w bibliotece, po przeczytaniu poradnika Maćka Żerdzińskiego. Aż trudno mi było uwierzyć, że od całkowitego wyleczenia dzielił mnie tak mały wysiłek i kawałek drogi.
Z bibliotekarką nie flirtowałem. Miała ze sześćdziesiąt lat, sztuczną szczękę i była wredna.
Nie powiem, wątpliwość nie raz usiłowała podważyć słowa autora ale nigdy jej się to nie udało. Przejąłem kontrolę nad moim umysłem... zwyciężyłem. Znalazłem swoją pasję w piórze i papierze. A złe myśli? Cóż, nadal są, nigdy nie znikną, ale nie wywołują już leków ani smutku tylko uśmiech. Ujarzmiam je. Wykorzystuję... tak jak teraz.
2
- "Kończyłem właśnie kroić mięso na zapiekankę, a Julia układała plastry ziemniaków na dnie naczynia żaroodpornego.themashall pisze:Kończyłem właśnie kroić mięso na zapiekankę a Julia układała plastry ziemniaków na dnie naczynia żaroodpornego.
- hmm to bym zmienił tak "...jedno z nosem w smartphonie, drugie skupione na tablecie..." żeby nie powtarzać znowu "z nosem"themashall pisze: ...jedno z nosem w smartphonie, drugie z nosem w tablecie...
- Podoba mi się ta rozmowa.themashall pisze:"Nie byłbym zdolny" - oznajmił rozsądek.
"Czyżby?" - zapytało zwątpienie.
"Oczywiście! W życiu nikogo nie skrzywdziłem. Nie jestem agresywny."
"To nie jest kwestia agresji, tylko choroby umysłowej."
"Skoro wątpliwość mi mówi o chorobie umysłowej, to dla mnie sygnał, że wszystko ze mną w porządku."
"Aha, czyli uważasz, że myśli o zabijaniu ludzi są normalne."
"Nie normalne ale też nie prowokacyjne. To tylko myśli."
"Czyżby? Policz ile razy ocknąłeś się z dłonią zaciśniętą na rękojeści noża."
Tekst ciekawy. Parę drobnych błędów, ale opowiadanie wciągające.
Pozdrawiam
W Okowach Strachu
3Poza koszmarnym tytułem zastanawia mnie jedna rzecz. Dlaczego ludzie nie redagują swoich tekstów? Wszystko by tu grało (pomijam fabułę, bo całości nie przeczytałem), gdyby nieco nad tekstem posiedzieć, a tak moje, mi, mnie, człowiek po chwili odpuszcza, bo jak autorowi się nie chciało...
W Okowach Strachu
4Cóż, rzadko już spotyka się tu dobre teksty, a ten akurat przyciąga uwagę.
Chociaż w tym miejscu ta depresja i cały układ zdania mi nie pasuje:
Chociaż w tym miejscu ta depresja i cały układ zdania mi nie pasuje:
Ale już ta uwaga nie pasuje mi bardziej: na siłę szukanie zamienników, synonimów, czy opuszczanie zaimków bardzo zubaża tekst i DAF szkoda, że nie pokusiłeś się o przeczytanie tekstu...
przeczytaj te zdania z zaimkami, a potem bez - zauważasz ile emocji wyparowało po opuszczeniu zaimków?
Ale mam jeszcze uwagę do autora. Zakończenie tego tekstu jest jak przykrótka kołdra - bezwzględnie wymaga poprawy. Zbyt lapidarne i zbyt mdłe.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz
W Okowach Strachu
5Żadne na siłę ani opuszczanie, a też niewiem jakie emocje buduje mi, mój, moje. Najbardziej irytująca rzecz w narracji piereszoosobowej. Przecież można bez i emocje nie ucierpią.
W Okowach Strachu
6Oczywiście, jak zauważyli moi przedmówcy w tekście są niedociągnięcia, ale uważam że ma potencjał. Więc, szanowny autorze, do roboty 

Everything happens for a reason
W Okowach Strachu
7Jestem pod wielkim wrażeniem Twojego opowiadania. Piszę to jako zwykły zjadacz chleba i ziemniaków, ale sądzę, że również na takich opiniach Ci zależy. Na zdaniu zwykłych czytelników.
Takie opowiadania chciałbym czytać codziennie. Lekkie i wciągające. Niektóre fragmenty były tak sugestywne, że aż spojrzałem czy nie jestem upaćkany krwią. Miałem wrażenie, że sam uczestniczę w akcji, że powinienem lecieć i schować ci tę siekierę albo zakręcić kurki z gazem.
Oczekiwania? Życzyłbym sobie w dalszej części, po przesunięciu oczywiście zakończenia, jednak jakiejś rozmowy z psychiatrą, tego jak staje na głowie żeby narratorowi pomóc a w efekcie sam po kilku seansach idzie i kupuje na przykład pukawkę. No, coś w tym stylu. Zresztą cokolwiek. Myślę, że nie zawiódłbym się.
Trochę przysłodziłem?
A tam...
Piszę jak jest.
Takie opowiadania chciałbym czytać codziennie. Lekkie i wciągające. Niektóre fragmenty były tak sugestywne, że aż spojrzałem czy nie jestem upaćkany krwią. Miałem wrażenie, że sam uczestniczę w akcji, że powinienem lecieć i schować ci tę siekierę albo zakręcić kurki z gazem.
Oczekiwania? Życzyłbym sobie w dalszej części, po przesunięciu oczywiście zakończenia, jednak jakiejś rozmowy z psychiatrą, tego jak staje na głowie żeby narratorowi pomóc a w efekcie sam po kilku seansach idzie i kupuje na przykład pukawkę. No, coś w tym stylu. Zresztą cokolwiek. Myślę, że nie zawiódłbym się.
Trochę przysłodziłem?
A tam...
Piszę jak jest.
W Okowach Strachu
8Dziękuję za wszelkie uwagi. Oczywiście wezmę je pod uwagę podczas dalszej redakcji tego tekstu.
Nie pokuszę się, niestety o wydłużanie historii do wizyt u psychiatry itp., ponieważ mało wiem o takich sesjach, za to wiem z kilku źródeł, że podobne zaburzenia istotnie mijają w większości przypadków, kiedy ktoś kompetentny (np. autor w książce) potwierdzi, że nie stanowią realnego zagrożenia. Postaram się jednak rozwinąć zakończenie, żeby przynajmniej zakryło stopy.
Dzieki...
Nie chodzi o to, że mi się nie chciało, ja po prostu tego nie widziałem, nie wiem, być może tekst za krótko dojrzewał. Czytałem i poprawiałem go przed wrzutką kilka razy.
Cholernie trafne określenie, też mi coś zgrzytało.
Nie pokuszę się, niestety o wydłużanie historii do wizyt u psychiatry itp., ponieważ mało wiem o takich sesjach, za to wiem z kilku źródeł, że podobne zaburzenia istotnie mijają w większości przypadków, kiedy ktoś kompetentny (np. autor w książce) potwierdzi, że nie stanowią realnego zagrożenia. Postaram się jednak rozwinąć zakończenie, żeby przynajmniej zakryło stopy.

Nie ma nudnych historii, są tylko źle opowiedziane...
W Okowach Strachu
9No dobra, zdarza się. Wspomniałem o tym, bo tekst moim zdaniem jest fajny (teraz przeczytałem cały:) i nie wiele brakuje, żeby go jeszcze podciągnąć.
W Okowach Strachu
10Nie do końca gra mi to zdanie: Po latach i własnemu doświadczeniu (...) - spróbuj to jakoś inaczej napisać. Może: Po latach dzięki własnemu doświadczeniu albo po latach własnego doświadczenia.
Przecinek po pracą
Przecinek po historią.
Literówka.
Tekst bardzo dobry, fakt wymaga trochę poprawek jak przykładowo wymienione wyżej, ale w ogólnym rozrachunku bardzo dobrze się go czyta. Zakończenie mogłoby być dłuższe, w moim mniemaniu jednak niekoniecznie.
God's in his heaven, all's right with the world.
W Okowach Strachu
11Na końcu opowiadania dowiedziałem się, że bohater zwyciężył. Nic nie zwyciężył. Zwykły psychopata i tyle, jeśli chciał w myślach zabić swoją żonę... Hobby raczej nie pomoże, to nie depresja. Opowiadanie bardzo dobre, tylko protagonista "wybielony". Pozdrawiam.