LUSTRZANY ZABÓJCA
Siedzieliśmy w samochodzie: ja i Marek, omawialiśmy czekającą nas akcję, kiedy nagle ból eksplodował pod czaszką. W jednej chwili siedziałem wyprostowany i próbowałem przyswoić sobie szczegóły, w następnej zgięty wpół opierałem rozpalone czoło o chłodną deskę rozdzielczą, czekając, aż metadon zacznie działać. Nie pamiętałem momentu, w którym zażyłem tabletkę, ale w międzyczasie najwidoczniej to zrobiłem, bo ból zaraz ograniczył się do lekkiego ćmienia.
Marek z miejsca kierowcy patrzył na mnie ze współczuciem i obawą.
– Dasz radę?
Na krótką chwilę zamarłem zdezorientowany. Ale co „dam radę”?
A, tak. Zastrzelić Lustrzanego Zabójcę. Pokiwałem głową.
– Tylko przypomnij mi jeszcze raz wszystko, powoli. – I za chwilę dodałem – Przepraszam. – Ciężko się oduczyć przepraszania za zaniki pamięci, chociaż wszyscy lekarze – chirurdzy, onkolodzy, psychiatrzy – zgodnie twierdzili, że to nie moja wina. Raka mózgu się nie wybiera. Mimo to miałem świadomość, że ja, Daniel Kupczyński, dzielny i odznaczany porucznik wrocławskiej policji, swoim zagubieniem budzę w ludziach irytację i litość.
– Dostałem cynk od swojego informatora, że Lustrzany Zabójca ukrywa się tam – Marek, tłumacząc cierpliwie, pokazał na bryłę budynku po drugiej stronie ulicy. – W starej, opuszczonej fabryce.
– Dlaczego idziemy sami?
– Już ci tłumaczyłem – Marek po raz pierwszy okazał irytację, ale zaraz się zreflektował. – Chcę dorwać drania za to, co zrobił. Nie będzie procesu. Sprawę zakończymy na moich warunkach.
Pokiwałem głową. Misję powstrzymania Lustrzanego Zabójcy, który przez kilka strasznych tygodni terroryzował Wrocław, miała zrealizować para skrzywdzonych przez życie funkcjonariuszy policji. Ja cierpiałem na nieoperacyjny nowotwór mózgu, który za trzy miesiące mnie zabije. Natomiast żona kapitana Marka Stajniaka była jedną z pięciu ofiar seryjnego mordercy, który za cel upatrzył sobie partnerki oficerów policji.
Specjalnie na tę akcję zabraliśmy naszą prywatną broń. Ja służbową zdałem już jakiś czas temu, gdy ostatecznie żegnałem się ze służbą, Marek natomiast nie chciał, aby jego policyjny pistolet został skojarzony z egzekucją na mordercy. Dura lex, sed lex – każdy policjant we Wrocławiu śmierć Lustrzanego Zabójcy przywitałby z radością, ale sędziowie mogliby nie wykazać zrozumienia dla samosądu... Mój partner ubezpieczył się też na wypadek, gdyby nigdzie nierejestrowanego glocka musiał zostawić na miejscu zbrodni i ubrał rękawiczki.
Sprawdziłem, czy broń jest załadowana i odbezpieczona (najpewniej zrobiłem to już wcześniej, ale tego nie pamiętam) i wyszedłem z samochodu za Markiem. Noc była ciepła i gwieździsta; fabryka stała na uboczu i nikt nie widział, jak przedostajemy się na teren opuszczonego zakładu przez dziurę w ogrodzeniu. Zaniedbane podwórze przebiegliśmy truchtem po asfaltowej drodze, która prowadziła do wielkich drzwi. Przez na wpół wyłamane wrota przecisnęliśmy się do środka fabryki.
Serce waliło mi w piersi i czułem, jak do krwi pompowana jest coraz większa ilość adrenaliny.
Marek nie zaszczycił spojrzeniem zrujnowanej hali produkcyjnej, w której najpewniej miejscowa żulernia organizowała sobie sporadyczną noclegownię, i od razu skierował się ku metalowym schodom. Prowadziły one na pomost ponad halą; wbiegliśmy tam, praktycznie w ogóle się nie kryjąc. Zawsze wolałem bardziej subtelne akcje, ale w naszym duecie to Marek dowodził. Dzięki światłu księżyca, przenikającemu przez dziury w dachu, widzieliśmy wszystko jak na dłoni.
Zatrzymaliśmy się pod drzwiami biura, które kiedyś pewnie należało do kierownika obiektu.
– Tam ukrywa się Lustrzany Zabójca – szepnął Marek. – Wchodzisz pierwszy, ja za tobą.
Przytaknąłem, nie zastanawiając się nawet, skąd ta pewność co do kryjówki znienawidzonego mordercy. Kopnąłem w drzwi; zmurszałe drewno łatwo ustąpiło, naparłem ramieniem i wpadłem na środka. Krzyknąłem:
– Nie ruszać się, policja! – i wycelowałem…
Prosto w swoje lustrzane odbicie.
– Co do…
– No właśnie. Nie ruszać się, policja – usłyszałem za sobą spokojny i zimny głos Marka. – Odwróć się powoli i oddaj mi broń.
Spełniłem jego żądanie. Obróciłem się, broń trzymając możliwie najdalej od ciała. Marek mierzył we mnie z glocka; szybkim ruchem zabrał mi pistolet z ręki, ani na chwilę nie tracąc czujności.
– Marek, co ty wyrabiasz? – stęknąłem.
– Zamordowałeś pięć kobiet, Danielu – poinformował mnie. Zanim zdążyłem powiedzieć, że to oczywista bzdura, ciągnął dalej – Pięć kobiet, zabitych w biały dzień w ich własnych mieszkaniach. Pięć żon policjantów. We wszystkich mieszkaniach nie było śladu włamania; kobiety, w tym moja piękna i mądra Beata, same otworzyły zabójcy drzwi i zaprosiły do środka. Żony policjantów nie są ufne, znają opowieści o ludziach, którzy wpuścili nieznajomego do mieszkania i źle skończyli. Nasuwały się dwa wnioski – kobiety musiały znać swojego zabójcę, a skoro znały go wszystkie, to morderca prawdopodobnie jest funkcjonariuszem policji.
To wiesz. Zdajesz sobie również sprawę, że ja jako policjant i mąż jednej z ofiar najpierw byłem jednym z głównych podejrzanych, a po oczyszczeniu z zarzutów – zostałem odsunięty od śledztwa. Ale prowadziłem własne dochodzenie, oj tak, możesz mi wierzyć.
Orientujesz się, że wszyscy na wydziale wiedzieliśmy, że jesteś gejem, prawda? Oczywiście homoseksualizm nie powinien być kryterium, czy ktoś jest dobrym policjantem, czy nie, a bądźmy szczerzy – zanim ci się rzuciło na mózg, byłeś cholernie skuteczny.
– Ja… – zająknąłem się. – Ja nie wiem, o czym ty mówisz.
– Nie pamiętasz żadnego z tych morderstw, prawda?
Pokręciłem głową. Czułem coraz większy mętlik i dezorientację.
– Co robiłeś dziewiątego marca? Siedemnastego? Dwudziestego trzeciego, kiedy moja Beata umierała, hę? – Marek coraz bardziej podnosił głos. – Co robiłeś trzeciego kwietnia i dwunastego. – Broń cały czas we mnie wymierzona na chwilę opadła, a Marek wyglądał na zrezygnowanego. – Nie pamiętasz. Zaszlachtowałeś je i nie możesz sobie przypomnieć ani jednej swojej ofiary.
Byłem przerażony. Jak mogę sobie przypomnieć, co robiłem konkretnego dnia, skoro wydarzenia dzisiejszego poranka zasnuwa mgiełka demencji? Czy naprawdę byłbym w stanie zabić te kobiety, które znałem i lubiłem, i zapomnieć o popełnionych czynach? Czy choroba, która zaczęła się na długo przed pierwszym zabójstwem naprawdę mogła doprowadzić mnie do szaleństwa?
Nagle dezorientacja mnie opuściła, dosłownie na sekundę, ale ta chwilowa jasność umysłu wystarczyła, abym w pełni zrozumiał:
– Ty…
Marek nie dał mi dokończyć. Podniósł broń i wystrzelił.
***
Kapitan Marek Stajniak upewnił się, że Daniel Kupczyński jest martwy, następnie włożył mu w dłoń pistolet i nacisnąwszy jego palcem na spuście wystrzelił w stronę hali. Dzięki temu na dłoni nieboszczyka pozostaną ślady prochu. Następnie klęcząc nad zwłokami krytycznie ocenił swoje dzieło. Nieźle. Specom od balistyki może nie wszystko się zgadzać, jednakże Marek podejrzewał, że pełni ulgi funkcjonariusze wrocławskiej komendy nie będą zanadto drążyli tematu. Uznają, że znienawidzony przez wszystkich Lustrzany Zabójca popełnił jakże wygodne samobójstwo…
Marek uśmiechnął się do lustra, a odbicie odpowiedziało podobnym grymasem. Dzień, w którym dowiedział się, że jego żona, z którą przeżył siedem naprawdę szczęśliwych lat, go zdradza, był najgorszym w jego życiu. Cały wieczór wyobrażał sobie, że zatłucze dziwkę, ale opanowanie wzięło górę. Wówczas też powstał plan, którego realizacja zabrała mu kilka miesięcy.
Najpierw: kozioł ofiarny. To akurat było proste. Nieszczęsny Daniel Kupczyński nie pamiętał, co jadł na śniadanie, miał też udokumentowane przez lekarzy i psychiatrów napady agresji – bardzo łatwo będzie wszystkim wmówić, że przez chorobę popadł w szaleństwo. Ba – Daniel sam przed śmiercią niemal uwierzył, że faktycznie odpowiada za te zbrodnie!
Potem: modus operandi. Marek wybierał żony kolegów, zawsze pukał do drzwi w mundurze policjanta, a gdy kobiety otwierały i wpuszczały go do mieszkania – sprawę załatwiał jednym ciosem noża, bez zbędnego okrucieństwa. Żadne z zabójstw nie sprawiło mu przyjemności (nie był przecież potworem, tylko zranionym i zdradzonym mężem); nawet Beatę zasztyletował w ten sam sposób, chociaż między Bogiem a prawdą – tamtego dnia naprawdę miał ochotę sobie poużywać! Nie chciał jednak, aby to morderstwo różniło się czymkolwiek od innych.
Jeśli ginie kobieta, pierwszym podejrzanym zawsze jest jej mąż. Dlatego nie mógł wybrać Beaty na pierwszą ofiarę; nawet po oczyszczeniu z podejrzeń zostałby odsunięty od śledztwa. Nie mógł też zabić jej jako drugą; dwa zabójstwa to dopiero początek serii. Czwarta i piąta ofiara miały się już na baczności, dlatego też na nich poprzestał, uznając, że każde kolejne zabójstwo zwiększa ryzyko wpadki.
Marek już miał wychodzić, gdy pod wpływem impulsu wyciągnął szminkę z kieszeni i na lustrze narysował cyfrę „6”. Zabójca dostał swój pseudonim dlatego, że na łazienkowych lustrach wypisywał szminką numer swojej ofiary. Ten szczegół nigdy nie trafił do wiadomości publicznej. Marek był dumny z tego, że wpadł na taki pomysł. Detektywi, którzy zajmują się sprawą Lustrzanego Zabójcy, załamią ręce nad ciałem Daniela Kupczyńskiego i powiedzą: „No tak, mieliśmy jasną wskazówkę, dlaczego nie pomyśleliśmy, że morderca może być policjantem – homoseksualistą?”. Potem dojdą do wniosku, że ostatnią, szóstą ofiarą Lustrzanego Zabójcy jest on sam.
Marek obejrzał raz jeszcze pokój, usatysfakcjonowany wstał i opuścił fabrykę. Na zewnątrz wyjął zakupioną niedawno komórkę na kartę, wystukał 112 i zanim jeszcze dyspozytor zdążył się odezwać, krzyknął do telefonu:
– Halo, policja!? Słyszałem strzały! – następnie podał adres i się rozłączył, ignorując pytania dyspozytora o nazwisko. Później wyrzuci: komórkę do kosza na śmieci, baterię w polu, a kartę SIM spuści do kibla.
Dziarskim krokiem ruszył do auta. Będąc w samochodzie nie odjeżdżał jeszcze, upewniając się, że dyspozytor wyśle patrol pod adres fabryki. Kiedy usłyszał dochodzący z daleka sygnał policyjnego koguta, schował telefon do kieszeni…
I jego dłoń napotkała podłużny kształt szminki.
Marek oblał się zimnym potem. To jasne, że technicy z kryminalnego przeszukają pokój, a nie znalazłszy szminki, którą wypisano cyfrę na lustrze, uznają, że Daniel Kupczyński nie był sam w momencie śmierci. Stąd już tylko pół kroku dzielić będzie detektywów do wysnucia wniosku, że samobójstwo to ściema i że Lustrzany Zabójca wciąż grasuje na wolności.
Kapitan Stajniak w pierwszej chwili chciał wybiec z samochodu, wrócić do biura, w którym zostawił ciało swojego dawnego przyjaciela, i podrzucić dowód. Coraz bliższe syreny policyjne dały mu znać, że nie zdąży. Zaklął i ruszył z piskiem opon. Oddalając się od miejsca zbrodni, zadał sobie dwa pytania.
Czy to znaczy, że będzie musiał dalej mordować, aby podtrzymać legendę Lustrzanego Zabójcy?
I czy błąd popełnił specjalnie, aby w końcu go złapano?
Nawet nie przeraził go fakt, że odpowiedzi na te pytania są mu całkowicie obojętne.
//edyta mała