Był 1974 rok Ery Pokoju.
Ludzie nie silili się na oryginalność przy tworzeniu nazwy. Opierali się na słusznym założeniu, że celem określenia ery było przedstawienie sytuacji, jaka w tym czasie panowała. Nietrudno można wywnioskować, że przez te niemalże dwa tysiące lat nie dochodziło do żadnych poważniejszych wojen. Jak równie nietrudno można domyślić się, takie wnioski były błędne. Niestety, to określenie pojawiło się w początkowych latach ery, kiedy po zakończeniu Wieku Wojen jeden ze znanych kronikarzy po raz pierwszy użył tego zwrotu. Wówczas zresztą jedynie wyrażał nadzieję, że nadszedł czas pokoju. Ludzie, istoty posiadające irytującą skłonność do uproszczeń i przeinaczeń, uznali tę wypowiedź za stwierdzenie faktu. W efekcie nazwa przyjęła się, przy czym wystarczyło kilkadziesiąt lat, by nabrała ironicznego wydźwięku (ot, właśnie takimi pokojowymi stworzeniami byli ludzie). Potwierdziło się także powiedzenie, że "dobry ranek nie zapewnia dobrego zmierzchu".
Warto również wspomnieć, że nazwa ery też stała się przyczyną wojny, aczkolwiek ta walka była znacznie mniej krwawa. Najpoważniejsze obrażenia w jej wyniku odniósł pewien pechowy mag. Wówczas nabił sobie sporego guza, ponieważ nie zauważył, że drzwi były za niskie. Zresztą ciężko nazwać ten spór o nazwę wojną. Wojny zdecydowanie częściej kojarzą się z czymś znacznie poważniejszym niż próba nazwania danego okresu Erą Radosnego Upojenia. Takich starań dokonywali magowie nazywający siebie Następcami. Zbieg okoliczności sprawił, że w roku zakończenia Wieku Wojen wynaleziono nowy rodzaj napoju alkoholowego. Dzięki temu Następcy mieli dosyć przekonujący argument: proponowana przez nich nazwa mimo upływu lat pozostawała odpowiednia. Niezależnie od tego, czy na danym terenie trwała wojna, czy nie, wspomniany napój cieszył się niemałą popularnością. Niestety, nie przekonało to większości ludzi. Zapewne problemem był sposób postrzegania Następców przez pozostałych. Traktowano ich jako lekko zwariowanych magów (bardziej dosadnie mówiąc: świrów), toteż niewiele osób słuchało, co mieli do powiedzenia. Być może wynikało to z charakteru samej grupy. Jej głównym celem było zwalczanie powagi. Pierwszych magów, którzy zajęli się tym szlachetnym zadaniem, nazywano Poprzednikami. To, że jeden z nich nazywał się Vertanic, a drugi Dequires, nie ma w zasadzie większego znaczenia. Jednak ta zbędna informacja doskonale wpasowuje się w nastrój fragmentu, z którego właściwie nic istotnego nie wynika.
Jak już stwierdzono, był 1974 rok Ery Pokoju. Jednym z miejsc, które wspaniale oddawało bezsens tego określenia, było niewielkie miasteczko. Na różnych mapach oznaczano je jako Anfierith, choć w rzeczywistości nosiło nazwę Anfiarith. Tylko nieliczni z jego mieszkańców potrafili wytłumaczyć tę drobną rozbieżność, a wyjaśnienie zjawiska dla osób postronnych wydawało się trochę niedorzeczne. Nie będzie tutaj przedstawiane, ponieważ niewielkie kłopoty z nazewnictwem stawały się niezauważalne wobec sprawy znacznie poważniejszej.
Miasto leżało w dosyć niekorzystnym położeniu. Znajdowało się w pobliżu góry Khirerit. Sama góra nie stanowiła wielkiego problemu. Niestety, nie można było powiedzieć tego samego o mieszkańcach, Erriventach. Wyglądem przypominali zwykłych ludzi, charakterem również. Jedyne cechy, które odróżniały te isoty, to nieco wolniejsze starzenie się, talent do magii mroku oraz wrodzona zdolność przemiany w twór przypominający czarny dym. Jeśli pominie się te szczegóły, można przyjąć, że były zupełnie normalne. Wystarczająco normalne, by móc spokojnie koegzystować z mieszkańcami Anfiarithu. Jednak, jak na Erę Pokoju przystało, sytuacja przedstawiała się nieco inaczej.
Konflikt zaczął się kilka wieków wcześniej, gdy ludzie dowiedzieli się o istnieniu Erriventów. Wówczas kilka z tych istot dokonało czynów niedopuszczalnych ani w ich środowisku, ani wśród osób zamieszkujących Anfiarith. Co gorsza, owe niezbyt rozsądne jednostki zrobiły to na terenie miasta, korzystając przy tym ze swych wrodzonych mocy. Przeciętny mieszkaniec Anfiarithu wolał wszystko widzieć prostszym, niż było w rzeczywistości. Z tego powodu ludzie podświadomie traktowali grupę Erriventów jako reprezentatywną. To mylne wrażenie spowodowało konflikt trwający setki lat.
Niewątpliwie do przeciągania się sporu przyczyniała się wyjątkowa wytrzymałość obu stron. Słabym punktem Erriventów, bardzo chętnie wykorzystywanym przez ludzkich magów, była wrażliwość na białą magię. Pozwalało to na skuteczną obronę przed atakiem jednostek ponadprzeciętnie agresywnych. Pozostawał jednak pewien kłopot.
Erriventom rozpoczęcie ataku na miasto przychodziło nadzwyczaj łatwo, lecz do zakończenia na korzyść ludzi upływało zazwyczaj niewiele czasu. Wyjątek stanowiła sytuacja z początku dwudziestego stulecia. Wówczas straty po stronie Anfiarithu były dosyć znaczne. Mimo to faktem było, że ludzki mag posiadający odpowiednią wiedzę i spryt mógłby w pojedynkę pokonać Erriventów.
Taka sytuacja nie miała miejsca jedynie dlatego, że mało komu udawało się dostać do miasta tych istot. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkają, aczkolwiek na podstawie różnych przesłanek ludzie doszli do wniosku, że te istoty znajdowały się wewnątrz góry Khirerit. Choć wydawało się, że górę całkowicie zbadano (stworzono nawet dokładne mapy), nie znaleziono nawet śladu cywilizacji Erriventów.
Przynajmniej do 1974 roku Ery Pokoju...
ROZDZIAł I.
JEDEN Z WIELU
Jedna góra.
Jedna mapa.
Jeden cel.
I jeden z wielu, próbujących rozwikłać jeden problem.
W międzyczasie w mieście panowały trwające od dłuższego czasu kłopoty z brakiem pracowników, lecz wielu (tych wielu) nie zwracało na to uwagi, mając ważniejsze zajęcia. W ten sposób wojna z Erriventami pośrednio przyczyniała się do nie najlepszej sytuacji gospodarczej Anfiarithu. Liczni jego mieszkańcy usiłowali rozwiązać zagadkę związaną z położeniem siedziby wrogów zamiast pracować przy bardziej przyziemnych zajęciach.
Można było wśród nich rozróżnić cztery grupy. Do pierwszej należeli ludzie, którzy marzyli o tym, by pokonać Erriventów i zostać bohaterami, lecz na marzeniach i bezskutecznych działaniach w tym kierunku pozostawali. Często zniechęcali się po kilku tygodniach, jednak liczebność grupy wyrównywał spory napływ nowych osób. Kolejnym rodzajem byli mieszkańcy Anfiarithu traktujący ten temat nie do końca poważnie. Większość z nich należała do Następców. Warto odnotować, że ponoć jeden z tych magów odnalazł przypadkiem jakieś magiczne wrota. Niestety, gdy zaprowadził tam innych, okazało się, że prawdopodobnie nie istniały. Później stworzył teorię o wędrującym przejściu, która dość dobrze wyjaśniała problemy ze znalezieniem miasta Erriventów. Jednak nikt nie wierzył magowi, co stało się przyczyną jego szaleństwa.
Dwie pozostałe grupy podchodziły do problemu nieco poważniej. Część osób starannie studiowała mapę, dokładnie przeszukiwała jaskinie i wykonywała podobne czynności. Metoda ta miała poważną wadę: tymi samymi sposobami bezskutecznie usiłowano znaleźć Erriventów wiele lat wcześniej. Raczej nic nie wskazywało na to, by przez ten czas coś zmieniło się w tej kwestii. Ostatnia grupa składała się z ludzi, którzy starali się dokonać jednocześnie dwóch rzeczy. Pierwszą z nich było zrobienie czegoś, czego dotychczas nie próbowano, drugą zaś zrobienie czegoś sensownego. Choć osobno takie czynności nie przysparzały problemów, wykonanie obu naraz należało do niełatwych zadań. Co gorsza, mimo, iż niejednokrotnie takie próby powiodły się, nie przybliżały nawet o odrobinę do rozwiązania. Jednak takie postępowanie dawało największe szanse osiągnięcia celu.
Skoro dokonano umownego podziału na grupy, warto byłoby sklasyfikować wcześniej wspomnianego jednego z wielu. Należał do trzeciej grupy, to znaczy próbował odnaleźć Erriventów rozsądnymi, lecz dawno wypróbowanymi sposobami. Nazywał się Carenth. Był dość wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem. Miał brązowe oczy oraz krótkie, trochę poczochrane czarne włosy, nadające mu wygląd osoby trochę roztargnionej lub takiej, której brakuje czasu na tak przyziemne sprawy (inaczej mówiąc, typowego "pogromcę Erriventów"). Choć ubierał się jak przeciętny mieszkaniec Anfiarithu, a nie mag, posiadał niemałą znajomość zaklęć. Mimo, iż jego cel pokrywał się z celem wielu innych, wyróżniało go naprawdę dobre przygotowanie do realizacji zamierzeń. Potrafił szybko rzucać stosunkowo złożone czary, świetnie radził sobie z koncentracją w trudnych warunkach. Nawet, jeśli nie zdołałby pokonać wszystkich Erriventów, poczyniłby wśród nich znaczne straty. Rzecz jasna, pod warunkiem, że przedtem odnalazłby ich społeczność. W każdym razie miał spore szanse na zostanie TYM bohaterem.
Potencjalny bohater znajdował się w największej bibliotece w mieście, gdzie uważnie porównywał mapy. Nie wymagało ogromnej spostrzegawczości zauważenie, że na większości z nich system jaskiń kształtem przypominał krąg, wewnątrz którego była pustka. Wielokrotnie pojawiały się przypuszczenia, że Erriventowie zamieszkiwali tereny "białej plamy". Niestety, na każdej mapie żadna z dróg nie prowadziła do centrum góry. Carenth jednak nie zrażał się tym. Szczególnie zainteresowała go jedna ze starszych map, przez innych raczej pomijana, ponieważ uważano, że nie została ukończona. Przekonanie wynikało z faktu, że system jaskiń nie tworzył kręgu, tylko półokrąg. Jednak Carenth przyjrzał się dokładniej i stwierdził, że wszystkie drogi zamykały się. Zauważył też, że nie istniał element na nowszych mapach, którego nie znaleziono by na starszej. Miała jeszcze jedną istotną zaletę: była znacznie większa i bardziej szczegółowa od pozostałych, uwzględniała nawet najmniejszy korytarz, a także nierówności na ścianach jaskiń.
Potencjalnego bohatera wyjątkowo zainteresowało kilka miejsc na mapie. Zauważył, że linie tworzące zarys jaskiń miejscami były zupełnie proste. Godny uwagi był także fakt, że każdy z tych odcinków graniczył z "białą plamą". Carenth postanowił sporządzić własną mapę na podstawie już istniejących. Starał się, by system jaskiń przypominał krąg jak na nowszych mapach, jednocześnie próbując odwzorować szczegóły ze starszej. Zajęcie wymagało niesamowitej precyzji, toteż pochłonęło młodzieńcowi mnóstwo czasu. Choć poświęcił mu kilka godzin, mapa nadal nie była gotowa.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale w bibliotece obowiązuje cisza - rozległ się głos bibliotekarki przy jego uchu.
- Przecież nie hałasuję! - odpowiedział zaskoczony Carenth.
- Teraz nie, lecz przed chwilą pan chrapał.
- Doprawdy? Nie przypominam sobie, bym zasypiał. Zaraz, od kiedy słońce zachodzi na wschodzie? - Młodzieniec westchnął. - Dobrze, przepraszam. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy.
- Pan pewnie coś świętował?
- Nie, skądże!
- To dziwne. Zazwyczaj każdej nocy śpi u nas jedna czy dwie osoby. Piją za dużo, nie trafiają do domu, a potem się dziwią, że ich dom taki wielki. - Spojrzenie bibliotekarki padło na stos map. Kobieta od razu domyśliła się, w jakim celu przybył rozmówca. - Ale nie będę panu przeszkadzać, pan pewnie ma ważniejsze zajęcie niż rozmowa ze mną - dodała, po czym oddaliła się nieśpiesznym krokiem. Carenth bez słowa wrócił do sporządzania mapy.
Dokończył jej rysowanie godzinę później. Spojrzał z dumą na swoje dzieło. Po chwili zauważył interesujący szczegół. W pewnym miejscu jaskinia układała się w kształt przypominający strzałkę skierowaną do środka. Jednak nie przywiązywał do tego większej wagi, rozsądnie przypuszczając, że owa osobliwość była zbiegiem okoliczności. Postanowił jednak na wszelki wypadek oznaczyć "strzałkę" uśmiechem, by łatwiej odnaleźć to miejsce na mapie.
Kilka godzin później, po przygotowaniach do poszukiwań miasta Erriventów Carenth dotarł do góry Khirerit. Wszedł do ogromnej groty. Jeśli chwilę zdefiniuje się jako czas potrzebny do rzucenia zaklęcia światła, można stwierdzić, że przez chwilę nic nie widział. Potem, oczywiście, wszystko stało się dla Carentha jasne. To znaczy, wystarczająco jasne, żeby zobaczył mnóstwo wejść prowadzących do różnych korytarzy. Przeciętny człowiek bez problemu pogubiłby się, widząc tyle możliwych dróg. Jednak była pewna rzecz, która odróżniała Carentha od przeciętnego człowieka.
Mapa.
Młodzieniec najpierw postanowił pójść korytarzem prowadzącym do "strzałki". Jego działanie nie było całkowicie nieuzasadnione. Każda droga była w zasadzie równie dobra, więc najlepiej było wybrać właśnie tę na zasadzie "a nuż okaże się, że to coś znaczy". Wędrówka nie należała do bardzo przyjemnych. Wilgoć panująca w jaskini oraz rozmaite zwierzęta, które ją zamieszkiwały, raczej nie zachęcały do zwiedzania. Jak jeden z mieszkańców Anfiarithu określił, "tylko wariat lub poszukiwacz Erriventów by tam się zapuszczał". Z drugiej strony te słowa nie świadczyły źle o jaskiniach, tylko potwierdzały opinię znajomych autora dotyczącą jego przewrażliwienia. W rzeczywistości spacerowanie po grotach nie należało do czynności aż tak strasznych. Jeśli komuś nie przeszkadzała wilgoć, a na widok myszy czy nietoperza nie uciekał w popłochu, mógł odbyć całkiem sympatyczną, relaksującą wędrówkę po jaskini.
Po takiej miłej podróży Carenth dotarł do miejsca, które na mapie znajdowało się przy jednym z prostych odcinków. Młodzieńcowi od razu rzuciła się w oczy niemal idealnie gładka ściana. Wyglądała nienaturalnie na tle otaczających ją nierówności. Zaciekawiony Carenth dotknął jej powierzchni. Ze zdziwieniem stwierdził, że była zupełnie sucha. Wniosek, że ściana nie mogła być dziełem natury, od razu nasunąłby się średnio inteligentnemu człowiekowi. Carenth, mimo, iż jego intelekt nie był przeciętny, od razu to zauważył. Spostrzegł także, że ten twór przypominał jakiś mur, którego celem było zablokowanie dalszej drogi. Stwierdził, że te przeszkody stworzyli Erriventowie. Na korzyść tej teorii przemawiał fakt, że wszystkie ściany były skierowane do środka góry.
Gdy Carenth zastanawiał się nad tym, jakim sposobem Erriventowie mogli przedostawać się na zewnątrz, usłyszał czyjś krzyk. Po chwili poczuł ból mniej więcej taki, jak po zderzeniu z uciekającym człowiekiem. Szybko zorientował się, jaka była przyczyna owego bólu: zderzenie z uciekającym człowiekiem. Dekoncentracja spowodowała przerwanie działania zaklęcia światła, co jeszcze bardziej przeraziło nieszczęśnika.
- Nie! Ratunku! Potwór! Nie chcę tak młodo umierać! - krzyczał człowiek tak głośno, że bez kłopotu mógłby przepędzić wszystkie potwory w promieniu kilku kilometrów.
- Zamknij się! - warknął Carenth jeszcze głośniej, tak, że mógłby przepędzić uciekiniera, gdyby nie fakt, że obaj zaplątali się w wyjątkowo komiczny sposób. Na szczęście polecenie zadziałało. Panikarz zamilkł. Młodzieniec ponownie rzucił zaklęcie światła.
Kiedy Carenthowi udało się wreszcie wyplątać z niewygodnej pozycji, wstał i wypowiedział słowa zaklęcia. Gdy skończył, przy jego ręce zapłonął bardzo jasny, błękitny płomień.
- O rety! Pan mnie uratuje, prawda? - powiedział człowiek głosem, w którym słychać było zarówno przerażenie, jak i nadzieję.
- Może tak... - odpowiedział lakonicznie Carenth. - Gdzie jest ten potwór?
- O... o tam! - rozmówca wskazał na korytarz, z którego wybiegł. Potencjalny bohater bez słowa ruszył tam.
Jak się później okazało, "potworem" był jeden z poszukiwaczy miasta Erriventów, podobnie, jak osoba, która przed nim uciekała. Każdy był z jakiegoś powodu wściekły. Uciekinier na "potwora", ponieważ ten spowodował tę całą niezręczną sytuację. "Potwór" na Carentha, ponieważ ten przeraził go zaklęciem błękitnego płomienia. Carenth na ich obu, ponieważ zrobili zamieszenie, przeszkadzając innym w poszukiwaniach. Ostatecznie każdy podążył w swoją stronę.
Carenth dotarł do "strzałki". W pobliżu zastał gładką ścianę, podobną do tej, którą wcześniej widział. To właśnie na nią wskazywała "strzałka". Mężczyzna postanowił przyjrzeć się temu bliżej. Zauważył, że ściany wewnątrz osobliwego tworu także były stosunkowo gładkie, jednak wyraźnie widział drobne nierówności. Stwierdził, że "strzałka" powstała w wyniku działalności Erriventów, choć najwyraźniej została porzucona od dłuższego czasu. Zaczął się zastanawiać, czemu niektóre ściany wyglądały tak, jakby dopiero co powstały, gdy z zamyślenia wyrwał go głos:
- Witaj, przybyszu!
Carenth obrócił się gwałtownie. Ujrzał młodo wyglądającego mężczyznę, który, sądząc po niebieskich szatach, był magiem. Niektórzy uważali, że ludzie dzielili się na trzy rodzaje: dobrzy, źli i brzydcy. Mag raczej nie zaliczał się do tych ostatnich. Jego długie, czarne włosy, brązowe oczy oraz sympatyczny wyraz twarzy zwróciły uwagę niejednej kobiety.
- Co tu robisz? - zapytał zaskoczony Carenth.
- Chętnie bym ciebie o to samo spytał, lecz to chyba oczywiste, że chcesz odnaleźć miasto Erriventów, czyż nie? A co do twojego pytania: myślałem, że moje działania są w miarę przejrzyste.
Dopiero po tych słowach potencjalny bohater zauważył, że mag jest półprzezroczysty. Od razu wywnioskował, że rozmawiał z duchem.
- Zostałem ukarany - mówił dalej przystojny mężczyzna smutnym głosem. - Tysiące lat temu cieszyłem się niemałą popularnością wśród płci przeciwnej. Byłem znany w mieście jako łamacz Serc Niewieścich. Pewnie chciałbyś wiedzieć, jaki to ma związek z moją karą, czyż nie? Już wyjaśniam: zostałem ukarany za moją zuchwałość, która kazała mi uczyć się skomplikowanych spraw, nie poznawszy podstaw. Za to, że używałem słowa "nie", nie znając słowa "tak". Za to, że stałem się przyczyną nieszczęśliwych zakochań, złudnych nadziei i kobiecej rozpaczy. - Po tych słowach duch niespodziewanie rzucił się na Carentha, wydając z siebie straszliwy krzyk. Potencjalny bohater nie zwrócił na to większej uwagi. - Z powodu kary nie mogę wrócić do zaświatów, dopóki nie przestraszę przynajmniej jednego śmiertelnika. Niestety, nie nadaję się do straszenia, jak sam zdołałeś się przekonać. Próbowałem różnych sposobów, nawet niespodziewanie wyskakiwałem spod łóżek dzieci, lecz z nieznanych mi przyczyn wywoływałem u nich jedynie śmiech. Czy jednak, przybyszu, chcesz wysłuchiwać mej smutnej historii? Jak już zauważyłem, szukasz miasta Erriventów, czyż nie?
Carenth przytaknął.
- Mam na to niezawodny sposób. Stań przede mną - Młodzieniec podszedł. - odwróć się w tamtą stronę - Bohater posłusznie obrócił się w kierunku gładkiej ściany. - spójrz w górę i pójdź kilka kroków naprzód.
Carenth wykonał to polecenie, choć wydawało mu się dziwne. Nagle potknął się, co, rzecz jasna, zaowocowało upadkiem. Powiedział kilka obraźliwych zwrotów pod adresem maga, przy czym użył sformułowań, których nie przytoczyłby żaden porządny narrator z dbałości o moralność czytelnika.
Już miał znowu rzucić zaklęcie światła, gdy jego wzrok padł na miejsce, gdzie wcześniej znajdowała się gładka ściana. Jednak zamiast niej Carenth zobaczył świecącą słabym, niebieskim światłem barierę.
- Najwięcej widać w ciemnościach, czyż nie, przybyszu? Droga wolna!
Potencjalny bohater nieufnie podszedł do bariery. Jednak gdy jej dotknął, nic się nie stało. Zaryzykował i przekroczył ją. Ku jego zdumieniu nie napotkał oporu.
- Dziękuję za pomoc, lecz czy nie wystarczyło powiedzieć, żebym przestał używać zaklęcia światła? - powiedział wreszcie.
- Mówiłem, że metoda jest niezawodna, nie najprostsza. Nie skłamałem, czyż nie?
Co sądzicie? Czy to ma przyszłość?

Admin_Edit Lan Z powodu likwidacji tego działu twój tekst zostaje przeniesiony do "tu wrzuć tekst do zweryfikowania"