WWWBudził się do tego, co inni uważali za jego życie. Budził się do przebitego flaka rozlewającego się fałdami nad gumą od gaci, do kapcia w ustach i grud flegmy głęboko w przełyku, które, pochylony nad kubłem na śmieci, wyrzucał z siebie przez pierwszych pięć minut gównianego poranka. Wymiotował małymi, zielonymi glutami, wymiotował na butelki po piwach, które nie miały etykiet. Nie pamiętał, że zdzierał te etykiety, ale proszę, teraz ich nie było.
WWWBudził się do obsranego przez psy podwórka. Nocą spadł deszcz, przez co gówna zmieszały się z błotem i nie zdołał uniknąć ich w drodze do samochodu. Pobrudził sobie podeszwy. Cuchnący szlam częściowo zakrył białą gumę nad podeszwą i wsiąknął w szmaciany materiał butów. Wrócił do mieszkania i przez następnych pięć minut szorował podeszwę nad wanną. Nie spłukał kupy dokładnie. Psie łajno leżało sobie wodnistą smugą na ceramicznym wnętrzu wanny. Leżało i sam je tu przytaszczył. Co za widok. Wyszedł z mieszkania. Szedł przez podwórze, w jednej dłoni trzymając aktówkę, w drugiej papier toaletowy. W samochodzie rzucił aktówkę na siedzenie pasażera, papierem wytarł buty.
WWWJuż dawno oszalał. Może i czasem nie zachowywał się jak szaleniec i może dzisiaj byłby trochę normalniejszy, prawie normalny, ale tak się złożyło, że wczoraj po robocie zapomniał wyłączyć radio. Kiedy zapalił silnik, radio ożyło i ryknęło na niego głosem demonów z najgłębszych czeluści piekieł. Słysząc głos spikera, poczuł, że coś w nim pęka. Tego dnia oszalał jeszcze przed dziesiątą, jeszcze przed przerwą na bułkę, nawet przed ruszeniem z obsranego podwórka. To nie mógł być dobry dzień. Kiedy wyjeżdżał z miasta witały go, wyniesione nad szare blokowiska, boskie twarze, świeże mimo wczesnej pory twarze pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn. Wszyscy ci giganci mieli ogromne białe zęby i okrągłe, puste oczy, przez które jakaś wyżymaczka wyszarpała im dusze, ale sprawiali wrażenie, że jest im dobrze i że są gotowi. Każdego poranka byli gotowy na kolejny nowy, piękny dzień.
WWWPracował w drugim mieście, które było dokładnie takie samo jak to pierwsze. Po drodze mijał opakowanych w trumny z metalu głupków o tym samym wyrazie twarzy co on, którzy jechali do pierwszego miasta, żeby w nim pracować. Zawsze mijał tych samych, znanych, nigdy nie poznanych. Odprowadzali się spojrzeniem. Czasem szukał w ich wzroku porozumienia, sygnału, czegoś co skłoni go do szarpnięta kierownicy w lewo, przy czym ten drugi też musiałby skręcić kierownicą w lewo, piękna symetria, ich pierwsze i ostatnie dzieło sztuki, ich szczytowe osiągnięcie, idealne połączenie, harmonijne sczepienie. Ludzie pytaliby później, co się stało, czyja to wina, co poszło nie tak. Inni by im odpowiadali – ten rozmawiał przez komórkę, a tamten drugi był skacowany, męczył go kac i nawet słońce za okryciem szarych chmur było dla niego zbyt mocne, widzicie, oślepiło go. Co za tragedia, co za farsa. Czyja to wina? Nie wiadomo dokładnie, bo nie nam osądzać, ale jeden był młody, drugi lubił wypić. Sami sobie winni, sami sobie winni. WSZYSCY jesteśmy sobie winni, a to tylko bzdura i czcze gadanie, bo spojrzenie jest zbyt krótkie i zanim człowiek zanurzy się w morzu beznadziei na dnie obcych oczu, jest już za późno. Pozostają tylko drzewa i skręt w prawo, równie dobry co skręt w lewo. Ale które wybrać? Na drodze do pracy nie ma drzewa idealnie samotnego. Która gałąź krzyczy do wisielca o swojej wyjątkowości?
WWWImię tego faceta nie jest ważne. Ważniejsze jest to, że pracował na siedząco. Łatwo sobie wyobrazić, że siedział przed komputerem. Po lewej miał telefon, taki z gumowym, zakręconym kabelkiem i dużymi przyciskami, a po prawej skórzany notes i inne duperele. Przez jakiś czas stukał w klawiaturę, nie patrząc na palce, tylko śledząc tekst pojawiający się ekranie, później robił przerwę i zapisywał coś w notesie. Czasem dzwonił telefon. Wtedy odbierał i rozmawiał. Wyjaśniał, dopytywał. Znowu wyjaśniał. Dziękował, było mu bardzo miło, zapewniał, nie zapominając podziękować, uśmiechając się przy tym, chociaż w jego wnętrzu otwierały się składane szuflady z nożami, a szpice tych noży wbijały się w brzuch od środka. Robił to od ośmiu lat, osiem godzin dziennie plus nadgodziny. Interesujące może wydać się to, że facet czasem drapał się po tyłku. Właściwie jest to najbardziej interesująca rzecz, o jakiej można tu napisać. Wkładał rękę w spodnie i robił to w obecności współpracowników. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że drapie się po dupie i gdyby ktoś mu o tym później powiedział, nazwałby tego kogoś kłamcą. Ale tak to jest, jak człowiek staje się kursorem na ekranie monitora.
WWWTego dnia ktoś zwrócił mu uwagę:
WWW– Ej ty, nie drap się po dupie! – Usłyszał.
WWWI nie podrapał się już, lecz nie dlatego, że tak mu rozkazał jakiś patałach, ale po prostu nagle przestało go swędzieć. Jak na złość. Odebrano mu nawet tę żałosną sposobność buntu.
WWWW domu też nie miał ochoty się podrapać. A później znowu był ranek i znowu zwlekał się z łóżka i wypluwał flegmę i szedł przez pole gówien pod wzrokiem szalonych bogów reklamy. Czy nie widzieli? Czy nikt nie widział, co tu się działo? Znowu pytał spojrzeniem jadących z naprzeciwka, ale oni tylko wlepiali w niego oczy, zaciekawieni, jakby i oni szukali czegoś we wnętrzu jadącego z naprzeciwka auta, może nawet tego samego co on, ale kto to może wiedzieć. Drzewa były równie beznadziejne co zawsze, żadne nie wyszło przed szereg. Cóż to byłby za wspaniały widok. Gdyby drzewa miały taką możliwość i nieco świadomości, bez wątpienia tak by właśnie postępowały. Zawsze wydawały mu się litościwe.
WWWPoranek był równie blady jak twarz tego faceta. Nawet pogoda miała dosyć. Wzięła sobie wolne. Zakryła wszystko rzadką mgłą, jakimiś jej resztkami, które zostały na magazynie, wytrząchnęła co miała i dobra. Pogoda kładła na to lachę. Podobało mu się to. Odnajdywał w przyrodzie ślady zmęczenia, co dawało mu nadzieję, że coś ma szansę się wydarzyć, że może dojść do jakiegoś przesilenia, granicznego wyczerpania materiału, przegrzania kotłów, starcia trybów. Może jeszcze nie dziś ale za rok albo za dziesięć lat, albo kiedy będzie już stary. Czy nie byłoby lepiej, gdyby w ostatniej chwili Bóg zszedł z krzyża i powiedział, że kładzie na to lachę? Że możemy pocałować go w dupę i że zawija się z tego syfiastego padołu i że w sumie to mu przykro, no ale musi to przyznać – nie wyszło. Wtedy przecież moglibyśmy mieć jakąś nadzieję, moglibyśmy w spokoju czekać na WIELKIE ANULOWANIE, bez wstawania o szóstej rano, bez sprężania ciał w spazmatycznych konwulsjach, bez tłuczenia się metrem albo pociągiem, albo samochodem, bez tego całego gówna w naszym basenie.
WWWAle niestety: Chrystus był takim samym biednym skurwielem jak my wszyscy i żyjąc teraz, spojrzałby na zegarek, zobaczył, że jest już 7:49 i docisnął mocniej pedał gazu, żeby nie daj Boże nie spóźnić się na własne ukrzyżowanie.
Każdego ranka gotowi na kolejny nowy, piękny dzień
1
Ostatnio zmieniony sob 19 mar 2016, 09:16 przez Chabanina, łącznie zmieniany 1 raz.