Zjednoczenie - prolog, rozdział I

1
Dzień dobry wszystkim! Witałem się na tym forum jakieś 9-10 miesięcy temu. :)

Od jakiegoś czasu piszę powieść osadzoną w quasi-średniowiecznej fantasy. Jest ona bodajże trzecim utworem wchodzącym w skład takiego cyklu, który nazwałem cyklem smoczego rycerza (aczkolwiek starałem się pisać go tak, żeby znajomość poprzednich tekstów nie była konieczna). Ogólnie ciekawi mnie, jak poniższy fragment wypada pod względem warsztatowym i koncepcyjnym.

A ponieważ nie znalazłem w regulaminie, że nie wolno - tych, których uda mi się zainteresować, zapraszam na bloga Eskapizm stosowany, gdzie następne rozdziały zamierzam publikować najwcześniej w całej sieci. Rzecz jasna ciąg dalszy będę zamieszczał także tutaj.

Miłej lektury i z góry dziękuję za wszelkie komentarze.

Uwaga, okazjonalne wulgaryzmy.
* * *
Zjednoczenie
Na niebie zbierały się ciemne chmury. Tłum mieszczan oraz chłopów, uzbrojonych w widły, kosy i w co jeszcze nawinęło się pod rękę, zmierzał niestrudzenie przez las. Trzymając też łuczywa, za nic mieli słońce, które już uciekało za horyzont.
– Na pewno go tam widziałeś? – zapytał jeden mieszczanin innego.
– Ani chybi!
Idrinus, również oświetlający sobie drogę pochodnią, dociekał, dokąd to wszystko zaprowadzi.
Zaczęła padać mżawka; krople spływały po koronach drzew prosto na ludzi. Było jednak wiadomo, że taki deszcz ich nie powstrzyma.
Śnieżynka zarżała nerwowo.
– Spokojnie, moja droga – rzekł Idrinus, schyliwszy się.
Chwycił zawieszony u szyi amulet, czując, jak drży. Rzeczywiście, zaświecił się, inna sprawa, iż nie po raz pierwszy. Miał kształt złotego koła, gdzie wzorem róży wiatrów nałożone były na siebie dwa rubinowe krzyże.
Idrinus wiedział. Cel znajdował się blisko.
Tłum wychodził na szczere pole. Każdy po kolei widział, jak przed nim rozpościera się góra, sięgająca niemalże ku niebu. U jej stóp płynęła wartko rzeczka, a w oddali dało się słyszeć szum wodospadu. Wszyscy się zebrali, unosząc co chwila broń i wydając kakofonię dźwięków.
– To tutaj? – ktoś zapytał.
– Ano! Sam żem widział, jak poczwara leciała mniej więcej stąd!
– Ale jak się tam dostaniemy? – padła wątpliwość ze strony co najmniej kilku osób. Przynajmniej tyle Idrinus zdołał wydobyć z hałasu.
– Tam! Tam coś jest!
Wszyscy jak na zawołanie odwrócili się w stronę źródła krzyku. Jak się okazało, co niektórzy obeszli częściowo górę i znaleźli niedaleko w skale wybrzuszenie, które dawało się naruszyć. Nigdzie indziej nie było widać wejścia.
– Trzeba będzie odsunąć to jakoś! – zawołał jeden z tłumu.
– No to działamy! Na trzy!
Kilka osób przyłożyło dłonie do wybrzuszenia, po czym próbowało je pchnąć, policzywszy do umówionej liczby. Uczynili to samo jeszcze kilka razy, nim głaz przetoczył się do środka.
– No! Idziemy! – ktoś krzyknął.
– Czekajcie, dobrzy ludzie! – zawołał Idrinus, podjeżdżając do wejścia.
Tłum wydawał pomruki, które dało się rozumieć jako: „Na co?”. Jeździec uniósł ręce, żeby uspokoić słuchaczy.
– Nie możemy być pewni, czy ów stwór ukrywa się wewnątrz tej majestatycznej góry. O ile wyrazicie zgodę, z przyjemnością wejdę samotnie, by to sprawdzić.
– A kim ty jesteś, coby nam rozkazywać?! – ryknął jeden z chłopów. – Z drogi nam, jużci my tam wejdziemy!
Ludzie krzyknęli z aprobatą.
– Zdaję sobie sprawę, iż kierują wami silne emocje – przekonywał wciąż Idrinus. – Lecz nadal nalegam, abyście pozwolili najpierw mnie udać się na poszukiwania. Jeśli znajdę poczwarę, solennie obiecuję, że wydam ją wam, a wy uczynicie z nią, co uznacie za stosowne. A jeżeli nie uda mi się wrócić, póki słońce nie znajdzie… wówczas możecie wejść, uznawszy mnie za zabitego. Jednak nie wcześniej.
Zapadła cisza, sporadycznie przerywana pojedynczymi, nic nieznaczącymi głosami. Dopiero po chwili ktoś odezwał się głośniej:
– Solemn… solenmn… Co?!
– A pozwólmy mości rycerzowi najpierw to sprawdzić! – wtrącił się kto inny. – A nuż bestii tam nie ma i tylko marnujemy czas?
Ruszyło jak lawina – kolejni wyrażali aprobatę dla pomysłu Idrinusa. Widać było jednak, że niektórzy przystali nań niechętnie.
– I co, będziemy tu sterczeć jak te kołki? – ktoś nagle zawołał.
– No! Wchodzimy wszyscy, i mości rycerzowi nic do tego!
Rycerz westchnął.
– Bestia to pewnie straszliwa. Gdy się z nią zetkniecie, wnet możecie zostać obarczeni klątwą.
Słysząc to, chłopi jakby się cofnęli. Podobnie jak część mieszczan. „Część” jednak nie znaczyła „wszyscy”.
– A w cholerę z klątwą! – krzyknął ktoś niższy, z rudą brodą zawiązaną w zabawnie wyglądające warkocze, jadący na karym kucu. Krasnolud. – Idziemy! Nie będziemy czasu marnotrawić!
Obok niego dosiadał gniadego wierzchowca inny krępy osobnik, z bujną blond czupryną, który milczał. Wielu ludzi głośno poparło sugestię tamtego.
Zrezygnowany jeździec zszedł ze Śnieżynki. Klacz prychnęła, jakby nie podobał się jej pomysł, by zostawić ją samą.
– W porządku, wszak powstrzymać was nie mogę! Lecz pozwólcie, iż udam się pierwszy!
Rycerz wszedł do środka.

Jak do tego doszło? Idrinus – zakuty w pełną zbroję płytową – stwierdziłby, że zupełnym przypadkiem. To zbieg okoliczności bowiem zadecydował o tym, iż rycerz napotkał tłum, który pragnął tylko śmierci bestii grasującej w okolicach. Również przez zbieg okoliczności dołączył doń, gdyż tak się złożyło, że zmierzał w tę samą stronę. Przy okazji więc pytał ludzi o potwora. „Duży bydlak postury ludzkiej i o proweniencji smoczej” – rzekł jeden z mieszczan. „I zbroję nosił” – dodał inny. Jeszcze chłopi mówili, iż poczwara ta swego czasu spaliła im ładną część zboża. Ogólnie mieszkańcy chcieli stworowi, co to ich nęka, odpłacić pięknym za nadobne.
Ale dzięki temu przynajmniej Idrinus wiedział, że obrał właściwy kierunek. Usłyszawszy o tej bestii, podjął podróż z dalekich stron, byle tylko do niej dotrzeć. Najlepiej jako pierwszy.
Tymczasem, trzymając zapaloną pochodnię, szedł po ciemnej i chłodnej jaskini. Słyszał za sobą okrzyki ludzi, którzy rozdzielali się, a następnie podążali różnymi jej korytarzami. Niektórzy, rzecz jasna, udali się za rycerzem. On zaś musiał na to przystać, czy mu się taki stan rzeczy podobał, czy nie.
Amulet ponownie błysnął. Idrinus czuł się niepewnie, ale teraz jakby mniej. Wiedział, że się nie zgubi. Jednak wśród ludzi od razu rozległy się pomruki.
Trochę czasu minęło, a przedmiot u szyi rycerza zaświecił bardziej. Idrinusa coraz silniej uderzał zapach siarki. W końcu, po nieznośnie długim chodzie, dotarł do legowiska.
Nikogo w nim nie było. Amulet nagle przestał błyszczeć.
Duża, urządzona na planie koła jaskinia zdawała się zamieszkała. Na ziemi znajdował się szeroki, oszlifowany na wierzchu kamień, zwierzęce kości oraz chrust. Przy ścianie zatknięte były łuczywa, obecnie niezapalone. Idrinus rozejrzał się jeszcze raz, mrugnął intensywnie. Może oczy go myliły? Ale nie, tu naprawdę nikogo nie było.
„Nic nie rozumiem” – pomyślał rycerz. „Dlaczego amulet mnie tutaj przyprowadził? To niemożliwe, jakżeby mógł się pomylić?”.
Pozostali wtargnęli do środka, mijając Idrinusa. Rozglądali się po legowisku, kopali stosy, lustrowali ściany. Jakby nie chcieli uwierzyć, że przybyli tutaj na próżno.
Rycerz zauważył też krasnoludów, których widział przed wejściem do wnętrza góry. Odnosił wrażenie, iż co jakiś czas na niego spoglądali.
Gdy znów obrzucił siedlisko wzrokiem, dostrzegł coś wygrawerowanego na ścianie. Podszedł bliżej, mijając dwóch zszokowanych chłopów. Wyobrażone tam było gadzie oko przedzielone od góry mieczem.
Z niedowierzania nie mógł oderwać wzroku. W tym momencie amulet zaświecił ponownie.
Ten symbol.
„To byłoby zbyt proste…” – pomyślał Idrinus z goryczą.
– I co? Coś ciekawego? – rzekł krasnolud z rudą brodą, podchodząc do rycerza. Ten nie odpowiedział.
Krępy osobnik przyjrzał się rysunkowi. Poczuł obrzydzenie, po jego minie dało się rozpoznać pogardę.
– A co to za gówno? – Krasnolud splunął na oko.
Idrinus aż zesztywniał, szybko się jednak opanował. I tak nikt by tego nie zauważył.
– Horin, kultury trochę – skarcił drugi krępy osobnik pobratymca. – Potwór potworem, ale…
– Właśnie, potwór potworem. Więc nie wiem, co cię to obchodzi.
– Trzeba szukać dalej! – rzekł wreszcie jeden z ludzi. W tym czasie do legowiska przybywali kolejni.
– Dobrzy ludzie! – zawołał Idrinus. Jaskinia zadudniła od jego donośnego głosu. – Sądzę, że stwór przebywa gdzie indziej!
Rozległy się gniewne okrzyki i jęki zawodu.
– No to gdzie on jest?! – zapytał ktoś.
– Tego nie wiem. Muszę udać się w dalszą podróż i to odkryć.
– Pójdziemy z mości rycerzem!
Wielu odezwało się, aprobując pomysł.
– Nie zgadzam się – odparł Idrinus. – Macie własne problemy. Rodziny, ziemię, pracę. Pragnę wyruszyć samotnie. A teraz chciałbym, byście mnie przepuścili, dobrzy ludzie.
Rycerz przeszedł przez zbierający się tłum, nie czekając na reakcję. Ludzie zresztą rozstąpili się instynktownie, czując choć część respektu wobec członka wyższej warstwy społecznej. Czym prędzej skierował się w stronę wyjścia.
Idrinus pozbył się tłumu, a przynajmniej taką żywił nadzieję. Cieszył się, że mimo wszystko wyszło tak, jak sobie zaplanował. Wiedział, że musi działać szybko, lecz pocieszał się myślą, iż nic już nie mogło stanąć na drodze temu, by wypełnił misję.

– Niech go licho porwie. Mogliśmy go zatrzymać – stwierdził Horin, kiedy już obaj z Gunnarem jechali na kucach.
– I co by ci to dało? Rycerz chce upolować bestię, normalna historia.
– A mnie się to wcale a wcale nie podoba. Koniecznie chciał wejść sam, jeszcze coś mu się świeciło na szyi…
– Tak, też to zauważyłem ¬– odparł Gunnar. – Znaczy… Sam nie wiem, co o tym myśleć.
– A o czym niby chciałbyś myśleć, co? Pośledzić go trzeba, dopaść nawet. Może coś wie.
– Nawet jeśli, i tak zrobiliśmy, co mieliśmy. Ale w sumie, bracie… coś w tym jest. Pojedziemy traktem i jak los da, to wypatrzymy, dokąd jedzie. Tylko dużo czasu nad tym nie spędzimy, bo trzeba wracać.
Horin namyślał się chwilę, aż odpowiedział:
– Psiakrew… No nic. Może faktycznie przy okazji powiemy, komu trzeba.


I

Dzień wcześniej

Szukając na nowo własnego miejsca w świecie, smoczy rycerz Kalderan postanowił poświęcić się zwalczaniu zła. W praktyce sprowadzało się to do jednego: bronił ludzi przed bandytami oraz potworami. Życie stwarzało mu ku temu wiele okazji, ponieważ chętnie wylatywał z jaskini, aby nacieszyć oczy pięknymi krajobrazami. Tak było i tym razem.
Rozbójnicy grozili kobiecie, która trzymała w rękach płaczące niemowlę. Wyprowadzili ją na łąkę niedaleko drzew, zapewne z dala od domu; Kalderan nie zauważył w okolicy żadnej budowli. Zbirów naliczył czterech. Jeden mówił coś do ofiary i zaczynał się do niej dobierać, reszta tylko stała, pewnie żeby uniemożliwić niewieście ucieczkę. Smokowiec natychmiast wkroczył.
Bandyci, usłyszawszy odgłos skrzydeł, odwrócili się. Wtedy półsmok wbił miecz w czaszkę tego, który zwracał się do kobiety. Zbir osunął się bezwładnie, a smoczy rycerz wylądował, nie spuszczając wzroku z zaskoczonych ludzi. Niewiasta stała za jego plecami. Dziecko zawyło jeszcze głośniej.
Kalderan doskonale pamiętał rady, których swego czasu udzielił mu przyjaciel.
– Nie obawiajcie się – rzekł do ratowanych.
Rozbójnicy otrząsnęli się z szoku. Wyjęli miecze i z okrzykami ruszyli na smokowca. Nawet pomimo tego, co widzieli, łudzili się, że mają szanse z wytrawnym, potężnie zbudowanym wojownikiem. Jacy naiwni.
Zaatakowali półsmoka jednocześnie. Wszystkie ciosy, choć silne, Kalderan sparował. Bandyci cofnęli się, po czym jeden znów natarł. Nim pozostali zadziałali, smoczy rycerz przeorał mu klatkę piersiową. Zbir wypluł krew, zatoczył się, padł nieprzytomny.
Smokowiec zaryczał triumfalnie. Rozbójnicy zadygotali ze strachu, aż z krzykiem uciekli w stronę lasu.
Półsmok schował miecz za plecy. Przez chwilę był w swoim żywiole; omal nie zapomniał, dlaczego właściwie zaatakował bandytów. Odwrócił się w stronę kobiety, która wpatrywała się w smoczego rycerza z przestrachem. Dziecko nadal płakało. Niewiasta przysunęła je bliżej piersi, kiedy wyciągnął doń rękę. Pokręciła głową. Kalderan spoglądał ze współczuciem najpierw na niemowlę, potem na kobietę, dopóki nie zdał sobie sprawy, że to nie ma sensu. Z gadziej mimiki nie potrafili odczytywać emocji.
Niewiasta powoli odsunęła się od smoczego rycerza, nie przestając na niego patrzeć. Półsmok nie podchodził. Czego by nie zrobił, ona i tak nie przekona się do kogoś, kto pochodzi z zupełnie innej rasy. Z czasem kobieta zaczęła uciekać, aż zniknęła Kalderanowi z oczu.
Westchnął głęboko.
Chciał już odejść, kiedy usłyszał ludzki pomruk. Człowiek, którego zranił w klatkę piersiową, niemrawo próbował wstać. Smokowiec rozłożył skrzydła; nie chciał zawracać sobie nim głowy.
W tej samej chwili posłyszał smoczy ryk, dochodzący od strony lasu. Znieruchomiał.
Szybko jednak się opanował i wyciągnął miecz. Usłyszał ludzkie krzyki przemieszane z gadzimi warknięciami. Ten drugi dźwięk znał zbyt dobrze – to nie był smok. Zaraz zza drzew ukazało się oblicze niespodziewanego gościa, na którego Kalderan wciąż patrzył z rezerwą.
Inny smokowiec. Drenzok.
Jak smoczy rycerz należał do półsmoków czerwonych, tak nowo przybyły był czarnym. Jego łuski miały kolor smoły; jedynie brzuch, błony na skrzydłach oraz policzkach jawiły się jako ciemnożółte. Z potylicy wyrastały cztery krótkie rogi, zdecydowanie krótsze od tych dwóch, które miał Kalderan. Po grzbiecie biegła parada rzadkich kolców, przy wierzchu ogona coraz mniejszych, aż w połowie zanikały kompletnie. Był zupełnie nagi, nie nosił nawet prostych ozdób. Prezentował dzięki temu masywną sylwetkę, niczym nieustępującą tej, którą eksponowałby smoczy rycerz.
Drenzok poszybował tuż nad ziemią i wylądował przed czerwonym smokowcem. Kalderan schował miecz, ale wciąż milczał. Czarny półsmok patrzył na niego z mieszaniną wściekłości, kpiny oraz politowania.
– Witaj. Kalderan. – Nagle jego uwagę przykuł kirys łuskowy, który czerwony smokowiec nosił wraz z naramiennikami. – Zmieniłeś zbroję? To do ciebie niepodobne.
– Czego chcesz? – spytał Kalderan zniecierpliwiony.
Drenzok prychnął z rozbawieniem.
– Pytasz, a wiesz. Ja wszystko widziałem. Ci… ludzie uciekali od ciebie, czy nie tak? – Czarny półsmok wymówił „ludzie” w obcym, ludzkim języku, nie szczędząc pogardy.
Smoczy rycerz milczał.
– Nie masz mi nic do powiedzenia? – syknął Drenzok. – Ta kobieta od ciebie uciekła, mylę się? – Zawiesił głos, ale Kalderan wciąż nie odpowiadał. – Ile razy mam powtarzać? Daj sobie spokój, do cholery.
Słychać było ludzki pomruk. Dopiero wtedy smokowcy przypomnieli sobie, że nadal leży tutaj człowiek, który próbuje wstać. Czarny bezceremonialnie wbił mu pazury w brzuch. Mężczyzna drgnął w konwulsjach, po czym padł na wieczność.
– Skoro już zabijasz, rób to porządnie – odezwał się Drenzok. – Tamtych też zarżnąłem, bo tobie nie starczyło odwagi.
– Chroniłem kobietę – odparł Kalderan z emfazą.
– Co to zmienia? Myślisz, że rzucą takie życie, bo ktoś ich połaskotał? Zapomnij. Byłbyś już trupem, gdybyście zamienili się miejscami. Czyżbyś zapomniał, jak wtedy ludzie cię potraktowali? Ochroniłeś ich osadę, pamiętasz?
Smoczy rycerz rozłożył skrzydła.
– Co, dalej wolisz narażać swoje niewarte splunięcia życie? – ciągnął czarny smokowiec. – Nic nie pojąłeś. Nic!
Kalderan wzbił się w powietrze.
– Jam smoczym rycerzem, barbarzyńco. Zaszczyt to dla mnie. Nakłada na mnie powinności, z których nie mogę zrezygnować.
– Nie. – Drenzok ruszył w ślad za czerwonym półsmokiem. – To nie tak, że ty nie możesz. Ty po prostu nie chcesz. Nawet jak smoczy ludzie jeszcze żyli, uważałem tę waszą doktrynę za śmieszną. Myślałeś, żeby ją rzucić? Chociaż raz? Kurewska ułuda, nic więcej.
Smoczy rycerz z warknięciem wyciągnął miecz.
– Powiedz o smoczych rycerzach jeszcze słowo.
Barbarzyńca zaśmiał się.
– Grozisz mi?
– Wyzywam cię.
– Ha! Przyjmuję. Wylądujmy, bo nie chce mi się wisieć w powietrzu.
Tak uczynili. Drenzok założył ręce na piersi i przyglądał się smoczemu rycerzowi z kpiącym uśmiechem. Kalderana irytowało to zachowanie, a jednocześnie zastanawiało. Czy naprawdę pozwolił się czarnemu półsmokowi sprowokować?
– O ile pamiętam – odezwał się tamten – twój kodeks nakazuje ci walczyć honorowo. Widzisz u mnie broń? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął: – Nie widzisz. No to odłóż tę klingę.
Smoczy rycerz nie miał już żadnych wątpliwości wobec tego, co chciał osiągnąć barbarzyńca. Z drugiej strony, owszem, musiał traktować przeciwnika honorowo, więc powinien się dostosować. Nawet do tak cynicznego, zarozumiałego pomiotu, jakim był Drenzok.
Kalderan schował miecz, po czym odstawił go pod najbliższe drzewo.
– Będziemy walczyć bronią daną nam przez naturę – rzekł, wróciwszy przed oponenta.
– I to ja rozumiem! – pochwalił pobratymca czarny smokowiec. Nie przestawał się uśmiechać. – A co ze zbroją? Ją też masz zdjąć.
Tego było już za wiele.
– Smoczy rycerz nie może zdjąć zbroi – wycedził Kalderan.
Drenzok zaśmiał się gromko.
– Cholernie zabawne! Wymądrzacie się, że macie traktować przeciwnika z honorem, ale jak trzeba przez to zdjąć zbroję, ta zasada nie jest już ważna, w ogóle! Więc tak wygląda ta twoja świętość, Kalderan? Jak stek sprzecznych bzdur?
Smoczy rycerz nie wytrzymał – rzucił się z rykiem na barbarzyńcę. Czarny półsmok usunął się w bok. Chwycił pobratymca za rękę, wolną dłonią zadrapał mu policzek. Kalderan odwrócił się gwałtownie, tak że uwolnił się z uścisku Drenzoka. Atakował jak szalony. Przeciwnik z trudem unikał, kilka razy czerwony smokowiec go trafił.
Barbarzyńca rozłożył skrzydła, odleciał kilka stóp do tyłu. Smoczy rycerz poszybował w jego stronę. Czarny półsmok uniknął ciosu. Chwycił Kalderana za ogon, wykorzystując to, że się nie zatrzymał. Omal nie poleciał wraz z nim, ale zaparł się mocniej stopami o ziemię. Czerwony smokowiec zorientował się, w czym rzecz, i zahamował, inaczej wkrótce uderzyłby głową o drzewo.
Obaj się cofnęli. Kalderan próbował odzyskać rozsądek; wpadł w szał, który szczęśliwie nie skończył się dla niego niczym groźnym. Drenzok też pozwolił sobie na chwilę wytchnienia.
Nagle czarny półsmok wzbił się w powietrze, zamierzał zapikować. Czerwony nie pozostawał dłużny. Jednak barbarzyńca nabrał wysokości szybciej, ruszył więc do ataku. Kalderan przyjął gardę, ale Drenzok uderzył tak gwałtownie, że z trudem utrzymał równowagę. Nim wyprowadził kontrę, czarny smokowiec już odleciał. Smoczy rycerz wzniósł się i zaczął krążyć wokół przeciwnika. Oczekiwał jego reakcji.
W końcu obaj się starli. Uderzali pazurami, gryźli, nie odchodzili od siebie nawet na krok. Co rusz jeden bądź drugi tracił część wysokości, tylko po to, żeby ją odzyskać. Wszystko dopóki Drenzok nie chwycił ręki Kalderana, kiedy ten natarł ponownie. Czarny półsmok wbił szpony drugiej dłoni w wolne ramię smoczego rycerza, po czym, niby drapieżnik, przyczepił się pazurami u stóp do podudzi. Zaczął spychać go na dół. Choć nie bez problemu. Czerwony smokowiec starał się uwolnić, ruszał ręką, którą trzymał barbarzyńca. Ale to on miał przewagę.
Drenzok w końcu przyszpilił Kalderana do ziemi. Rykiem dodał sobie animuszu.
Szarpali się jeszcze przez chwilę. Smoczy rycerz próbował wywrócić czarnego smokowca, tak żeby mieć go nad sobą, ale nadaremnie. Barbarzyńca uwolnił rękę przeciwnika i drapnął w policzek. Czerwony półsmok warknął, ale przestał się stawiać.
– I co teraz? – spytał poważnie Drenzok.
Kalderan milczał. Nie chciał uznać zwycięstwa czarnego smokowca, ale co innego mógł zrobić?
Barbarzyńca westchnął.
– Kalderan… Zacznij wreszcie myśleć. Żyjesz kodeksem, który po Iklestrii jest gówno wart… a jak wpadasz w szał, i tak o nim zapominasz.
– Jam smoczym rycerzem… – syknął czerwony półsmok. – Nie przeszkodzisz mi… Muszę pomagać… być wzorem…
– Wybij to sobie z głowy, do cholery!
Smoczy rycerz spojrzał w niebo. A przynajmniej starał się, gdyż ciągle choć kątem oka widział tego bękarta.
– Chętnie bym cię zabił – ciągnął Drenzok. – Nawet broni oddechowej nie użyłem. Widzisz, jaki jesteś słaby? Jeszcze nadal karmisz się złudzeniami. Wiesz co? Naprawdę chciałbym cię zabić. Ale tego nie zrobię.
Barbarzyńca uwolnił z ciała Kalderana wszystkie pazury. Wciąż jednak pochylał się, spoglądając mu w oczy.
– Musimy… – zaczął smoczy rycerz. – Musimy… współpracować… Smoczy ludzie odrodziliby się…
Drenzok wybuchnął śmiechem.
– Dureń z ciebie, Kalderan. Co te urojenia z tobą zrobiły? Jak niby chcesz przywrócić Iklestrię? Smoczych ludzi? Wiesz w ogóle, co zrobić?
Czerwony smokowiec namyślił się chwilę. Ostatecznie pokręcił głową.
– Otóż to. Nie wiesz. Tak jak ja zresztą. Jesteśmy ostatni, pogódź się z tym! A skoro tak bardzo chcesz żyć z innymi, poleć do jaszczurów. Cały czas starasz się o szacunek u rasy, której to nie obchodzi, a wyobraź sobie, że oni od razu powitają cię z honorami. Każdy smok ci to powie.
Czarny półsmok wstał, a zaraz za nim smoczy rycerz. Barbarzyńca ani myślał mu pomóc.
– Będę żył po swojemu… – wychrypiał Kalderan.
Drenzok wydał pomruk dezaprobaty.
– Dosyć. Chcesz, żeby mówiono do ciebie jak do kamienia? Dobrze. – Rozłożył skrzydła. – Ale jak następnym razem wylądujesz na bagnie, to na mnie nie licz!
Barbarzyńca wzbił się w powietrze. Wkrótce zniknął czerwonemu smokowcowi z oczu.

Kiedy już Kalderan wrócił do jaskini w górskiej skale, zbliżał się zachód słońca. Teraz zapadała noc.
Siedział, wpatrując się w ognisko. Płomienie zdawały się tańczyć nieprzerwanie w chaotycznym rytmie. Zawsze to jakaś rozrywka. Smoczy rycerz miał posępny humor, chociaż nie umiał stwierdzić, z jakiego powodu najbardziej.
Przecież ochronił kobietę z dzieckiem. Tak jak poradził mu Gabriel, niedawno poznany płatnerz i przyjaciel – rzekł słowa otuchy. Nie krzyczała, ale smokowiec widział wyraźnie, że uciekała ze strachu. Ze strachu przed nim. Czy to możliwe, aby ludzie naprawdę Kalderana nie szanowali, czego by nie zrobił? Bo zawsze widzieli go jako potwora, nie istotę rozumną? Półsmok pomyślał, iż mógł zostać przez Gabriela okłamany, lecz szybko to odegnał. Pomogli sobie nawzajem, do tego płatnerz regularnie sprawdzał zbroję smoczego rycerza, nie chcąc nic w zamian. Ale skoro człowiek nie działał w złych intencjach, co smokowiec zrobił nie tak?
Drenzok znowu się pojawił, znowu śmiał obrażać to, co Kalderan uważał za święte. W trywialny sposób go sprowokował, a potem jeszcze upokorzył. Na dodatek wspomniał o tym felernym dniu! Czerwony smokowiec uratował wtedy osadę przed najazdem rozbójników, za co namiestnik króla „odwdzięczył” się, zarządzając egzekucję. Wieśniacy, którzy już wcześniej lżyli smoczego rycerza, poparli decyzję jednogłośnie. Tego dnia też jego dawny kirys płytowy uległ zniszczeniu i trzeba było wymienić zbroję na inną. Aż dziw, że wtedy, gdy nie było już dla niego nadziei – barbarzyńca uratował mu życie. A to nie jedyny taki przypadek.
„Gardzi mną, lecz jednocześnie chroni” – pomyślał smoczy rycerz. „Jaki ma w tym cel? Czyżbym był dla niego…”.
Nie wiedział, jak dokończyć. Zresztą nieważne. Liczył szczerze, że już nigdy Drenzoka nie spotka.
Kalderanowi znów przyszła do głowy Iklestria. Skierował wzrok na wygrawerowany przy jednym z dwóch wyjść symbol – gadzie oko przedzielone od góry mieczem. Znak smoczych rycerzy, głównej siły wojskowej królestwa; „obserwowali” je i chronili przed najeźdźcami. Ludem naga chociażby.
Wężokrwiści, mający zwierzęce głowy oraz ogon zamiast nóg, podstępem wkradli się do Iklestrii. Obarczyli kraj potężnymi zaklęciami, które sprawiały, że w smokowcach budziła się agresja – emocja już bez tego silna jak w żadnej innej rasie. Rasa wojowników poczęła się wyniszczać, a Kalderan też brał w tym udział. Kochał swoje królestwo, jednak, niech poświadczą same smoki – nie potrafił tego kontrolować. Gdy zaś magowie znieśli czar, było już za późno. Osłabieni smokowcy nie mogli stawić czoła ani naga, ani parszywym ludziom. Parszywym, gdyż bez mrugnięcia okiem złamali traktat o zawieszeniu broni i sprzymierzyli się z wężokrwistymi. A te gady miały jeden cel: wytępić wszystkich smoczych ludzi. Wszystkich, bez wyjątku.
Cudem przetrwał tę rzeź. Obok Drenzoka był prawdopodobnie jedynym smokowcem, któremu udało się uciec, choć uczynił to wbrew własnej woli.
Smoczy rycerz wstał i obejrzał symbol z bliska. Nie chciał uwierzyć, gdy dowiedział się, że jego tułaczka trwa już dwanaście lat. Nie wiedział jednak, ile z tego czasu mieszka w owej jaskini. Dawno do niej przywykł, a charakterystyczny zapach siarki nawet polubił.
Teraz nie był głodny. Po powrocie zjadł mięso, które upolował na zapas. Nie mogło jednak umknąć jego uwadze, że pożywienie znalazł z trudem. Od dłuższego czasu stawało się to coraz bardziej uciążliwe. Prędzej czy później będzie musiał przenieść się gdzie indziej, choć ledwo potrafił przyjąć to do wiadomości.
A potem wszystko od nowa. Dalej będzie trwał w tym śnie, w który zapadł podczas upadku Iklestrii. Dalej będzie przeżywał upokorzenia ze strony niewdzięcznych ludzi, dalej będzie robił wszystko, żeby chociaż przeżyć. Jakby był zwierzęciem, nie istotą rozumną.
Kalderan z rykiem uderzył obok symbolu. Cierpliwie znosząc ból, wwiercał się pięścią w ścianę.
– Jak długo jeszcze przyjdzie mi to znosić?
Nie, naga nigdy nie pokonali w tej wojnie smoczych ludzi. Jego pobratymcy wciąż żyją. To przeznaczenie nie pozwala smoczemu rycerzowi się z nimi zobaczyć. Wszystko przez nie.
Smokowiec stawał się śpiący. Dobrze, może przynajmniej w nocy znajdzie ukojenie; choć pewnie jak zwykle los ześle mu koszmar. Wyciągnął miecz, uklęknął na jednej nodze, po czym zaczął odmawiać wezwanie do odkupienia. Przepraszał za wszelkie pokusy, które niesie ze sobą życie doczesne, oraz prosił smokorycerskich bogów o błogosławieństwo. Powołał się na kodeks, mający stanowić jego podporę moralną. Kalderan przemawiał jakby w transie, lecz nie dał ponieść się zapałowi. Nie był w stanie.
Kiedy skończył, zgasił ognisko i usiadł, krzyżując nogi. Z czasem twardo zasnął.

Między wypalonymi skałami ze spiczastymi urwiskami znajdują się liczne przepaście, a w oddali wznosi się wulkan, z którego ulatuje gęsty dym. Wszystko to pod różowawym niebem, gdzie krążą skrzydlate istoty. Z tej odległości smoczy rycerz nie rozpoznaje żadnej.
Kalderan czuje ciepło, ale nie tak przenikliwe, jak myślał w pierwszej chwili. Pobliże wulkanu stanowiło niegdyś teren czerwonych smokowców; nawet gdy je porzucili, niektórzy odbywali pielgrzymki do mieszkających tam smoków. Choć parokrotnie sam był w takim miejscu, tej krainy nie kojarzy w ogóle.
Idzie przed siebie. Przepaście pokonuje na skrzydłach.
Krajobraz nie zmienia się, z powietrza słychać przeraźliwe skrzeki. Stworzenia nie zwracają na smoczego rycerza uwagi. Półsmok widzi, jak niektóre wzlatują niedaleko jednej ze skał. Stamtąd, oprócz nich, krzyczy coś jeszcze, ale Kalderan nie potrafi odgadnąć co. Podlatuje bliżej.
Nie, nie „co” krzyczy. To „kto”. Smokowiec rozpoznaje tę mowę.
– Na pomoc! Pomocy!
To jego ojczysta.
Kalderan wyjmuje miecz, po czym zrywa się do biegu. Przelatując kolejną przepaść, dostrzega zagrożenie – wiwerny i daktyle. Daktyle są gadami o ostrych dziobach oraz ptasim wyglądzie, z tą różnicą, że mają twardą skórę tudzież nietoperze skrzydła. Wszystkie stwory krążą wysoko, ciągle warcząc lub skrzecząc; co jakiś czas opadają za krawędź skały. Tam trzymają się jej łuskowe dłonie, nad którymi wystają skrzydła. Jedno wygląda, jakby opadło.
Półsmok słyszy jęki rozpaczy. Tymczasem gady dostrzegają go i atakują.
Smoczy rycerz nabiera w płuca powietrza. Po chwili zalewa potwory rzeką płomieni. Niektóre zaczynają się palić, lecz reszcie nie czyni to większej krzywdy. Wszystkie jednak odstrasza na tyle, że się wycofują.
– Pomocy!
Przy wołającym została wiwerna, która próbuje go dorwać. Kalderan rusza, wydaje smoczy ryk. Tym zyskuje sobie zainteresowanie bestii, wychylającej jaszczurzy łeb. Tnie ją po szyi. Potwór zręcznie unika. Atakuje szczęką, lecz smokowiec odskakuje w bok. Musnęło mu zbroję łuskową. Półsmok znów się zamachuje.
Na skale ląduje głowa wiwerny, wrzeszcząca jeszcze przez chwilę. Sam stwór spada w przepaść. Łeb drga konwulsyjnie, aż całkiem nieruchomieje.
Smoczy rycerz chowa miecz i wyciąga uratowanego na skałę. Jest to przedstawiciel jego rasy, tylko niższy, ze szkarłatnymi łuskami, bardziej podłużną paszczą, krótkimi rogami oraz wypustkami kostnymi na policzkach. Klękając obunóż, dyszy z wyczerpania. Na opadniętym skrzydle znajdują się rany.
Kalderan dopiero teraz zauważa, że nie ma do czynienia ze smokowcem, lecz ze smokowczycą. To kireni.
Smoczy rycerz pomaga jej wstać. Półsmoczyca podnosi się z trudem.
– Dziękuję, smoczy rycerzu. Myślałam, że zginę… Jak mnie znalazłeś?
„Tak musiał zdecydować los” – myśli Kalderan. Jednak zamiast tego pyta:
– Jak się nazywasz?
– Antreri. Przepraszam, muszę usiąść…
Smokowiec kiwa głową, po czym odprowadza kirenę pod strome urwisko. W powietrzu nie słychać już odgłosów wiwern ani daktyli, żadne też nie wypełnia sobą różowawego nieba.
Siadają. Rana na skrzydle boli Antrerę, ilekroć smoczy rycerz je dotyka. Najgorsze, że nie ma niczego, czym mógłby zabandażować kończynę. Chociaż nigdy nie wiadomo, co przydarzy się we śnie.
Właśnie, sen. Tam wszystko jest możliwe. Musi tylko…
– Nie musisz się męczyć, Kalderanie z klanu Zyrekhen, synu Kordyrana – mówi Antreri. – Moje skrzydło zasklepi się…
Półsmok czuje się osłupiony.
– Skąd znasz moje pełne miano?
– To jest sen, nie pamiętasz? – Smokowczyca uśmiecha się. – Wszystko, o czym wiesz, pojawia się tutaj.
– Nie znam tego miejsca.
– Możliwe, że zostało ono w twojej świadomości. Wielu rzeczy nie pamiętamy, ale kiedy przychodzi co do czego, potrafimy je odtworzyć.
Smoczy rycerz spuszcza głowę i delikatnie podnosi ogon. To ma sens.
– Dzielnie walczyłeś z tymi potworami – odzywa się Antreri. – Szczególnie z wiwerną. Zupełnie jakbyś był już w tym doświadczony.
– Kiedyś… zmierzyłem się z jedną – podejmuje Kalderan. – Aby zostać pasowanym na smoczego rycerza.
– Stare czasy z Iklestrii?
Półsmok smutno kiwa głową.
– Tak rzadko… – zaczyna nową myśl, ale zawiesza się.
– Tak?
Smokowiec mówi dopiero po chwili:
– Tak rzadko… mam okazję porozmawiać z kimś w swej mowie. Smoczy ludzie nie żyją…
– Smoczy ludzie? Oni zawsze żyją, w twoim sercu. Nie możesz myśleć, że jest inaczej, musisz tylko umieć ich odnaleźć. Ocaliłeś mnie, więc z pewnością ci na tym zależy.
Kalderan milczy zamyślony. Nagle Antreri ponownie się odzywa:
– Czy chciałbyś czasem coś zrobić? Sprawić, by smoczy ludzie odrodzili się?
Smoczy rycerz znów spogląda na kirenę. Smokowczyca ma zadziwiającą umiejętność spoglądania w głąb czyjejś duszy, tak że nawet półsmok nie zdaje sobie sprawy, iż naprawdę o tym myśli. I bez tego zresztą wydziela jakąś niewytłumaczalną aurę, która przyciąga uwagę Kalderana.
Chce przy niej być. Jak przy bliskiej przyjaciółce. To nic, że istnieje tylko we śnie.
Właściwie… dlaczego przez tyle lat tułaczki nie zrobił nic, by odnaleźć pobratymców?
– Nie obwiniaj się – mówi Antreri, jakby czytała w myślach. – Jestem pewna, że próbowałeś uczynić coś w tym kierunku. Jednak z czasem straciłeś nadzieję i usiłujesz żyć z tym, co masz. Nie chciałeś tego, lecz uznałeś, że nie masz wyboru. Zgadłam?
Smokowiec ostrożnie kiwa głową.
– Twój wzrok mówi, że bardzo pragniesz odszukać smoczych ludzi – ciągnie kireni. – Zatem, bracie, przybliż się, coś ci szepnę…
Ostatnio zmieniony śr 03 lut 2016, 08:57 przez Knight Martius, łącznie zmieniany 1 raz.
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

2
Witaj Marcinie.

Bardzo nie podoba mi się sposób w jaki piszesz. Do tego stopnia, iż nie zabrnąłem zbyt daleko.

Jako czytelnik chciałbym, abyś namalował słowami scenę i opisał historię w taki sposób, bym z przyjemnością śledził jej przebieg mając Twój świat przed oczyma.

Tymczasem odniosłem wrażenie, że Ty się gdzieś śpieszysz, a w dodatku czytelnika uznałeś za "piąte koło u wozu".

- Nie dajesz szansy czytelnikowi by wczuł się w sytuację (brak opisów)
- Niechlujnie składasz zdania (nie myślisz o tym jak najlepiej przelać to, co masz w głowie na tekst, uznając, że byle jak wystarczy.)
- W tym, co opisujesz lub w sposobie opisu brakuje logiki.


W poniższym fragmencie zaznaczyłem to, co mi wyjątkowo zgrzyta:

"Na niebie zbierały się ciemne chmury. Tłum mieszczan oraz chłopów, uzbrojonych w widły, kosy i w co jeszcze nawinęło się pod rękę (1), zmierzał niestrudzenie przez las. Trzymając też łuczywa, za nic mieli słońce(2), które już uciekało za horyzont.
– Na pewno go tam widziałeś? – zapytał jeden mieszczanin innego(3) .
– Ani chybi!
Idrinus, również oświetlający sobie drogę pochodnią, dociekał, dokąd to wszystko zaprowadzi. (4)
Zaczęła padać mżawka; krople spływały po koronach drzew prosto na ludzi. Było jednak wiadomo, że taki deszcz ich nie powstrzyma. (5)
Śnieżynka zarżała nerwowo.
– Spokojnie, moja droga – rzekł Idrinus, schyliwszy się.
Chwycił zawieszony u szyi amulet(6)
, czując, jak drży. Rzeczywiście, zaświecił się, inna sprawa, iż nie po raz pierwszy. (7) Miał kształt złotego koła, gdzie wzorem róży wiatrów nałożone były na siebie dwa rubinowe krzyże.(8)
Idrinus wiedział. Cel znajdował się blisko.
Tłum wychodził na szczere pole. Każdy po kolei widział, jak przed nim rozpościera się góra,(9) sięgająca niemalże ku niebu. U jej stóp płynęła wartko rzeczka, a w oddali dało się słyszeć szum wodospadu. Wszyscy się zebrali, unosząc co chwila broń i wydając kakofonię dźwięków. (10)
– To tutaj? – ktoś zapytał.
– Ano! Sam żem widział, jak poczwara leciała mniej więcej stąd! "

I tak:
1) Język "podwórkowy" nie bardzo mi się podoba.
2, 3, 4, 5) Niefortunne sformułowania. Od chmur do deszczu, od zmierzchu do nocy - czas jakoś dziwnie pędzi u Ciebie, a mżawka raczej nie zatrzymuje zdeterminowanych ludzi więc nie trzeba na to zwracać uwagi.
6) Można odnieść wrażenie, że to koń nosi amulet ;)
7) "Czując, jak drży - rzeczywiście, zaświecił się" - Czy Ty czytasz to, co piszesz? "Usłyszał muzykę, rzeczywiście gramofon był czarny".
8) Facet się schyla, bierze w rękę medalion który, drży, świeci i jeszcze przy okazji można go obejrzeć dokładnie...
9) To zdanie fizycznie sprawia ból - chciałbym abyś wiedział. Rozpościerająca się góra :shock:
10) To nie widzieli tego wodospadu? Przecież to nie była duża góra skoro część grupy ją obeszła o czym piszesz za chwilę. Co za kakofonię? od unoszenia broni chyba specjalny hałas nie powstaje?

Marcinie.
Dalej nie czytałem, ale po powyższym fragmencie uważam, że powinieneś naprawdę solidnie przemyśleć raz jeszcze to, co chcesz napisać.
Historia, którą masz w głowie jest z pewnością ciekawa, ale to nie wszystko. Ty MUSISZ ją w równie ciekawy sposób przedstawić bo w innym razie żaden czytelnik nie będzie chciał jej czytać. Ja nie brnę dalej, ani słowa, a to co przeczytałem (i zacytowałem powyżej) stanowi - w moim rozumieniu - próbę wirtualnego gwałtu ;)

Moje rada:
- Przemyśl dokładnie sceny, które chcesz opisać.
- Ułóż je w schemat przyczynowo-skutkowy, możesz dla ułatwienia go przenieść na papier.
- Zamknij oczy i wyobraź sobie te sceny ze szczegółami, poczuj jakbyś tam był.
- Przemyśl jak bohaterowie reagują na daną sytuację i dlaczego właśnie tak (musisz umieć to uzasadnić)
- Opisz to (nie śpiesząc się nigdzie i nie starając zmieścić w jak najmniejszej liczbie słów)
- Przeczytaj po sobie i popraw to, co uznasz za stosowne (czynność powtórz kilka razy)
- Odłóż na kilka dni i potem znów przeczytaj (spróbuj wczuć się w kogoś, kto nie zna historii) i popraw.
- Wrzuć tu by zmazać złe wspomnienia ;)

Pozdrawiam i życzę powodzenia!

zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony śr 03 lut 2016, 08:55 przez Jacek Łukawski, łącznie zmieniany 1 raz.
Zapraszam: http://www.jacek-lukawski.pl

3
Nie odpisałem wczoraj, ponieważ chciałem się najpierw zdystansować (bo czego bym nie zrobił, na ostrą krytykę zawsze reaguję różnie...). Mogę więc tylko podziękować, że zainteresowałeś się lekturą mojego tekstu, i przykro mi, że nie przypadł Ci do gustu, szczególnie iż jednak trochę nad nim pracowałem.

Wdam się jednak w polemikę, bo chcę lepiej zrozumieć swoje błędy.
Jacek_L pisze:- Nie dajesz szansy czytelnikowi by wczuł się w sytuację (brak opisów)
Co do opisów, to jednak trochę się tego boję, bo jedną z wad mojego stylu jest stosowanie tzw. waty słownej/purpurowej prozy, tzn. mam tendencję do używania zbędnych wyrażeń albo podawania informacji, których czytelnik jest w stanie domyślić się z kontekstu. Po części zresztą jest to świadomy zabieg, gdyż np. nie opisałem wyglądu Śnieżynki (ani nawet nie napisałem wyraźnie, że jest to koń), bo 1) akcja pierwszego fragmentu dzieje się z perspektywy Idrinusa, a on doskonale wie, jak wygląda jego klacz, 2) w zamyśle czytelnik, śledząc tekst, miał się sam domyślić, kim jest Śnieżynka.

Choć po zaznaczonych przez Ciebie fragmentach teraz sam widzę, że - przynajmniej na początku - wrzucałem frazesy zamiast opisów.
6) Można odnieść wrażenie, że to koń nosi amulet ;)
Cóż, "schylenie się" nie odnosiło się do sprawdzenia amuletu. Mnie się to wydawało jasne, ale skoro istnieje rozbieżność w interpretacji, spróbuję coś z tym zrobić.
Co za kakofonię? od unoszenia broni chyba specjalny hałas nie powstaje?
Unoszenie broni i wydawanie dźwięków to były dwie różne czynności...
- Przeczytaj po sobie i popraw to, co uznasz za stosowne (czynność powtórz kilka razy)
- Odłóż na kilka dni i potem znów przeczytaj (spróbuj wczuć się w kogoś, kto nie zna historii) i popraw.
Najciekawsze jest to, że ja niejako tak zrobiłem... Nawet dałem to do przeczytania beta-czytelnikom (wręcz po opinii jednego z nich napisałem prolog jeszcze raz).

Powiem jeszcze, że sam prolog przeprawiałem gruntownie chyba sześć albo siedem razy (gdzie "przeprawiałem" kilkakrotnie znaczy tutaj "pisałem od nowa"), ale w takim układzie nie zaszkodzi mi to zrobić po raz siódmy albo ósmy. ;) Szczególnie że na innym forum też mi zwracano uwagę na błędy, choć bardziej merytoryczne niż językowe.

Rozumiem, że wersję poprawioną mogę podmienić z tym, co już wrzuciłem?

Pozdrawiam również!
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

4
Knight Martius pisze:Rozumiem, że wersję poprawioną mogę podmienić z tym, co już wrzuciłem?
Zajrzyj do regulaminu.
(Jako nowy wątek po 14 dniach)
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

5
Dzięki za uświadomienie, bo w sumie z regulaminu to jasno nie wynikało (tzn. że muszę dać wersję z poprawkami w osobnym wątku).

To zresztą dobrze się składa - poczekam jeszcze na opinie od innych osób (także na innych stronach), a potem wezmę się za poprawianie.
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

6
Knight Martius pisze:Tłum mieszczan oraz chłopów, uzbrojonych w widły, kosy i w co jeszcze nawinęło się pod rękę, zmierzał niestrudzenie przez las.
Ciężko wziąć kosę jako broń, jeżeli nie jest wcześniej odpowiednio do tego przygotowana.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

7
Hej.
Zaimponowałeś mi Knight Martius. Ale nie tekstem, tylko postawą. Wziąć na klatę krytykę nie jest lekko, znam to z autopsji :) Także, jeśli coś rokuje, to na pewno twoje nastawienie, nie zżymanie się na czytelników, ale wzięcie sobie do głowy kilku krytycznych myśli. Fajnie, że są tacy ludzie jak Ty, którzy nie obruszają się, mimo tego, że nie zawsze jest przyjemnie.

A teraz wracam do tekstu - słuchaj, siedzę na tym forum pięć lat. Pięć lat. Ja zwyczajnie nie mam sił ani ochoty powtarzać tego samego w nieskończoność, bo pewnie bym ześwirował :)
Popełniasz typowe błędy dla kandydata na autora. Zwyczajnie i po prostu. Tych podstawowych błędów jest kilka lub kilkanaście, one są w miarę proste do wyłowienia i wyjaśnienia. Ale ja już nie mogę. Nie jestem w stanie. Rzygam tym. A żeby było śmieszniej po pięciu latach na Wery, sam łapię się na tym, że popełniam proste niezręczności. Tekstu na drobne rozwalać nie będę, pewnie znajdą się inni chętni. Chciałbym o twoim tekście pogadać bardziej ogólnie.
No dobra... Co zrobić aby pozbyć się podstawowych błędów? Już mówię.
Zdobyć w bibliotece lub antykwariacie książkę Feliksa W. Kresa o znamiennym tytule Galeria złamanych piór. Podstawy są tam wyłożone łopatologicznie, a niektóre popisy autorów, nie tylko powodują śmiech u czytelnika i litościwe kręcenie głową, ale też refleksje. Egzemplarz owej książczyny leży na moim stoliku i czasami ją sobie wertuję (zaznaczam, że przeczytałem ją już kilkanaście razy). Możesz też poczytać zbiór artykułów Andrzeja Pilipiuka - Piszemy bestsellera.
Ja jakoś specjalnie za prozą "największego piewcy polskiej wsi od czasów Reymonta" nie przepadam - co wcale nie oznacza, że facet na rzemiośle się nie zna. Bo się zna, i to z niejakim bólem, po pięciu latach prób płodzenia własnych tekstów przyznaję.
Poza tym - czytaj.
A teraz jeszcze raz powracam do twego tekstu.
Wiesz co jest najbardziej zastanawiające? Że pierwsze zdanie w twoim tekście wcale, ale to wcale nie jest takie złe.
Na niebie zbierały się ciemne chmury.
Ono spokojnie mogłoby posłużyć do zbudowania nastroju, atmosfery, mogłoby stanowić początek rodzącego się klimatu opowieści. Problemy pojawiają się natomiast później. W zdaniach kolejnych.
W mojej skromnej opinii, scenę którą budujesz po tym pierwszym zdaniu przerasta twoje możliwości warsztatowe. Wiesz czemu tak uważam?
Bo od razu wprowadzasz do opowiadania tłum - mieszczan i wieśniaków. A to jest diabelnie ryzykowne, szczególnie dla początkującego autora. Bo zauważ, w tej ciżbie łyków i chłopów umykają ci indywidualne cechy rozmówców. Oni nie są scharakteryzowani. Są papierowi, to kukiełki, które wypowiadają kwestie (też zresztą mocno kulawe).
Jakiś czas temu czytałem sobie Zieloną milę Kinga - tam pojawia się scena, gdy sąsiedzi organizuje obławę na mordercę i gwałciciela. (paragraf 4, książki). Jeden z członków lokalnej społeczności jest właścicielem psów gończych, które w takich sytuacjach mogą okazać się bardzo pomocne.
Nie będę cytował dokładnie całego fragmentu, chciałbym tylko byś zwrócił uwagę, jak King umiejętnie opisuje taką scenę, jak mimochodem podaje informacje, które przekształcają papierowych uczestników pościgu w pełnokrwistych ludzi.
Tutaj także psy Boba Marchanta, po raz pierwszy i jedyny tego dnia, nie mogły się pogodzić co do dalszego kierunku pościgu. Było ich sześć: dwa ogary, dwa wyżły i dwa podobne do terierów mieszańce, które Południowcy nazywają murzyńskimi kundlami. Mieszańce chciały iść na północny zachód, w górę Trapingus River; reszta rwała się w drugą stronę, na południowy wschód. Zaplątały się wszystkie we własne smycze i chociaż gazety nie napisały o tym ani słowa, mogę sobie wyobrazić straszliwe przekleństwa, jakie musiał miotać Bobo, popychając je i ciągnąc gołymi rękoma (z pewnością najbardziej inteligentnymi spośród wszystkich części jego ciała). W swoim czasie znałem kilku psiarzy i wiem z doświadczenia, że w pełni zasługują na krążące na ich temat opinie.
Bobo skrócił smycze i kiedy psy zbiły się w stado, podsunął im pod nosy nocną koszulę Cory, żeby przypomnieć, co tutaj robią w ten skwarny dzień, kiedy temperatura w południe miała dojść do trzydziestu pięciu stopni, a nad głowami ścigających unosiły się już chmary muszek. Mieszańce złapały trop, po¬stanowiły głosować tak jak reszta, po czym całe stado ruszyło ujadając w dół rzeki.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy mężczyźni zatrzymali się, uświadamiając sobie, że jakiś głos przebija się przez szczekanie psów. Było to raczej wycie niż ujadanie - dźwięk, którego nie wydaje żaden pies nawet w obliczu śmierci. Ani jeden z nich nie słyszał nigdy czegoś takiego, wszyscy jednak domyślili się od razu, że to człowiek. Tak przynajmniej twierdzili, a ja im wierzę. Myślę, że sam też bym go rozpoznał. Słyszałem, jak ludzie wyją w ten sposób w drodze na krzesło elektryczne. Zdarza się to niezbyt często; większość bierze się w garść i idzie spokojnie, sypiąc nawet czasem żarcikami, jakby to był szkolny piknik, ale paru zawsze się wyłamie. Należą do nich ci, którzy naprawdę wierzą w piekło i wiedzą, że czeka ich ono u kresu Zielonej Mili.
Bobo ponownie skrócił smycze. Psy były warte parę dolców i nie chciał, żeby zabił je jakiś bełkoczący i wyjący w pobliżu psychopata.

Zwróć uwagę na wytłuszczony tekst. Widziałeś co tutaj się stało? Jakim King jest sprytnym skurczybykiem? Owemu Bobo bardziej po głowie chodził los własnych psów, które były warte kilkadziesiąt dolarów, niż to aby dopaść porywacza dwóch niewinnych dziewczynek. Przecież gdyby był współczującym sąsiadem, to nawet nie pomyślałby o losie psów, tylko chciałby dopaść dewianta - a zwróć uwagę, nie jest to powiedziane wprost, tego raczej się domyślamy.
Po takim ustępie wiemy, że Bobo nie jest specjalnie empatycznym człowiekiem. Nie lubimy go. I o to chodzi - jeśli go nie lubimy, to znaczy, że owa postać przestaje być kukiełką a przeistacza się, w bohatera (pomijam drugo, trzecio, czy czwarto planowego). Posiada ludzkie cechy, pozytywne bądź negatywne, to nie ma teraz większego znaczenia.

Spróbuj przeanalizować tak sceny budowane przez innych pisarzy - do głowy przychodzi mi jeszcze Droga, z której się nie wraca Sapkowskiego. Ja tego opowiadania nie czytałem już od pewnego czasu, ale o warsztat literacki AS-a jestem całkiem spokojny. Tam też jest jakiś tłum, tam też trzeba ukatrupić potwora, zupełnie jak w twoim opowiadaniu.
Prześledź w jaki sposób publikujący autorzy tworzą takie sceny, jakich środków używają, aby przedstawić swoje postaci.

Tak niestety wygląda praca autora :)

Pozdrawiam.
I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer

8
Grimzon pisze:Ciężko wziąć kosę jako broń, jeżeli nie jest wcześniej odpowiednio do tego przygotowana.
Poszukałem odrobinę na ten temat. Rzeczywiście tak jest, chociaż myślę, że akurat chłopi nie mają zbyt wielkiego wyboru, jeśli idzie o broń.


@slavec2723 - żeby nie owijać w bawełnę: uważam, że Twój post bardzo mi pomógł, bo pokazałeś w nim coś, czego właśnie szukam, a z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Chodzi mi o fragment od Kinga (swoją drogą, ja właśnie do takiej implicytności przekazu staram się dążyć), a także o sugestię, czym mogę się powzorować. Chociażby za to bardzo dziękuję.

"Galerii złamanych piór" swego czasu próbowałem nawet szukać, ale ostatecznie nigdy tematu nie dopiąłem do końca (strasznie trudna do zdobycia!). W wolnej chwili może jeszcze się tym zajmę. A poradniki Pilipiuka już znalazłem, poczytam sobie. (U siebie chomikuję też kilka innych, może warto sobie przypomnieć?...).
Zaimponowałeś mi Knight Martius. Ale nie tekstem, tylko postawą. Wziąć na klatę krytykę nie jest lekko, znam to z autopsji :) Także, jeśli coś rokuje, to na pewno twoje nastawienie, nie zżymanie się na czytelników, ale wzięcie sobie do głowy kilku krytycznych myśli. Fajnie, że są tacy ludzie jak Ty, którzy nie obruszają się, mimo tego, że nie zawsze jest przyjemnie.
Miło to przeczytać, choć prawda jest taka, że ostrzejszą krytykę często mniej lub bardziej przeżywam...
Popełniasz typowe błędy dla kandydata na autora. Zwyczajnie i po prostu. Tych podstawowych błędów jest kilka lub kilkanaście, one są w miarę proste do wyłowienia i wyjaśnienia.
Tu pasowałoby powiedzenie "łyżka dziegciu beczkę miodu zepsuje". ;) Czy mógłbyś przynajmniej ogólnikowo napisać, czego dotyczą te podstawowe błędy? Stylistyki? Budowy zdań? Niewiarygodnie przedstawionych wydarzeń? Sztucznych dialogów? Nielogicznego zachowania bohaterów? Tego, o czym pisałeś w poście, tj. że porywam się z motyką na słońce, wprowadzając do opowieści tłum? Czegoś, co w tej chwili nie przychodzi mi do głowy? Wszystkiego po trochu? Muszę wiedzieć, na czym mam się oprzeć, poprawiając warsztat.
Wiesz co jest najbardziej zastanawiające? Że pierwsze zdanie w twoim tekście wcale, ale to wcale nie jest takie złe.
Hm. Mogę tylko powiedzieć w ramach ciekawostki, że z kolei czytelnik z innego forum stwierdził, iż pierwsze zdanie - ze względu na to, że zawiera opis pogody - brzmi banalnie. I komu tu wierzyć? ;)
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

9
Poszukałem odrobinę na ten temat. Rzeczywiście tak jest, chociaż myślę, że akurat chłopi nie mają zbyt wielkiego wyboru, jeśli idzie o broń.
Widły, siekiery, cepy, młoty do wbijania pali (maul), kije, prowizoryczne maczugi z gałęzi nabijanych gwoździami, końskie szczeki na kiju, sierpy ... Jeszcze trochę by się tego znalazło. :)

Kosę trzeba przekuć więc nie jet to tak od ręki.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

10
Knight Martius pisze:Czy mógłbyś przynajmniej ogólnikowo napisać, czego dotyczą te podstawowe błędy? Stylistyki? Budowy zdań? Niewiarygodnie przedstawionych wydarzeń? Sztucznych dialogów? Nielogicznego zachowania bohaterów? Tego, o czym pisałeś w poście, tj. że porywam się z motyką na słońce, wprowadzając do opowieści tłum? Czegoś, co w tej chwili nie przychodzi mi do głowy? Wszystkiego po trochu? Muszę wiedzieć, na czym mam się oprzeć, poprawiając warsztat.
Myślę, że wszystkiego po trochu.
Knight Martius pisze:Tłum mieszczan oraz chłopów, uzbrojonych w widły, kosy i w co jeszcze nawinęło się pod rękę, zmierzał niestrudzenie przez las. Trzymając też łuczywa, za nic mieli słońce, które już uciekało za horyzont.
Zdanie jest niegramatyczne i w ogóle powalone. Na stronie sjp.pwn.pl, znajduje się słownik, w którym możesz sprawdzać poprawność nie tylko słów, ale też całych wyrażeń, więc jeśli nie jesteś pewien...
Przede wszystkim więc język - ale ten zarzut, może pojawić się na kilku poziomach, ten podstawowy, to właśnie poprawność gramatyczna.

Podstawowym błędem początkującego autora są zaimki - to znaczy ich nadmiar. Owe wszystkie te, jego, ich, swoją, moją itd.
Knight Martius pisze:– Zdaję sobie sprawę, iż kierują wami silne emocje – przekonywał wciąż Idrinus. – Lecz nadal nalegam, abyście pozwolili najpierw mnie udać się na poszukiwania. Jeśli znajdę poczwarę, solennie obiecuję, że wydam ją wam, a wy uczynicie z nią, co uznacie za stosowne.

wami, wam, mnie, nią, ją - sam widzisz :)

Dalsza kwestia odnosząca się do pierwszego zdania w twoim opowiadaniu. Ono mi się osobiście podobało, bo po pierwsze było gramatyczne, czytelne, a po drugie, mogło, choć nie musiało odwołać się do archetypu.
http://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f30/19.html - To odnośnik do artykułu z cykluPiszemy bestsellera.

Na swoim pierwszym zdaniu mogłeś odwołać się do pierwotnego lęku ludzi, bo masz ciemne chmury na niebie, masz później mroczny las, deszcz. I na tych elementach mógłbyś zbudować atmosferę zagrożenia. To od razy przykuje uwagę czytelnika.
Knight Martius pisze:– Na pewno go tam widziałeś? – zapytał jeden mieszczanin innego.
O tym, pisałem w poprzednim poście. Trudno się połapać kto z kim rozmawia, jeśli napiszesz jeden zapytał innego. Musisz nadać swoim postaciom cechy indywidualne, nawet jeśli są to postaci trzecioplanowe, i stanowią jedynie element tła. Nadaj im imiona, niech jeden będzie wyższy, a drugi bardziej krępy, możesz napisać, że jeden był koniuchem, a drugi garncarzem, a ubrany był w utytłaną gliną jupę i tak dalej, i tak dalej.

O pisaniu można na prawdę wiele napisać, ale idzie o to, że jeśli będziesz chciał tworzyć, to do większości reguł, schematów i narzędzi dojdziesz sam. Nikt nie zastąpi ci twojej własnej motywacji.
Aha, a z tym Kresem, to przesadziłeś, ja kupiłem swój egzemplarz za trzydzieści złotych na allegro. Do nielegalnych sposobów pozyskiwania własności intelektualnych nie zachęcam.

Pozdrawiam, i powodzenia życzę.

zatwierdzona weryfikacja /łącznie z postem z 27 grudnia/- Gorgiasz
Ostatnio zmieniony śr 03 lut 2016, 08:57 przez slavec2723, łącznie zmieniany 1 raz.
I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer

11
Knight Martius, Zacznij może od DOKŁADNEGO przemyślenia zdarzeń, które chcesz opisać. Dlaczego ta chaotyczna, bez ładu i składu prowadzona akcja poszukiwania potwora odbywa się tuż przed nocą, w zapadającym zmroku? Rozumiałabym, gdyby był jakiś impuls, sklaniający do pospiesznych działań: bestia porwała właśnie córkę starosty i są jeszcze nikłe szanse, że dziewczę będzie można uwolnić, a i sowitą nagrodę ojciec wypłaci. Ale tak? Był ten potwór, był, zboże palił i nagle tak zaczął przeszkadzać wszystkim, chłopom łącznie z mieszczanami, że trzeba na łeb, na szyję gnać przez las, przyświecając sobie łuczywem? Nie ma tam motywacji do takiego pędu, nie żadnego przywódcy, nie ma przemyślenia działań, wszyscy obchodzą górę i dokonują odkryć, jakby ją pierwszy raz w życiu na oczy widzieli, a potem wtaczają głaz blokujący wejście DO ŚRODKA domniemanej kryjówki smoka. A gdyby tam dalej był wąski korytarz, w którym głaz utknąłby na amen i całkowicie uniemożliwił wejście?

Co by straciła fabuła Twojej historii, gdybyś tłum ograniczył do kilku, góra kilkunastu osób, które mają przemyslany plan działania? Rycerzowi pewnie byłoby trudniej narzucić własne przywództwo, lecz cała ta chaotyczna bieganina zyskałaby na wiarygodności.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

12
Rubia pisze: a potem wtaczają głaz blokujący wejście DO ŚRODKA domniemanej kryjówki smoka. A gdyby tam dalej był wąski korytarz, w którym głaz utknąłby na amen i całkowicie uniemożliwił wejście?
oj tam, oj tam :)
I told my whole body to go fuck itself Patrick Coleman, Churchgoer

13
slavec2723 pisze: Rubia napisał/a:
a potem wtaczają głaz blokujący wejście DO ŚRODKA domniemanej kryjówki smoka. A gdyby tam dalej był wąski korytarz, w którym głaz utknąłby na amen i całkowicie uniemożliwił wejście?

oj tam, oj tam :)
Ja wiem, zawsze może pojawić się mag, który rozniesie głaz w proch i pył, nikomu przy tym nie czyniąc szkody, ale na razie mamy opis działań, które wymagają użycia prostej siły fizycznej. Czyli - obowiązują realia świata rzeczywistego. :) Jest to, prawdę mówiąc, bardzo osobliwy sposób torowania sobie drogi w głąb jaskini, o której nic nie wiadomo.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

14
Przepraszam, że nie odpisywałem, już nadrabiam zaległości...

W ogóle to mam nadzieję, że nikogo swoimi postami nie zamęczam? Bo mnie nie zależy na torpedowaniu krytyków, ale właśnie na dyskusji, bo to pomaga mi lepiej zrozumieć to, co piszę, nawet jeśli nie ze wszystkimi sugestiami się zgadzam.

@Grimzon - zasadniczo można by się na siłę przyczepić, że niektóre z podanych przez Ciebie przykładów (np. sierpy) to też są narzędzia rolnicze. :P Z drugiej strony to nie jest kwestia, o którą warto kruszyć kopie (czyt. zmienię to ze względów bezpieczeństwa).

@slavec2723
slavec2723 pisze:Podstawowym błędem początkującego autora są zaimki - to znaczy ich nadmiar. Owe wszystkie te, jego, ich, swoją, moją itd.
Pełna zgoda, ale z jednym zastrzeżeniem: niżej cytujesz kwestię dialogową, a te traktuję zawsze swobodniej niż narrację (co nie oznacza wolnej amerykanki, oczywiście). Zależy mi bowiem na tym, by dialogi brzmiały jak najbardziej naturalnie, a biorę tu pod uwagę fakt, że w życiu też nie wypowiadamy się w sposób hiperpoprawny. Poza tym, już bodajże w rozdziale pierwszym (po prologu) wprowadzam postać, której styl wypowiedzi niekiedy wręcz wymaga używania dużej liczby zaimków osobowych. I jestem tego doskonale świadomy.
Ale w narracji nie mam z tym najmniejszego problemu. Zdaje się, że nawet w tym tekście starałem się tego wystrzegać.
Aha, a z tym Kresem, to przesadziłeś, ja kupiłem swój egzemplarz za trzydzieści złotych na allegro.
Jeśli na Allegro widziałem tylko ofertę na 50 zł od jakiegoś wrocławskiego antykwariatu (i jeszcze jedną, choć nie pamiętam już od kogo), a i to nie był pierwszy raz, kiedy tej książki szukałem, to myślę, że wcale nie przesadziłem. Choć z drugiej strony może trafiłem akurat na zły moment. (Pluję sobie tylko w brodę, że wspomnianej okazji nie wykorzystałem...).

@Rubia
Rubia pisze:Knight Martius, Zacznij może od DOKŁADNEGO przemyślenia zdarzeń, które chcesz opisać. Dlaczego ta chaotyczna, bez ładu i składu prowadzona akcja poszukiwania potwora odbywa się tuż przed nocą, w zapadającym zmroku? (...)
Uwaga ta sugeruje, jakoby chłopi tudzież mieszczanie nie mieli co robić w ciągu dnia (praca na rzecz pana, wykonywanie zawodu itd.), co dla mnie jest oczywistą bzdurą.
a potem wtaczają głaz blokujący wejście DO ŚRODKA domniemanej kryjówki smoka. A gdyby tam dalej był wąski korytarz, w którym głaz utknąłby na amen i całkowicie uniemożliwił wejście?
Dla opisanego później smokowca jest to wejście "awaryjne"*, więc można założyć, że za skałą znajduje się szersza przestrzeń, dzięki czemu nie ma szans, by głaz zaklinował przejście.

O ile nie widzę też powodu, dla którego nie miałbym zostawić w tym fragmencie tłumu, o tyle zgodzę się, że w postępowaniu tegoż brakuje głębi.

*W ogóle to skojarzyłem, że w pierwszych rozdziałach nie opisałem, jakie wejście jest tym "głównym", muszę się temu przyjrzeć...
Jest to, prawdę mówiąc, bardzo osobliwy sposób torowania sobie drogi w głąb jaskini, o której nic nie wiadomo.
Jeśli tłuszcza nie widziała innej drogi, żeby się tam dostać, to ja nie widzę z tym problemu.


Jeżeli pojawią się odpowiedzi i nie odpiszę na nie jutro, to chciałbym życzyć wszystkim szczęśliwego nowego roku. :) Widzę, że dobrze zrobiłem, zamieszczając ten tekst tutaj, szczególnie iż jest to początek.
Eskapizm stosowany - blog, w którym chwalę się swoją twórczością. Zapraszam!

15
Knight Martius pisze:@Grimzon - zasadniczo można by się na siłę przyczepić, że niektóre z podanych przez Ciebie przykładów (np. sierpy) to też są narzędzia rolnicze. :P Z drugiej strony to nie jest kwestia, o którą warto kruszyć kopie (czyt. zmienię to ze względów bezpieczeństwa).
Zgadza się bo gro tzw. "chłopskiej" broni wywodzi się z narzędzi rolniczych. Swoją drogą na każdej szerokości geograficznej. A sierp jest skuteczny jako broń :P
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”